Marszałek Senatu Stanisław Karczewski w rozmowie z „Wprost” deklaruje, że opinia o braku większości dla PiS w izbie wyższej parlamentu to „pogląd powierzchowny". I sugeruje możliwe transfery polityczne. Trzy lata temu PiS chciał ich zabronić pod sankcją utraty mandatu
Według Karczewskiego wcale nie jest pewne, że PiS nie będzie miał większości w Senacie, mimo że uzyskał w głosowaniu jedynie 48 na 100 mandatów, a wyborcy dali większość opozycji.
„Ostatecznie przekonamy się, jak jest, podczas głosowania nad wyborem marszałka” - zaznaczył polityk PiS. I dodał: - „Transfery są częścią polskiego życia politycznego".
Transfery są częścią polskiego życia politycznego
Karczewski w części ma rację. Zmiana barw partyjnych to norma w polskiej demokracji. W każdej kadencji Sejmu kilkoro parlamentarzystów opuszcza szeregi partii, która delegowała ich na listy wyborcze. I przechodzi do konkurencji lub tworzy nową siłę polityczną.
Tego typu roszady były częste zwłaszcza w niemowlęcych latach III RP.
Poseł PiS Antoni Macierewicz zanim na dobre zakotwiczył w swojej obecnej formacji, zwiedził sześć partii i ruchów politycznych: ZChN, Akcję Polską, ROP, Ruch Katolicko-Narodowy, Ligę Polskich Rodzin i Ruch Patriotyczny.
Senator elekt PSL-UED Michał Kamiński przed założeniem swojej najnowszej partii - Unii Europejskich Demokratów - zrobił slalom między pięcioma organizacjami: Narodowym Odrodzeniem Polski, ZChN, Przymierzem Prawicy, PiS i Platformą Obywatelską.
Ale mimo cyklicznych ruchów tektonicznych na scenie politycznej, od zmiany ordynacji wyborczej w 1993 roku nigdy się jeszcze nie zdarzyło się, by zmiana barw partyjnych wpłynęła na zmianę wybranej większości w którejkolwiek z izb parlamentu.
Gdyby PiS zakulisowymi rozmowami podważył werdykt wyborców w wyborach do Senatu, byłoby to wydarzenie bez precedensu.
Nawet w porównaniu do słynnych rozmów Adama Lipińskiego (PiS) z Renatą Beger (Samoobrona), które TVN nagrał w 2006 roku, a komentatorzy nazwali „korupcją polityczną". Negocjacje dotyczyły wtedy podtrzymania większości parlamentarnej przez rządzące Prawo i Sprawiedliwość, a nie przejęcia władzy z rąk konkurencyjnej partii z większą liczbą mandatów.
Zmiana większości w Senacie byłaby powtórzeniem na szczeblu krajowym przypadku radnego Kałuży. Wojciech Kałuża z Nowoczesnej w wyborach do sejmiku województwa śląskiego był liderem listy Koalicji Obywatelskiej, ale na pierwszej sesji sejmiku porzucił swoją partię i dał większość Prawu i Sprawiedliwości.
Od momentu, kiedy w poniedziałek 14 czerwca okazało się, że PiS stracił w wyborach większość w Senacie, politycy partii Jarosława Kaczyńskiego jak jeden mąż powtarzają, że wynik wyborów to jedno, a zakulisowe rozgrywki - zupełnie coś innego.
Stanisław Karczewski już wcześniej sugerował, że będą próby pozyskania senatorów opozycji.
"Zdarzało się w poprzedniej kadencji, w poprzednich kadencjach, że przechodzili do nas senatorowie z PO, więc być może teraz będą chcieli też przejść"
Tego samego dnia poseł PiS Łukasz Schreiber stwierdził, że Prawo i Sprawiedliwość... wygrało wybory do Senatu, a więc ma prawo do stanowiska marszałka.
Zaś zastępca rzecznika PiS Radosław Fogiel dzień wcześniej deklarował w RMF FM: „Jeżeli ktoś, nawet w wyniku jakiegoś zbiegu okoliczności, układu gwiazd, został senatorem z listy opozycji, ale uzna, że jednak warto pracować dla Polski z biało-czerwoną drużyną Prawa i Sprawiedliwości, to oczywiście kijem gonić nie będziemy".
To interesujące wypowiedzi - gdyby PiS trzy lata temu przeprowadził do końca zapowiadane zmiany w kodeksie wyborczym, byłyby wezwaniami do zachowań zakazanych przez prawo.
Obecne poczynania PiS najlepiej komentują wypowiedzi polityków PiS z 2016 roku.
Poseł Grzegorz Schreiber nazwał wtedy zmianę partii w trakcie kadencji "koniunkturalizmem politycznym".
Wtórował mu Jacek Sasin, obecnie wicepremier, który również piętnował takie zachowania.
"Wyobraźmy sobie sytuację, w której naród powierza władzę określonej formacji politycznej, a ta ją traci tylko dlatego, że kilku posłów przechodzi do innego ugrupowania"
- uzasadniał.
By ukrócić takie praktyki, PiS chciał w nowym kodeksie wyborczym wprowadzić instytucję tzw. mandatu imperatywnego - związanego. Gdyby te regulacje weszły w życie, zmiana partii wiązałaby się z utratą mandatu poselskiego lub senatorskiego.
Ostatecznie obóz władzy wycofał się z tego rozwiązania - było rażąco niezgodne z konstytucją, która dekretuje, że parlamentarzyści pełnią tzw. mandat wolny. „Posłowie są przedstawicielami Narodu. Nie wiążą ich instrukcje wyborców” - mówi art. 104 ustawy zasadniczej.
To oznacza, że posłowie i senatorowie są przedstawicielami całego narodu, a nie określonej partii politycznej bądź okręgu wyborczego, a więc pozbawienie ich mandatu ze względu na zmianę barw politycznych byłoby niezgodne z konstytucją.
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Naczelny OKO.press, redaktor, socjolog po Instytucie Stosowanych Nauk Społecznych UW. W OKO.press od 2019 roku, pisze o polityce, sondażach, propagandzie. Wcześniej przez ponad 13 lat w "Gazecie Wyborczej" jako dziennikarz od spraw wszelakich, publicysta, redaktor, m.in. wydawca strony głównej Wyborcza.pl i zastępca szefa Działu Krajowego. Pochodzi z Sieradza, ma futbolowego hopla, kibicuje Widzewowi Łódź i Arsenalowi
Komentarze