0:000:00

0:00

Ta historia jest jak bajka o ratowaniu życia księżniczki Weroniki, tyle że księżniczka ma - licząc ludzi i zwierzęta - ośmioosobową rodzinę i zamknięta była w podkijowskim Worzelu, sąsiadującym z Buczą, o której dziś mówi cały świat. Także tutaj dochodziło do strasznych zbrodni. Na przykład 6 marca rosyjscy żołnierze wrzucili granat dymny do piwnicy, gdzie ukrywali się ludzie i strzelali do wybiegających. Zranili kobietę, która zmarła dwa dni później i 14-letnie dziecko, które zginęło na miejscu.

On March 6, Russian soldiers in the village of Vorzel, about 50 kilometers northwest of Kyiv, threw a smoke grenade into a basement, then shot a woman and a 14-year-old child as they emerged from the basement, where they had been sheltering. A man who was with her in the same basement when she died from her wounds two days later, and heard accounts of the incident from others, provided the information to Human Rights Watch. The child died immediately, he said.

Once in Vorzel, they sheltered for two nights in the basement of a two-story building, with a group of local residents. Dmytro said that there was a woman with them in the basement who had chest and leg wounds. Other people in the basement told him that she had been shot the day before, when Russian soldiers stormed that same basement and threw a smoke grenade inside. Several people panicked and ran outside, where Russian soldiers fired at them. The woman was wounded, and the people in the basement told him that a 14-year-old child was shot in the head and killed. Dmytro said that the woman died the next day, on March 8. He and several local residents buried her outside the bomb shelter.

Worzel. Widok z okna mieszkania Weroniki

Opowieść o ratowaniu życia Weroniki - to nie jest bajkowa metafora. Jej życie było zagrożone, podobnie jak życie jej bliskich. W wyprawie na ratunek - poza Robertem Kowalskim, dokumentalistą OKO.press - wziął udział komandos pułkownik Aleks, piękny Kozak, który w czasie wojny w Donbasie prowadził operację ściągania z terytorium zajętego przez Rosjan bezczeszczonych zwłok ukraińskich żołnierzy i był kilkakrotnie ranny, a także "Anioł Worzela", prawnik Kostia, który sam jest uchodźcą z Kazachstanu. Podczas kolejnej misji ratowania ludzi z okupowanego Worzela, Rosjanie puścili serię po jego samochodzie, ale kule przebiły tylko pusty fotel pasażera.

Wyprawa ratunkowa nie udałaby się gdyby nie determinacja samej Weroniki, która prywatnie jest instruktorką survivalu i rehabilitantką zwierząt, ale także nie byłaby możliwa, gdyby nie roczna lisiczka o imieniu Margot, choć za nic nie dawała się uśpić i trzeba było uważać na jej lisie zęby.

Opowiedzmy po kolei, nie zapominając o słoju z ogórkami od sąsiadki z Kijowa oraz o planach pięcioletniego syna Weroniki Światosława, żeby po wojnie sprzedać ruski czołg na złom i mieć pieniądze na iPhona 13.

Piotr Pacewicz, OKO.press: Z poprzednich wyjazdów przywoziłeś filmy o budowaniu okopów, scenę pożegnania rodziców z córką wyruszającą z dziećmi do Polski, przejmujący zapis pogrzebu ukraińskiego ochotnika, który uratował sto osób z Borodzianki, ale sam zginął od pocisku. Tym razem pojechałeś z misją specjalną.

Robert Kowalski, dokumentalista kamera OKO.press: Jest wojna, trzeba dokumentować. Ale od początku wiedziałem, że tym razem samo dziennikarstwo to za mało. Pierwszy raz ruszyłem tam 27 lutego, żeby pomóc uciekającej przed wojną Marii i jej trzem synom. Przywiozłem ich do Warszawy. Drugi raz zawiozłem leki i kamizelki kuloodporne. Jak się tam jedzie, są emocje, na miejscu już nie ma nerwów, liczy się działanie, ale jak się z Ukrainy wyjeżdża, to od razu ma się ochotę wrócić.

