Ruscy go rozebrali, szukali podejrzanych tatuaży, nie znaleźli, założyli worek na głowę i wywieźli. Gdy wrócił, zapytał tylko, gdzie ciało żony. Cały ranek kopał dół. Pochowali ją w ogrodzie, pod dębem. Potem ciało zabrał koroner, bada zbrodnie. Czy w Buczy będzie zwykłe życie?
Mój tekst roku. Poprosiliśmy autorów/autorki OKO.press, by wybrali jeden swój tekst lub podcast opublikowany w 2022 roku – najważniejszy, najtrudniejszy, najbardziej poruszający lub po prostu – we własnej ocenie – najlepszy.
***
Szymon Opryszek: Wracam często myślami do tego zwykłego bloku w Buczy. Pamiętam zapachy zrujnowanych mieszkań. Chrzęst wybitych szyb pod nogami. Ciężar wyrwanych drzwi, które próbowaliśmy z Wołodymirem wstawić z powrotem. I zamazany rosyjski napis "więzienie" na trzecim piętrze. Może to mało znaczące detale, ale sprawiają, że Bucza wraca do mnie w koszmarach.
Nie możemy zapomnieć, co wydarzyło się w tym małym miasteczku. I wielu innych w Ukrainie. Dlatego chciałbym, by znaleźli Państwo siłę na powrót do tego reportażu.
Reportaż Szymona Opryszka ukazał się 24 kwietnia 2022 roku
Całe życie Wołodymira Peczerskiego, obywatela Buczy i przewodnika wycieczek, leży teraz na podłodze: ślubne fotografie, dokumenty kredytowe, zabawki córeczki.
Strach po to sięgnąć, bo można wylecieć w powietrze. Granat w pralce. Ładunek wybuchowy pod krzesłem. A nawet w książce. Co jeszcze zostawiły ruskie orki?
Chwilę wcześniej staruszek z ulicy Jabłońskiej, z drugiej strony torów, opowiadał nam, że znalazł nogę czeczeńskiego sołdata. Poznał po bucie.
Dlatego stąpamy ostrożnie po mieszkaniu Wołodymira. W sypialni leżą ubłocone żołnierskie buciory. W salonie na kanapie pas na amunicję. W kuchni stolik dziecięcy stoi na dużym drewnianym stole. Obok niedopita cola.
– Orki urządziły tu gniazdo snajpera – pokazuje Wołodymir. Zerkam przez okno: na linii strzału był każdy, kto wjeżdżał do Buczy od strony lotniska w Gostomelu.
- Mordowali naszych z mojego okna? Gwałcili kobiety w moim łóżku? Czuję obrzydzenie do własnego mieszkania. Nawet gdybym wszystko wyrzucił. Zrujnowali mi życie.
- Pokaż mi, jak Bucza zmartwychwstaje – poprosiłem Wołodymira.
Przewodnik wycieczek, który zna całą Ukrainę jak własną okolicę, zgodził się pod jednym warunkiem: nie będzie wojennych obrazków, poszukamy nadziei.
Jechaliśmy z Kijowa mijając spalone rosyjskie czołgi. Widzieliśmy, jak kierowcy zatrzymywali się, by zrobić sobie z nimi selfie. Na stalowe trupy wdrapywali się dziennikarze. Wołodymir kręcił głową na to wszystko z niesmakiem.
Wjechaliśmy do Buczy Drogą Warszawską, właśnie oddano do użytku jeden pas na moście. Trasa wiedzie z Kijowa na zachód, a w centrum krzyżuje się z Dworcową, która prowadzi z południa na północ: od Irpina przez Buczę, aż do Gostomela.
Tory kolejowe dzielą miasto na pół. Na południu leży obrócona w pył ulica Jabłońska, której zdjęcia pokazują media całego świata. Tam stacjonowali Czeczeńcy.
Blok Wołodymira stoi w północnej części Buczy, na końcu Dworcowej, gdzie bazę miały oddziały rosyjskie.
