0:00
0:00

0:00

Katalonii przybyły w tym tygodniu place o nowych nazwach: w dwóch miastach rady miejskie zdecydowały w ekspresowym trybie o przemianowaniu ich na “Plac 1 października 2017 roku”. Niewykluczone, że takich przypadków będzie więcej: miniona niedziela na długo zapisze się w katalońskiej pamięci zbiorowej.

Do rozpaczy trzeba też dodać – widoczne na każdym kroku – niedowierzanie i gniew. Bilans niedzieli 1 października to, według katalońskiej służby zdrowia, 800 rannych i kontuzjowanych, w tym mężczyzna, któremu groziła utrata oka od uderzenia gumową kulą (które są zresztą w Katalonii nielegalne od 2014 roku).

Burmistrzyni Barcelony Ada Colau ujawniła przypadki agresji o charakterze seksualnym ze strony policji wobec biorących w głosowaniu kobiet.

Poczynione przez policjantów szkody materialne w szkołach - punktach wyborczych, szacowane są na 300 tys. euro.

Wicepremierka Hiszpanii, Soraya Saenz de Santamaria, oceniła działanie policjantów jako “profesjonalne i umiarkowane”. Premier Mariano Rajoy oświadczył, że “referendum nie było”. W niedzielnym głosowaniu, bojkotowanym przez katalońskie partie sprzeciwiające się niepodległości, zabrało jednak głos 2,2 miliona ludzi (czyli 42 proc. uprawnionych), z których – jak można było się spodziewać – 90 proc. głosowało na “tak”.

“Nie wiem, co będzie, ale nic już nie będzie tak samo” – powiedział mi pod jednym z lokali wyborczych Pep, kataloński ojciec rodziny, który na głosowanie przyszedł z żoną i dziećmi.

Przypomnijmy, jak w ogóle doszło do głosowania 1 października.

Parlament uchwala ustawę o Republice Katalońskiej

Na początku września kataloński parlament uchwalił ustawę o referendum sprawie niepodległości i przejściowym ustroju “Republiki Katalońskiej”, który miał wejść w życie, jeśli głosowaniu wygra “tak”. Głosowanie w parlamencie odbyło się w podgrzanej do granic możliwości atmosferze, z sali wyszli przedstawiciele opozycji, którzy przekonywali – podobnie jak prawnicy parlamentu – że brakuje czasu na poprawki i debatę, a ustawa, zawieszająca de facto autonomiczny statut Katalonii, wymaga dwóch trzecich głosów, a nie zwykłej większości, którą dysponują w parlamencie niepodległościowcy.

Katalońską ustawę zawiesił następnego dnia Trybunał Konstytucyjny Hiszpanii, a prokuratura generalna oskarżyła premiera Katalonii Carlesa Puigdemonta i rząd o nadużycie władzy i malwersację pieniędzy publicznych.

Kataloński rząd – stworzony przez proniepodległościową konserwatywno-lewicową koalicję i wspierany przez antykapitalistyczną formację CUP, upierał się jednak, że nie ma innej możliwości wobec trwającej od pięciu lat odmowy negocjacji w sprawie referendum ze strony hiszpańskiego rządu.

Madryt wkracza na ostro

Rząd centralny na czele z Mariano Rajoyem postawił na ostrą rozprawę z “katalońskimi rebeliantami” “Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby nie dopuścić do referendum” – ogłosił Rajoy. Była to strategia odmienna od tej w 2014 roku, kiedy w Katalonii odbyło się pierwsze nieformalne referendum, przemianowane w obawie przed represjami na społeczne “konsultacje” (wzięło wtedy w nich udział ok. 2 mln spośród 5 mln uprawnionych, 80 proc. było za niepodległością).

Wtedy Hiszpania ograniczyła się do zignorowania wyników głosowania, choć konsekwencje prawne – na czele z zakazem sprawowania funkcji publicznych dla ówczesnego premiera Katalonii, Artura Masa i 5 milionami euro kaucji za “malwersację środków publicznych” – wyciągnęła później.

Policję z Andaluzji żegnały okrzyki "Na nich"

Według dziennika “El Mundo” w połowie września 60 proc. Hiszpanów opowiadało się za tym, żeby rząd uniemożliwił głosowanie w Katalonii. Tak zaczęło się też dziać. Najpierw zatrzymanych zostało 14 katalońskich urzędników wysokiej rangi, w tym prawa ręka wicepremiera Katalonii, Oriola Junquerasa. Do Katalonii zostało wysłanych 12 tys. policjantów i członków gwardii cywilnej z całej Hiszpanii.