Ja tak mam w każdym razie. Poprosiłem więc Julię, przyjaciółkę która działa w organizacji pomagającej Ukraińcom i cały czas siedzi na telefonie, żeby mi znalazła sprawę humanitarną, która byłaby zarazem dobrym tematem do filmu. Opowiedziała mi o Weronice, która mieszka pod Kijowem w miejscowości Worzel, tuż obok Buczy, gdzie teraz znaleziono bestialsko pomordowanych ludzi.

W Worzelu wojna zaczęła się o 06:00 rano 24 lutego od bombardowania. Samoloty i helikoptery leciały tuż nad domem Weroniki. Ziemia drżała od wybuchów. Wkroczyli Rosjanie i rozpoczęła się okupacja.

Kim jest Weronika?

O, to ciekawa postać. Uczyła filozofii, była dziennikarką. Przed wojną pracowała w Irpieniu, 6 kilometrów od domu, jako masażystka (specjalistka od kręgosłupów), jest też rehabilitantką w kijowskim centrum dla zwierząt. Pracuje ze zwierzętami sparaliżowanymi, po wypadkach. Uczy je na nowo chodzić. Hasło tej kliniki to "Druga szansa na pierwszy krok".

Zainteresowało mnie, że jest przyjaciółką zwierząt, sama ma trzy koty i jeszcze lisa, którego rodziców wykupiono z fermy futrzarskiej. To roczna lisiczka, ma na imię Margot. Marzeniem Weroniki jest stworzenie azylu dla dzikich zwierząt, poszkodowanych w wypadkach, wykupionych z ferm, postrzelonych w czasie polowań. Margot miała być pierwszą pensjonariuszką i królową azylu, zresztą jej imię pochodzi od królowej Margot z powieści Dumasa.

Weronika jest też instruktorką survivalu, alpinistką, spadochroniarką. Uczy dorosłych i dzieci, jak radzić sobie w naturalnych warunkach. Miesiąc samemu w lesie czy w górach to dla niej kaszka z mlekiem.

Weronika. Fot. Robert Kowalski

Wojna to co innego.

Wręcz przeciwnie, całe doświadczenie i wiedza survivalowa Weroniki, a także jej dzieci - ośmioletnia Daria, nazywaną Darieńką i Światosław, nazywany Światkiem, który ma 5 lat - jak tylko kończyły pół roku były zabierane na wyprawy. Namiot, dziecko w chuście, plecak, las, miesiąc w naturze, żadnych kontaktów z ludźmi. To się przydało, bo jak weszli Rosjanie, to pomogło im przetrwać miesiąc pod okupacją, gdy cała infrastruktura potrzebna do życia zniknęła.

Nie mieli prądu, wody, gazu tyle, co w butli. Zapasy na 4-5 dni, sklepy zamknięte, a pod domem stacjonowali żołnierze. W domu zimno (7 stopni), ciemno. Na szczęście Weronika miała zapas wosku pszczelego, bo uczyła dzieci, jak robić świece, więc od razu ruszyła produkcja świec, także dla sąsiadów, którzy nie zdołali uciec.

Weronika mieszka z matką Tatianą, obie są obywatelkami Białorusi, matka przyjechała do Worzela tuż przed pandemią, jak ogłosili lockdown, to została. Śmiały się, że jak produkowały te świece, wlewały wosk do misek i wkładały knoty i jak się wypaliła pierwsza miska, to resztki wosku utworzyły twarz Putina. Władimir Władimirowicz swoją gębą je straszył. Pokazywały mi zdjęcia, może coś w tym było?

Takie wojenne Andrzejki.

Tak, tylko za każdym razem ta sama wróżba, ta sama gęba. Weronika i jej mama Tatiana to śmieszki, więc nieźle się tym bawiły.

Czym ona żywiła dzieci, mamę, koty? I lisicę?