Blok jest koloru budyniowego, oddany do użytku kilka lat temu. Balkony zagracone. Na parkingu nowy jeep obok starej łady, oba samochody tak samo pokiereszowane i nadpalone. Dziesięć pięter, dwieście mieszkań, prawie połowa należy do uchodźców z 2014 roku. Przyjechali do Buczy z Doniecka, Ługańska i Odessy w poszukiwaniu spokoju.
Przed wojną przy śmietniku, na placu zabaw, na dziedzińcu częściej słyszało się rosyjski niż ukraiński.
Winda nie działa. Wojenna Ukraina w soczewce, myślę, gdy idziemy na dziesiąte piętro po dywanie z rozbitych szyb.
Wołodymir urodził się w Dniepropietrowsku. Kiedy miał cztery lata, rodzice rozstali się, matka zabrała go do Rosji. Wprowadzili się do ojczyma. Przez dwanaście lat żył rosyjskim życiem. Pierwszy raz poczuł, że pępowina go poddusza 9 października 1999 roku. Piłkarska reprezentacja Ukrainy grała z Rosją na stadionie Łużniki w Moskwie. W 87. minucie Andriej Szewczenko upokorzył gospodarzy na oczach prezydenta Władimira Putina. Bramka dała Ukrainie remis, a Rosji zabrała szanse na udział w mistrzostwach Europy.
– Krzyczałem z radości, biegałem po pokoju z flagą Ukrainy, a dorośli mówili: nacjonalista. Zrozumiałem, że matka uwierzyła w rosyjską propagandę i wyrzekła się naszego kraju. Wybrała ślepotę.
W 2010 roku wrócił do Dnipro (dzisiejsza nazwa Dniepropietrowska), później pochował ojca, a kiedy Rosjanie zaatakowali Donbas, znów się wyprowadził. Nie lubi o tym mówić. Prawdziwe życie zaczął, gdy założył rodzinę i kupił mieszkanie w Buczy. Mówi, że to idealne miejsce do wychowywania dzieci. Trudno teraz uwierzyć.
Przez cały ten czas nie widział matki. - Kiedy zaczęła się wojna nawet nie zadzwoniła. Napisała tylko: „Jak tam?”.
Miał odpisać, że dopisało im szczęście? Że wojna zastała ich w ośrodku narciarskim Bukovel? Że ani razu nie założył deski? Że żona z córką ratowały się ucieczką do Bukaresztu? Że boi się, że nie zobaczy ich przez lata? Że pomysł na własne biuro podróży szlag trafił? Że teraz oprowadza mnie po Buczy, by pokazać światu prawdę? Matka i tak nie zrozumie.
Wychodzimy z mieszkania. Wołodymir chwyta za pistolet z pianką montażową i wypełnia szczeliny między drzwiami a futryną. Zaklejone, zamknięte na cztery spusty.
- Czy wrócę? Gdy saperzy sprawdzą moje mieszkanie, to może przyjadę wyrzucić to, co zostało z mojego życia. Na razie trudno mi sobie wyobrazić, że miałbym tu mieszkać z córeczką.
Schodzę piętro niżej, na skrzynce z licznikiem prądu naklejka „Kocham Ukrainę”.
Wszystkie mieszkania otwarte. Wyłamane drzwi leżą na klatce. Nawołuję. Nie ma nikogo. W środku szyby wybite. Wyglądam przez okno. Dookoła drzewa, gdy się zazieleni, będzie pięknie.
Sąsiedzi z bloku przy ulicy Dworcowej zachwalają Buczę jak sprzedawcy nieruchomości: zielona oaza, najlepsze do życia miasto średniej wielkości w Ukrainie. Dobry dojazd do Kijowa. Parki, rzeka, świeże powietrze. Cisza.
Cisza, że włosy stają dęba.
Za ścianą drzew, które oglądam z dziewiątego piętra, jest Promienisty, to zamiejscowy ośrodek zdrowia i rekreacji dla dzieci prowadzony przez Ministerstwo Spraw Wewnętrznych Ukrainy. Znalazłem reklamę obozu z ubiegłego roku: „Niesamowite wakacje w leśnym zakątku Buczy! Place zabaw, huśtawki, altana, basen, trampoliny, rowery..., całodobowa opieka medyczna. W programie: zawody sportowe, kurs angielskiego, haftowanie, teatrzyk, „zwariowane długopisy”… i wizyta w parku ekstremalnym Szalona Wiewiórka.”.