W powietrzu wisiało coraz większe napięcie, ale Katalończycy – z których ponad 60 proc. deklarowało chęć głosowania w październikowym referendum, niezależnie od jego kontrowersyjnego charakteru – próbowali to obśmiać. Surrealistycznym symbolem sytuacji stał się ptaszek Tweety. Jeden z wynajętych statków, na których zakwaterowano policjantów, należał do firmy Warner Bros i na jego kadłubie były wymalowane gigantyczne postacie ze znanych kreskówek.

Sytuacja nie była jednak wcale zabawna – jednostki policjantów wyruszających z Andaluzji na misję w Katalonii, żegnały hiszpańskie flagi i okrzyki: “Na nich!”.

Przez następne dni policja rekwirowała urny i karty do głosowania, przejmowała informatyczne centrum dowodzenia, zapowiadała, że 1 października zajmie lokale wyborcze. Świetnie zorganizowani Katalończycy zaczęli w wyboczy weekend okupować szkoły, aby uniemożliwić przejęcie ich przez policję.

Chcieli wymusić najostrzejszą reakcję

W efekcie w większości z 2300 szkół w całej Katalonii głosowanie odbyło się bez przeszkód. W innych na czekających, żeby oddać głos, spadły jednak policyjne pałki i pięści. Obrazy z tego dnia są dobrze znane. Organizatorzy referendum odtrąbili sukces. Policji udało się zamknąć jedynie 300 lokali. Liczba głosujących na “tak” mogła być wyższa, bo między 300 a 700 tys. kart wyborczych zostało zarekwirowanych.

“Niepodległościowcy mieli dwie wielkie strategie na 1 października” – pisał Ignacio Escolar, redaktor naczelny internetowego dziennika Eldiario.es. Pierwszą było głosować, drugą – jeśli okazałoby się to niemożliwe – wymusić najostrzejszą z możliwych reakcji, aby udowodnić niedemokratyczną postawę rządu Hiszpanii. “Dzięki Rajoyowi, oba scenariusze, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, spełniły się”.

Zastosowanie przemocy na taką skalę dodało tylko wiatru w żagle niepodległościowcom. Dlaczego więc Mariano Rajoy wybrał takie rozwiązanie? Z jednej strony, to w gruncie rzeczy logiczna konsekwencja jego linii wobec Katalonii, wykluczającej – jak dotąd wszelkie negocjacje. W opiniach hiszpańskich i katalońskich publicystów, Rajoy musiał też udowodnić “swoim”, że potrafi być wobec Katalończyków naprawdę twardy – inaczej niż w 2014 roku, który u części konserwatywnego elektoratu pozostawił poczucie, że było to rozwiązanie zbyt łagodne wobec “katalońskiej samowoli”.

W Hiszpanii nie ma – oprócz niszowych zjawisk – żadnej większej partii posługującej się ultraprawicową retoryką, ale w powszechnej opinii to właśnie najbardziej prawe skrzydło wielkiej Partii Ludowej Rajoya reprezentuje coś, co można nazwać “spuścizną frankizmu”.

Czy Mariano Rajoy się przeliczył?

Jak pokazał sondaż “El Mundo”, także spora część hiszpańskiego społeczeństwa popierała stanowcze rozwiązanie katalońskiego konfliktu. Rajoy mógł też liczyć na poparcie innych formacji politycznych, w tym liberalnych Ciudadanos/Obywateli/ i socjalistów z PSOE, którzy deklarowali “totalne wsparcie” dla jego polityki wobec Katalonii w imię obrony hiszpańskiej konstytucji.

Czy Mariano Rajoy się przeliczył? Nie do końca. Mimo oburzenia, które wywołały obrazy przemocy na arenie międzynarodowej, europejscy przywódcy i instytucje ograniczyły się do pełnych niepokoju zapytań i wezwań do dialogu. Wyrażając dezaprobatę dla przemocy, deklarują poparcie dla hiszpańskiego “państwa prawa”, na straży którego stoi premier Hiszpanii.

W podobnym duchu wypowiadają się hiszpańscy socjaliści, którzy – żądając wyjaśnień w sprawie represji – nie odcięli się jednak jednoznacznie od polityki Mariano Rajoya.