Jedzenie szybko się skończyło, ale dostali się do mieszkania sąsiadów, którym udało się uciec, bo mieli samochód i rano 24 lutego wyjechali. Tam były jakieś zapasy, starczyło na parę dni. Tu znowu pomogło doświadczenie Weroniki. Pod jej kierownictwem mieszkańcy osiedla zbudowali przed domem rodzaj pieca i wszyscy się tam spotykali, każdy przynosił co miał i wspólnie jedli, Rosjanie to jakoś tolerowali.

Worzel. Gotowanie wspólnych posiłków na piecu przed domem.
Worzel. Gotowanie wspólnych posiłków na piecu przed domem. Fot. Weronika

Potem już głodowali, w krytycznym momencie mieli np. dwa placki z mąki na cały dzień na ich czwórkę, dwa placuszki. Zwierzęta też głodowały. Lisica niby wszystko je, ale nie lubi suchej karmy, była zawsze karmiona kurzymi szyjkami, to jest jej przysmak, poza tym ceni sobie ser Dor Blu, ale skąd wziąć pleśniowy ser w czasie wojny. Weronika miała zapas karmy dla kotów. Coś tam zabierali z kolejnych opuszczonych mieszkań.

Weronika śmieje się, że odkryła nową broń biologiczną, czyli lodówki bez prądu pełne jedzenia, jak je Rosjanie otworzą, to pożałują.

I wtedy pojawił się Kostia, mogę podać jego imię i nazwisko - Kastutytowicz, bo robi to wszystko jawnie, opisuje na swoim FB, publikuje filmy ze swoich akcji (zobacz tutaj).

Kostia - "Anioł Worzela"
Kostia Kastutytowicz - „Anioł Worzela".  Fot. Robert Kowalski

Czterdziestoletni Kazach, bieżeniec, czyli uchodźca po wydarzeniach w styczniu 2022 roku, kiedy rosyjski desant komandosów jako "siły pokojowe" bronił prezydenta Tokajewa. Postanowił ratować tych odciętych od świata mieszkańców Worzela, tak po prostu. Nazywają go "Aniołem Worzela".

Teraz jak oglądamy zdjęcia ofiar z Buczy, to lepiej rozumiemy, jaką wartość ma to, co on robił.

Dzień po naszym wyjeździe Kostia dostał serią... To znaczy jechał swoim samochodem do Worzela, żeby zawieźć jedzenie i zabrać do Kijowa kolejne dwie, trzy osoby i wtedy strzelili do niego z posterunku rosyjskiego, chociaż znają jego samochód, ale i tak strzelili. Szczęśliwie kula przeszyła prawy fotel pasażera, jeszcze pusty

Jego odwaga jest nadzwyczajna. Codziennie naraża życie. Już na początku wojny pojechał porozmawiać z Rosjanami, którzy stacjonują w Worzelu. Mogli go od razu zabić, ale jakoś ich zbajerował, przekupił papierosami i zaczął przyjeżdżać z jedzeniem i jeszcze z jednym kolegą, który ma paszport izraelski. Może dlatego Rosjanie inaczej na nich patrzyli jako na innostrańców? Później Kostia wpadł na pomysł, żeby swoim małym elektrycznym samochodem wywozić ludzi. W jedną stronę jedzenie i leki, w drugą ludzie. Weronika się o nim dowiedziała, bo w swoim mieszkaniu, w jednym miejscu mogła złapać internet przykładając telefon do okna.

Przyjaciółka z Kijowa napisała Weronice o tym Kostii. Obiecał pomóc.

Jak sobie radziła z ładowaniem telefonu?

Na osiedlu był agregat, włączali go na godzinę co drugi dzień, żeby podładować telefony. Powstała wirtualna grupa ludzi do ratowania Weroniki i jej rodziny, z całego świata, Debra z Ameryki, Joerg, emerytowany komandos duński, sam jeżdżący do Ukrainy z akcją pomocową, a przy tym czuły na los zwierząt, Kordelia z Niemiec, która ratuje ludzi i zwierzęta oraz Julia, moja przyjaciółka z Warszawy, którą boli ucho od telefonicznych rozmów z Ukraińcami, którym organizuje pomoc.