Idziemy z Wołodymirem do parku. Niby spacerujemy śladami jego trzyletniej córki: pierwsze kroki, pierwsze sanki, pierwsze słowa. Niby rozmawiamy o tęsknocie za naszymi rodzinami. Niby zwierzamy się z planów na przyszłość.
- Przyszłość się właśnie wydarza. Dla mojej 2,5-letniej córki każdy dzień jest jak rok. Boli, że nie mogę dotrzymać jej kroku – mówi Wołodymir.
Wszystko niby. A prawda jest obok, za ogrodzeniem Promienistego. W ośrodku kolonijnym Rosjanie zrobili sobie bazę. W piwnicach torturowali ludzi. Przy ścianie podziurawionej nabojami znaleziono ciała pięciu skrępowanych cywilów.
W piaskownicach dla dzieci walają się butelki po wódce.
Rozglądam się po ósmym piętrze, gdy dzwoni mój telefon. Odgarniam butem odłamki szkła i siadam na schodach.
Tetiana Siczkar nie mówi głosem dwudziestolatki. Przed wojną studentka trzeciego roku informatyki na Politechnice Kijowskiej zrobiła sobie selfie. Po trzech tygodniach okupacji Buczy kolejne. Google Photos uznał, że to dwie różne osoby.
Liczyłem, że spotkamy się w Buczy, ale Tetiana na razie nie chce tu wracać. – Nie dziś, nie jutro. Przyjadę dopiero, gdy będę mogła pochować moją matkę. Po raz drugi.
Tetiana mieszkała w Buczy całe życie. W bloku takim jak ten. Gdy na początku marca Rosjanie odcięli gaz, prąd i wodę, skradała się codziennie z rodzicami przez tory i zarośla do parterowego domu dziadków. Ugotować coś ciepłego na ognisku, zalać termosy gorącą wodą. Tak przez całą okupację. 24 marca wracali już do bloku, tą samą ścieżką, ojciec z białym bandażem na ramieniu, one z białymi szalami. Żeby Ruscy wiedzieli, że cywile.
Nagle huk. Runęli na ziemię. Tetiana przestała słyszeć na prawe ucho. Gdy się obejrzała, zobaczyła zastygłą matkę. Snajper trafił w środek czoła.
- Mam nadzieję, że zginęła w tej samej sekundzie. Że nie cierpiała.
Tetiana pobiegła po dziadka. Błagał Ruskich o ciało. Zgodzili się, dali im nawet auto, kradzione. Przewieźli matkę na tylnej kanapie, dziadek prowadził.
Ojca Tetiany Ruscy zabrali ze sobą. Rozebrali, szukali podejrzanych tatuaży, nic nie znaleźli, ale związali mu ręce, założyli worek na głowę i wywieźli. Gdy wrócił o świcie, zapytał tylko, gdzie jest ciało żony. Cały ranek kopał dół. Pochowali ją w ogrodzie, pod dębem.
A gdy Ruscy wyszli, rodzina odkopała grób, matkę zabrał ukraiński koroner. Bada rosyjskie zbrodnie. Babka krzyczała, kiedy pakowali ciało do czarnego worka.
Widziałem wiele tych worków przy prawosławnym kościele św. Andrzeja i Wszystkich Świętych. W masowym grobie specjaliści od ekshumacji w białych kombinezonach i białych rękawiczkach znaleźli dziesiątki ciał. Wykopywali jedno po drugim.
Życie po okupacji, życie po masakrze, życie po zbrodni. Czy w Buczy będzie przyszłość? Czy będzie zwykłe życie?
Zadaję te pytania mieszkańcom Buczy. Wzdychają. Wykręcają się od odpowiedzi. Tetiana przeciwnie, mówi rezolutnie, że jedynym lekarstwem na ból jest działanie.