Do jego dymisji wzywa między innymi Podemos, ale to nie oni rozdają w tej rozgrywce karty - to socjaliści mogliby przeważyć szalę na stronę dialogu i negocjacji. Stronę hiszpańskiego rządu wziął też król, który w swoim orędziu nie odniósł się ani słowem do przemocy ani nie ponaglił do dialogu, ograniczając się do strofowania Katalończyków.

Sednem hiszpańsko-katalońskiego konfliktu są symetryczne narracje opowiadane i umacniane przez obie strony, w tym media. To opowieści bez punktów wspólnych.

Katalończycy mówią o potrzebie gruntownych reform na czele z tą konstytucyjną i prawie do decydowania o własnej przyszłości, Hiszpanie – o obronie konstytucji i egoizmie zamożnego regionu.

Odpowiedzialność za obecną eskalację napięcia ponoszą też politycy, umiejętnie podsycający antykatalońskie nastroje w Hiszpanii i vice versa. Dla premiera Rajoya sprawa katalońskiej niepodległości, która dominuje dziś w publicznej debacie w Hiszpanii, to również doskonała zasłona dymna, która pozwala odciągnąć uwagę od skandali korupcyjnych, w które zamieszanych jest 850 członków jego partii.

Z czarno-białej narracji próbują się wyłamać nowe ruchy polityczne, na czele z Podemos i Barcelona/Catalunya en Comu (formacji, z którą związana jest burmistrz Ada Colau). Proponują otwartą dyskusję o przyszłości Hiszpanii, uznanie jej wielonarodowego charakteru, wskazują na konieczność legalnego referendum. W całej Hiszpanii zbierają się zresztą w tych dniach ludzie, aby zamanifestować solidarność z Katalończykami i gniew na Mariano Rajoya.

Są to ważne głosy i wydarzenia, ale niestety to nie one decydują o kształcie debaty.

Co się wydarzy?

W Katalonii trwa pełne niepokoju oczekiwanie. Premier Katalonii nie wyklucza jednostronnej deklaracji niepodległości jeszcze w tym lub na początku przyszłego tygodnia. Wobec nieustępliwości rządu centralnego Carles Puigdemont ma dość niewielkie pole manewru, więc jest to opcja jak najbardziej realna.

Katalończycy mogą ją potraktować jako sposób na wzmocnienie swojej pozycji negocjacyjnej, zgodnie z założeniem: jeśli ostatecznym celem jest wynegocjowane legalnego referendum – za takim rozwiązaniem opowiada się 80 proc. mieszkańców Katalonii - trzeba zacząć z wyższej pozycji przetargowej.

Może to być jednak posunięcie o nieprzewidywalnych konsekwencjach. Deklaracja niepodległości uruchomiłaby zastosowanie art. 155 hiszpańskiej konstytucji, zawieszenie katalońskiej autonomii, wcześniejsze wybory i – prawdopodobnie – zatrzymanie katalońskich przywódców.

Jeśli dziś sytuacja w Katalonii jest bardzo napięta, realizacja tego scenariusza doprowadziłaby do nieodwracalnego pęknięcia we wzajemnych relacjach i eksplozji społecznego gniewu.

Póki co, politycy z obu stron grają na czas. Carles Puigdemont apeluje o międzynarodową mediację, za kulisami – jak donoszą media - toczą się negocjacje między katalońskimi politykami i hiszpańskimi partiami opozycyjnymi, aby wywarły presję na Mariano Rajoya i zmusiły go do dialogu.

“Czeka nas cud w ostatniej chwili albo hekatomba” – mówił w telewizji La Sexta kataloński publicysta Xavier Sardà, odnosząc się do dwóch możliwych dziś scenariuszy: ogłoszenia niepodległości lub dialogu.

Jedynym pewnym punktem w najbliższych dniach i tygodniach jest mobilizacja na katalońskich ulicach. Jeden z okrzyków, który głośno wybrzmiewa w Barcelonie, to: Els carrers seran sempre nostres – Ulice zawsze będą nasze.

;
Aleksandra Lipczak

Dziennikarka, publikowała między innymi w „Wysokich Obcasach”, „Dużym Formacie”, „Polityce”, “Przekroju”. Opublikowała dwie książki reporterskie o Hiszpanii: "Lejla znaczy noc", "Ludzie z placu słońca".

Komentarze