Kiedy ruszałem drugi raz do Ukrainy z lekami do miasta Riwne, czyli Równe, miałem nadzieję, że uda się Weronikę uratować, bo Kostia miał ją przerzucić do Kijowa. Oblężony Kijów to było marzenie Weroniki, jest woda, prąd, nawet niektóre sklepy otwarte, tylko czasem leci jakaś rakieta. Miałem ich zabrać z miejscowości Fastów, 80 km na południowy wschód od Kijowa. Ale się nie udało.

Wiedziałem, że muszę jej pomóc, klamka zapadła. Szukałem kontaktów na własną rękę i trafiłem na cudowną osobę - Galinę Andruszków, szefową fundacji Uniters (wcześniej - Inicjatywa Bohaterom Majdanu), która współpracuje z Domem Ukraińskim w Warszawie. Pomagała rodzinom osób, które zginęły w czasie Euromajdanu [Rewolucja Godności 2013-2014, zakończona wypędzeniem prorosyjskiego prezydenta Janukowycza - red.]. Pani Galina powiedziała, że skontaktuje mnie z pewnym wojskowym, który bierze udział w akcjach specjalnych, np. wyciągania ludzi z jakiegoś paskudnego miejsca.

Komandos Aleks. Fot. Robert Kowalski

Aleks skrada ci serce w pół minuty, chociaż ja niespecjalnie przepadam za wojskiem. Szuka go FSB, służba bezpieczeństwa Rosji. Emerytowany pułkownik, bohater wojny w Donbasie, wielki, muskularny facet ("ciacho" - powiedziała moja partnerka), rudawy blondyn, z taką kozacką fryzurą. W Donbasie brał udział w specjalnej operacji, która polegała na tym, żeby odzyskiwać ciała zabitych ukraińskich żołnierzy z terytorium, które zajęli separatyści lub rosyjska armia.

Straceńcza akcja.

Ekstremalnie trudna, musieli przedzierać się na teren wroga, gdzie ciała Ukraińców leżały zostawione na polu, wrzucane do kontenerów na śmieci albo gdzieś w gruzach, czasami porozrywane, czasem tylko kawałki ciał. Przetransportowali ponad tysiąc ciał, armia oddała je rodzinom, pochowała z honorami.

Po kolejnym postrzale został inwalidą II grupy. Armia ukraińska wysłała go do akademii wojskowej w Stanach Zjednoczonych, w półtora roku zaliczył studia i wrócił do Ukrainy pod koniec 2019 roku, myślał, że znajdzie miejsce w armii, ale niczego mu nie zaproponowali. Rozgoryczony wrócił do Stanów, poznał dziewczynę, ożenił się, mieszka w stanie Nowy Jork, pracuje w ukraińskiej firmie, która buduje dachy, był też spadochroniarzem, więc wysokość mu niestraszna. Mała stabilizacja.

Wojna go zastała na wakacjach na Florydzie. Przez trzy dni nie wychodził z pokoju tylko śledził newsy, potem się spakował, powiedział żonie, że musi jechać. Jego dowódca z Donbasu jest teraz szefem sztabu ukraińskiej armii, ale nawet on nie pomógł. Aleksa nie wzięli na front, bo jest inwalidą i nie chcieli ryzykować życia kawalera Orderu Bohaterów Ukrainy. Może strzec granicy i to nie na wschodzie... Powiedział, że to nie jest propozycja i sam sobie coś znajdzie. Skrzyknęli się z innymi chłopakami komandosami i robią ciekawe rzeczy.

Poza Aleksem poznałem tylko Jurę, który był w marines amerykańskich, bo od 16. roku życia mieszkał w Stanach. Jeżdżą z pomocą, wożą leki, żywność, kamizelki, coś jeszcze, nie wnikam w szczegóły. Pani Gala powiedziała mi: pogadaj z tym Aleksem.

Aleks to taki wojskowy gość, nie ma żadnego gadania, tylko szybka, chłodna analiza i decyzja w jedną, albo w drugą, koniec. Inaczej spojrzałem na wojsko, wojskowych. Aleks nie rozdziela włosa na czworo, to może uratować życie w wojennej sytuacji. Wysłuchał mnie i mówi: "OK, pojedziemy". Czekaliśmy na sygnał, kiedy Kostia może przewieźć Weronikę do Kijowa. Mieliśmy jechać w poniedziałek [21 marca] wieczorem, ale dostał cynk, że jest zagrożenie, po co mamy siedzieć w Kijowie i czekać.