- Muszę coś robić, inaczej padnę obok matki. Niedługo wrócę jeszcze raz ją pochować. Na cmentarzu. A potem? Pójdę do mieszkania, posprzątam kocie kupy. Od śmierci mamy bałam się tam wrócić. Sonia i Rusia były same przez osiem dni, później ojciec je zabrał. Trzeba będzie też zmienić imię Rusi na inne.
- A potem? – dopytuję.
- Będę chciała udowodnić Rosjanom ludobójstwo. Dowiodę tego, choćbym resztę życia miała spędzić w sądach. Bo byłam świadkiem zbrodni.
Trudno podnieść się ze schodów po tej rozmowie. Ale piętro niżej, na siódmym, Wołodymir mocuje się z drzwiami w mieszkaniu kolegi. Porządne, ciężkie jak diabli. Ruscy użyli ładunku wybuchowego. Opieramy je o framugę.
- Drzwi zazwyczaj dają spokój ducha. Sam zainwestowałem w takie z podwójnym zamkiem. Jak pokazuje wojna, to naiwne myślenie – zamyśla się mój przewodnik. - Zrozumiałem, że wszystkie rzeczy, które gromadziłem nie mają żadnego znaczenia. To dla mnie lekcja na przyszłość.
Wiatr hula po klatce. Łopocze folia w oknach. A po drugiej stronie korytarza krwista breja zatrzymała się na progu i prowadzi aż do kuchni.
Przy wejściu szuflady wyrzucone z komody, rozsypane dokumenty, zdjęcia, jakiś mandat. Paragon z marketu tuż sprzed wojny. 19 lutego można było kupić w Buczy pomidory, kaszkę dla dziecka i piwo. Teraz to luksus – markety spalone, a półki puste.
W myślach maluję obraz rodziny, która stąd uciekła. W łazience pampersy, rozmiar „3”, dla rocznego dziecka. To jego przewrócone łóżeczko, pluszowy miś leżą w salonie. W pokoju dziecięcym lepka podłoga pełna petów i rozbitych butelek.
W kuchni wzdycham z ulgą. To otwarta lodówka broczy rozmrożonymi wiśniami. W środku jedno jajko, dwa mleczka do kawy, dżem i kawałek sera. Resztę wyjedli Rosjanie.
Na szóstym piętrze słychać głosy. Okazuje się, że kapitan Aleksiei Chairov wrócił doglądnąć mieszkania.
– Czuję się, jakby ktoś przeleciał mi żonę – rzuca. Proponuje kieliszek wódki. Przepijamy sokiem pomidorowym.
Kapitan Chairov ma 69 lat, z wyglądu marynarz, z zawodu pilot. Czterdzieści lat latał jako pilot cargo: Kongo, Wybrzeże Kości Słoniowej, Afganistan. Do Kinszasy latał z transportami żywności. W czasie wojny w Afganistanie z Kandaharu transportował ciała amerykańskich żołnierzy.
Widział wystarczająco, więc po ostatniej misji w Czadzie przeszedł na emeryturę. Kupił w Buczy apartament w bloku przy Dworcowej, potem kijki trekkingowe, a na półce postawił medal, który dostał w podziękowaniu za pracę od NATO. Pokazałby, ale Ruscy ukradli.
Schodzą się sąsiedzi, zasiadają przy stole, Aleksiej wita ich żartami, każdemu wręcza kieliszek. Opowiada, że okupację Buczy przetrwał nieopodal - w domu 71-letniej kuzynki jednej z sąsiadek. Tego nie dotykaj, tamtego nie ruszaj, tamto odłóż - staruszka dała mu popalić, ale przecież nie mógł zostawić jej samej, skoro wszyscy, nawet jej krewni, uciekli z Buczy.
– Chwilo trwaj! – ucieczka od staruszki kapitanowi służy. – W końcu można pożartować. Śmiech w gronie przyjaciół pozwala zapomnieć o tym bajzlu – tłumaczy się i polewa znowu.
Przy stole siedzi też Dmitro Chrulenko, lat 39, mieszka ściana w ścianę z kapitanem. Równie sumiennie pije, co milczy.
Dopiero po kilku kolejkach i na osobności opowie, jak okupanci go skrępowali i zabrali do parku. Kazali mu pokazać, gdzie ukrywają się ukraińscy żołnierze. Naprawdę nie wiedział. Jeden z Ruskich groził mu automatem, a później puścił serię w powietrze. Następnego dnia Dmitro uciekł z Buczy. Ruszył pieszo przed świtem, omijał posterunki Rosjan.
Na torach kolejowych potykał się o ciała. – Szedłem jak w amoku. Nie patrzyłem na twarze. Nie zatrzymywałem się. Może leżał tam znajomy z miasta, może sąsiad.
Po trzydziestu kilometrach wędrówki dotarł do Kijowa. Dziś przyjechał sprawdzić swoje mieszkanie. Tam też pobojowisko. Na łóżku brudna pościel, pełno niedopałków. Z szafy Dmitro wyjmuje płaszcz od Prady, mokasyny Gucci, matka wysłała mu z Włoch. Tak jak obraz Swarovskiego, który wisi w sypialni.
- Barbarzyńcy! Pradę zostawili, a ukradli słoik z nutellą – uśmiecha się gorzko. - Dla mnie nie ma już Buczy. Przestała istnieć. Mogę posprzątać mieszkanie, ale z głowy nigdy nie usunę serii z automatu i trupów na drodze.
Na klatce schodowej leży krzesło, obok książka. Z okładki spogląda mężczyzna. Czarny garnitur, ciemne okulary, wojskowy hełm. W rękach karabin. Tytuł nie zachęca do lektury, „Pancerny umysł. Walka ze stresem i psychologia sytuacji ekstremalnych”. Kartkuję, jak wcześniej któryś z rosyjskich żołnierzy. Książkę napisał Kostiantyn Ulianov, youtuber z Kijowa, założyciel szkoły walki, trener szermierki i zdobywca Pucharu Kijowa w walce na noże.
Napiszę potem do niego, zapytam, jak zadedykowałby swoją książkę rosyjskiemu żołnierzowi, który czytał ją na klatce bloku w Buczy.
Ulianow odpisze: „Zabijemy was wszystkich.”
Na czwartym piętrze pomagam Natalii Kriwonos zamieść resztę tynku. Ma gumowe rękawiczki, nawet na chwilę ich nie ściąga. W przedpokoju pełno gruzu, Rosjanie wysadzili drzwi. Nowe cegły i zaprawa już czekają. Bo małe cuda wciąż zdarzają się w Buczy. Monter nie dość, że przyjdzie dziś, to za robociznę weźmie tylko cztery tysiące hrywien. Okazja.
- Niech pan wejdzie, na klatce wciąż cuchnie ruskimi sołdatami – kobieta przegania smród mokrą szmatą.
Stoję w salonie, nie ma krzeseł, nie wiadomo, co się z nimi stało. Natalia biega z miotłą, zamiata kuchnię, pucuje talerze, szoruje prysznic. W wiaderku tylko kilka litrów wody, bo bieżącej wciąż nie ma.
- Sprzątam dla własnego spokoju – Natalia wyciska brudną szmatę.
Kupili z mężem mieszkanie w 2015 roku. Przenieśli się pod Kijów z Ługańska, z którego musieli uciekać po atakach Rosjan. Już tam przeżyli to szorowanie po Ruskich. Na nic to. Nie odkryto jeszcze detergentu na takie przeżycia.
- Ale przecież trzeba próbować jakoś żyć – mówi gospodyni. – Zadbać o czystość. Iść do fryzjera. Pomalować paznokcie. Jak ludzie.
Dlatego cała Bucza sprząta po okupacji. Mężczyźni przy Jabłońskiej zamiatają pogorzelisko, które zostawili po sobie okupanci. Dalej, na rogu z Gagarina, stoją ciężarówki, które wywiozą gruz.