No to czekamy. We wtorek - nie jedziemy, w środę - nie jedziemy. W czwartek rano decyzja - wsiadamy w tę moją starą szkapę.

Rocznik?

2004, przejechałem tym fordem 380 tysięcy km. Założenie jest takie - jedziemy z Polski, jak najdalej się da, bo jest ta godzina policyjna. W Kijowie od 20.:00 do 07:00, w tym czasie nie wolno się poruszać po mieście. W zachodniej Ukrainie, np. w obwodzie równieńskim od 22:00 d0 07:00, we Lwowie podobnie. Dojechaliśmy na godzinę 22:00 do miasta Dubno, mam tam przyjaciół. Aleks był zachwycony, bo nakarmiono go specjałem, który się nazywa sało, po polsku sadło, słonina. Kroili sobie cieniuteńkie plasterki ze świeżą cebulką dymką.

W piątek o świcie ruszamy do Kijowa i dostajemy wiadomość, że Kostia ma już ich w samochodzie. Potem, że dojechali. Wszystko zaczęło przyspieszać. Kostia to najważniejsza postać tej opowieści. Codziennie ryzykuje życie. Jeden samochód mu zabrali, drugi ostrzelali, był lekko ranny, a ciągle jeździ ratować ludzi. Taką odwagę i dobroć ma jeden na milion. Druga postać to Aleks. Bez niego też by mogło nie wyjść.

Bez lisiczki też mogłoby nie wyjść.

Tak, cała ta międzynarodowa grupa ratująca wirtualnie rodzinę Weroniki ma wrażliwość, może to zbyt wzniosłe słowo, rodzaj uwagi na sprawy zwierząt. Ci wszyscy wolontariusze przy swoich komputerach byli na pewno bardziej zdenerwowani niż my, tak jak trener na ławce bardziej się denerwuje niż zawodnicy.

Weronika miała adres w Kijowie, gdzie może na nas poczekać. Kostia ich podwiózł, ale tam jakiś człowiek, świnia jakaś, ich nie wpuścił, tłumaczył, że nie wiedział, że będzie tyle osób. W 15 minut Aleks załatwił pięć mieszkań. Dzwonił do jednego kumpla, mówił co i jak, rozłączał się, dzwonił do następnej osoby, jak dzwonił do piątej, to już ta pierwsza odzwaniała, że jest mieszkanie, a później się zgłaszały kolejne, że ich przyjmą.

To były kontakty w Kijowie?

Tak. Aleks się nie rozwodził. Na ulicy takiej a takiej stoi dziewczyna z matką, z dwojgiem małych dzieci, ma trzy koty i lisa, nie ma gdzie pójść, jedziemy po nią. Przyjmiesz? Znasz kogoś, kto przyjmie? W tym samym czasie działała też Debra z Ameryki i okazało się, że ma awaryjny adres i przekazała go pierwsza. Weronika z lisem i rodziną pojechała do innego mieszkania.

Po drodze nie widzieliście walk?

Ledwie wyjechaliśmy z Dubna, był tam atak bombowy na wielki kompleks naftowy. Nigdy nie wiadomo, gdzie przypierdolą, ale większe atrakcje nas omijały.

Nie można tak po prostu spojrzeć na mapę i jechać. Aleks cały czas kontaktował się z kumplami w wojsku, żeby wybrać bezpieczną drogę w zależności od ruchów rosyjskich wojsk. Szosy ukraińskie to osobna historia, czasami 20 km na godzinę to i tak za szybko. Ale dojechaliśmy na 17:00 do małego kijowskiego mieszkanka. Przyjęły nas Weronika, jej mama Tatiana, widać, że dobre osoby, czułe i do zwierząt, i do dzieci, i nawet do nas, zupełnie inny nastrój nas opanował.

Tatiana, mama Weroniki. Fot. Robert Kowalski

W nocy było słychać od czasu do czasu artylerię, ale daleko. Ludzie, którzy żyją w tej dzielnicy całkowicie do tego przywykli. Jak zajechaliśmy pod blok, taki stary peerelowski 9-piętrowy, to jakby wojny nie było: dzieci się huśtają, panie na ławkach sobie gadają. Centrum Kijowa robiło takie wrażenie, jakbym jechał przez Warszawę w dniu maratonu, tylko zamiast muzyki to od czasu do czasu słyszysz wybuchy, a zamiast punktów z napojami są co chwila check-pointy.

Mieliśmy ruszać z powrotem w czwartek o 07:00 rano. Problem był tylko z lisem, bo koty - piękna maincoonka, wielka jak ryś i dwa ładne dachowce, choć na pewno były w wielkim stresie, udawały, że nic się nie dzieje.

Ale lisica - nie. Siedziała głęboko pod łóżkiem, wystraszona. Musieliśmy uważać z nogami, żeby nas nie pogryzła. Ona jest najbardziej oswojona z Dariną, śpią razem, ale jak się zestresuje, to nawet ją kiedyś ugryzła w czoło. Weronika mówi, że pies będzie ci wierny, co by się nie działo, kot cię olewa, a lis zawsze ci powie prawdę.

Dla lisicy przywiozłem z Polski lek, który mi przepisała Dorota Sumińska [słynna weterynarka warszawska, autorka wielu książek]. Powiedziała, że pół tej tabletki uśpiłoby psa, a lisa od razu zetnie na kilka godzin. Poleciła, żeby na próbę dać wieczorem ćwiartkę leku.

Pomysł był taki, żeby ją przewieźć przez granicę śpiącą. Bo lisów nie bardzo można, prawda?

No tak, chodziło o to, żeby nie stresować służb granicznych (śmiech). Weronika ulepiła kulkę z sera Dor Blue, bo już go kupiły w Kijowie, dały lisiczce, zjadła. I czekamy. Co się z nią dzieje? Nic się nie dzieje. Może dlatego, że lisy mają szybszy metabolizm, a może przez stres, ona w ogóle nie zasnęła, przeciwnie, lek zdjął jej nerwy z serca i przez całą noc była w szampańskim nastroju, biegała, skakała, zaczepiała koty. Dostała małpiego rozumu, przestała się bać.

Aleks, który nocował na północy Kijowa przyjechał rano, niewyspany, bo tam waliły pociski i dziwi się, że lisiczka nie śpi.

Dzwonimy do Doroty - co robić. Dajcie jej trzy czwarte tabletki. Dostała na miseczce ser z tabletką w środku, ale nie chce nawet na nią popatrzeć, już wiedziała, że to podstęp. Więc babcia Tatiana zamroziła lek w kuleczce masła, jak Raffaello z migdałkiem w środku, no i położyła jej pięknie na talerzyku. Po paru minutach wchodzimy do pokoju, kulki z masłem nie ma, a na talerzyk lisiczka nasikała, żeby nam dać znać, co o tym myśli, przy czym tak precyzyjnie, że dywan nietknięty, całe siku w talerzyku. A Darieńka, która siada na kanapie znajduje kulkę z masłem w zagłębieniu oparcia, jakby Margot ją zakopała. Próbujemy dać jej coś innego, namawiamy...

W końcu Aleks mówi: "Dość, łapiemy lisa". Ogradza łóżko kołdrami, kocami, materacem, podstawia kontener. Zaczyna się namawianie lisicy: no, krasawica, a tam tego, a kochana... W końcu lisiczka wskakuje do kontenera, drzwiczki zamknięte. Pułkownik Aleks, pseudonim Gwóźdź rządzi. Trzy koty do drugiego kontenerka, jak sardynki w puszce.

Weronika miały jeden większy plecak i jeden maleńki tzw. survivalkę, na najważniejsze rzeczy do krzesania ognia, jakieś druty, igły, nóż traperski. Pytam Weronikę, co jeszcze zabrałaś z Worzela, skoro wyprowadza się może na zawsze. Zabrała mleczny ząb lisiczki, po jednej parze butów dla każdego, dodatkową parę spodni i polar.

Mówi, że każde dziecko mogło też coś zabrać. Darina wybrała cztery książki i figurki lisów z modeliny. Światek - pistolet na wodę, wojskowy zestaw lego. Światek ma marzenie, że jak się wojna skończy, to on znajdzie rozwalony rosyjski czołg, odda go na złom i kupi sobie iPhona 13, a jak wystarczy to jeszcze samochód lamborghini.

Światek i Margot, jeszcze w Worzelu. Fot. Weronika

Już się zbieramy, a Tatiana pokazuje na mój polar. "Zobacz, na ramieniu masz lisa". Rzeczywiście - lis, znak szwedzkiej firmy, która się nawet nazywa leśny lis. Kiwa głową, no, Robert, to nie jest przypadek. To sudźba - przeznaczenie.

A wojna się skończy w maju, zobaczycie. Ten lis na ramieniu ma potwierdzać, że to wszystko nie dzieje się przypadkiem.

Aleks popędza, pakujemy się do samochodu. Ale w mojej szkapinie przestało nagle działać sprzęgło, na tamtej drodze rozwalił się też pojemnik na spryskiwacz, padaka.

Aleks już ściąga mechanika, ja dzwonię do kumpla z Łodzi, gdy zauważam, że sprzęgło się tylko zapowietrzyło, wystarczyło podciągnąć pedał i ruszamy.

Bagażnik samochodu Roberta Kowalskiego spakowany w Kijowie. Widoczne trzy koty, lisica ukryta. Na pierwszym planie słój z ogórkami. Po drodze nas w kółko sprawdzają. W Tarnopolu niepokój wojskowego budzi, że Weronika i Tamara mają białoruskie papiery. Czy to nie dywersantki? Zabiera im telefony, sięga do historii połączeń, przegląda zdjęcia, esemesy, trwa to ze 40 minut.

A jeszcze musimy tego czwartego kota zostawić we Lwowie, robi się 21:50, a my dopiero dojeżdżamy,

Jakiego znowu kota?

Weronika wyjeżdżając z Worzela zabrała kota przyjaciółki, która uciekła do Lwowa i zostawiła go w mieszkaniu. Trzeba było go trzymać osobno, bo jej koty go nie polubiły, jechał w małym kartonie z dziurami.

Nie zdążymy dojechać do Lwowa przed 22:00, Aleks mówi: szukam noclegu. I w tym dokładnie momencie dostaję e-mailem akredytację ukraińskiego MON, korespondenta wojennego, co daje prawo prawo do poruszania się po godzinie policyjnej.

Jedziemy dalej. W sumie 18 godzin bez przerwy, dzieci źle znoszą drogę, oboje moją chorobę lokomocyjną, samochód wypakowany po brzegi, oni we czworo na tylnej kanapie, lis na dnie bagażnika, z przodu jeszcze mój plecak ze sprzętem filmowym, plecak Aleksa. Cztery koty.

Arka Noego.

Ewakuacja z wojny, ale trochę łamana przez klimaty jak z „Samych swoich”, śmiesznej starej komedii. Na 04:00 rano dojeżdżamy do Warszawy, całe towarzystwo mam u siebie, w poniedziałek (5 kwietnia) wyruszyli rano do Niemiec z kierowcą przysłanym przez Kordelię z tej grupy pomocowej. Margot będzie miała dostęp do otwartego terenu z możliwością biegania, zabawy, kopania.

Spakowany w Kijowie samochód Roberta Kowalskiego. Widać trzy koty, lisica jest ukryta. Na pierwszym planie słój ogórków

A, jeszcze historie na checkpointach. W okolicy Tarnopola z żołnierzami jest pekińczyk, mikroskopijny, wyraźnie starzec, mikro-piesek, z jednym okiem, już trochę przekrzywiony, ale udaje psa bojowego. Bierze udział w kontrolowaniu dokumentów. Już przejechaliśmy ten checkpoint, ale mówię nie, nie, Aleks wracamy, muszę nakręcić tego psa, bo to taka świetna scenka, że nawet psi starcy garną się do obrony ojczyzny. Wracamy, ale pekińczyka gdzieś wcięło.

Innym razem kupujemy wodę, żołnierz podchodzi i zaczyna mi dziękować po polsku za to, co Polacy robią dla tych matek, które uciekły przed wojną, żeby uratować dzieci. Bo generalnie chodzi o to żeby, ratować dzieci - tłumaczy i stają mu świeczki w oczach, głos się łamie. Jego wzruszenie przeskakuje na mnie, nawet teraz się wzruszam, jak o tym mówię.

I on płacze, ja płaczę i ściskamy się. Mówię, że tak, jestem dumny z takiej Polski, każdy kraj ma różne twarze, Polska też, tym razem teraz pokazała swoją najpiękniejszą. Ale to jest normalne, jesteście naszymi sąsiadami, sąsiadowi trzeba pomóc, wy byście też nam pomogli. Aż mu prąd przebiegał po ciele, więc zapraszam, chodź, pogadamy do kamery. W ułamku sekundy koleś się zamienia z powrotem w żołnierza. Nie wolno. Tłumaczę, że mogę grać bez twarzy, z neutralnym tłem. Ale jemu już coś przeskoczyło, jak inny program w pralce, koniec rozmowy.

Dużo było o zwierzętach, powiedz jeszcze o reakcjach Weroniki, Tatiany, dzieci. Pierwsze spotkanie w Kijowie?

Zareagowały jak na przybycie bliskich przyjaciół, chociaż wcześniej wymieniłem z Weroniką jednego esemesa. Ona w mojej głowie była już bliska, my w ich głowach też, padliśmy sobie w ramiona i zaczęło się przedstawianie, prezentacja wszystkich zwierząt. I gotowanie makaronu, żeby nam dogodzić, a miały tylko makaron muszelki i masło, bo ser był dla lisa.

Nie było soli w tym mieszkaniu, więc Tatiana idzie do sąsiadki. Tam jest taki system, jak w starych polskich blokach, na klatkach kraty i za kratą ileś mieszkań. Nikt nie otwiera, więc schodzi piętro po piętrze, aż na samym dole jest otwarta krata. Puka do drzwi, mówi, że chciała łyżkę soli pożyczyć, a głos odpowiada, że ja pani nie znam, ja się boję, proszę odejść. Ona tłumaczy, że my bieżeńcy z Worzela, tu nas przyjęli w mieszkaniu nr 162, gotuję makaron, jedziemy w długą drogę. Może ja zostawię łyżkę na wycieraczce i wrócę za chwilę? Cisza. Zostawia łyżkę, wraca po 15 minutach, jest sól. Szczęśliwa gotuje makaron. Nie mija kwadrans, ktoś puka do drzwi, przychodzi staruszka i ma taki wielki słoik ogórków, gigantyczny. Wy bieżeńcy, niczego nie macie, ja też nie mam, ale mam ogórki, sama je zrobiłam - mówi.

Strasznie mi smakowały te ogórki. Nie mieliśmy centymetra miejsca w samochodzie, ale Tatiana, matka Weroniki, uparła się, że nie wyjedzie bez ogórków, bo te ogórki muszą być dla mnie, na szczęście.

[video width="1920" height="1080" mp4="https://oko.press/images/2022/04/pulkownik_aleks.mp4"][/video]

Udostępnij:

Piotr Pacewicz

Naczelny OKO.press. Redaktor podziemnego „Tygodnika Mazowsze” (1982–1989), przy Okrągłym Stole sekretarz Bronisława Geremka. Współzakładał „Wyborczą”, jej wicenaczelny (1995–2010). Współtworzył akcje: „Rodzić po ludzku”, „Szkoła z klasą”, „Polska biega”. Autor książek "Psychologiczna analiza rewolucji społecznej", "Zakazane miłości. Seksualność i inne tabu" (z Martą Konarzewską); "Pociąg osobowy".

Komentarze