Rozkraczone rosyjskie czołgi i spalone samochody z ukraińskimi rejestracjami zaciągnięto już na cmentarzysko na obrzeżach miasta. Pokręciłem się chwilę po złomowisku. Volkswagen Transporter T4 z napisem „dzieci” na masce podziurawiony jak durszlak. Zacząłem liczyć ślady po nabojach, zatrzymałem się na osiemdziesięciu. W środku jechało osiem osób, w tym trójka dzieci. Nie mieli szans.
Bucza próbuje zmartwychwstać. Przy Parku Bułhakowa drogowcy wylewają asfalt. Przy Dzierżyńskiego robotnicy naprawiają wodociąg. Ktoś wstawia nowe okna. Ktoś wiezie autem worki z cementem. Przy ulicy Puszkina staruszka przesadza kwiaty. Jednak życie.
Na klatce na trzecim piętrze Ruscy nabazgrali czarnym sprejem „тюрьма” - więzienie. Strzałka wskazuje na drzwi, które ledwo trzymają się futryny. Wtykam nos przez szparę. Czuć starymi skarpetami i spalenizną.
Wołodymir opowiada, że uwięzili tam sąsiada Witalija, który opiekował się jego kotem Dżejkiem. 60-letniemu mężczyźnie udało się uciec z kotem do Kijowa. Jest już za granicą. Wołodymir do niego zadzwonił, próbował podpytać o Ruskich i okupację, ale ten nie chciał gadać. Za świeża rana.
Ktoś już zamazał napis budyniową farbą. Ale krzyków, które słyszeli sąsiedzi, nie da się wymazać. Po bloku krążą opowieści o łamaniu palców, gaszeniu papierosów na otwartych dłoniach i nacinaniu płatków uszu. Kiedy? Komu? Jak? Pytam, ale nikt nie chce o tym opowiadać.
Gdy Iryna Kobets wróciła do swojego mieszkania, rozpłakała się ze szczęścia. Ściany były całe.
Teraz przegląda Facebooka, by przeczytać mi post koleżanki. „Rosjanko, matko, żono, siostro i córko! Możesz nosić moje szorty i futra, kolczyki i obrączki moich koleżanek, możesz smażyć naleśniki na patelni mojej sąsiadki - nigdy nie będziesz mną! Żaden brudny złodziej urodzony przez ciebie nie pozbawi mnie honoru i godności”.
Iryna dodałaby jeszcze do tej listy wiertarkę męża i aparat syna. I może jeszcze komplet ślubnych sztućców.
Ma 52 lata, mówi, że jest drobną przedsiębiorczynią. Jedli śniadanie, gdy rozległy się wybuchy na lotnisku w Gostomelu. Przy obiedzie usłyszeli huk helikopterów, jakby szarańcza chciała pożreć Buczę. Podczas kolacji rosyjski czołg zatrzymał się pod blokiem i wycelował lufę w okno, w którym stała schowana za zasłoną. Nie wystrzelił. Żołnierze wybiegli do sklepiku „Kiełbasa” na parterze i rozkradli wszystko, co było.
- Poczułam ten sam paraliżujący strach, co przed ośmioma laty. Wtedy rosyjski żołnierz groził mi na punkcie kontrolnym, gdy uciekaliśmy z Doniecka na zachód. To uczucie, gdy całe życie przelatuje ci przed oczami! Nie do opisania. Pamiętam tylko przerażone miny moich dzieci. Tym razem też mieliśmy dziesięć minut na spakowanie, po prostu wsiedliśmy do auta z przygotowaną walizką i dokumentami.
Następnego dnia Rosjanie weszli do ich mieszkania, ale Iryna, mąż i dzieci byli już na zachodzie Ukrainy. Od początku wojny była już w Polsce, Słowacji, Austrii, wszędzie na kilka dni. – W Polsce robiłam zakupy, gdy bezdomny podszedł do mnie i poprosił o drobne. Powiedziałam, że jestem z Ukrainy, a on na to: „Sława Ukrainie. Obędzie się bez drobnych”.
Nigdzie nie zatrzymała się na dłużej. Nie zamierza już uciekać przed Rosjanami. Choć czuje do nich obrzydzenie, którego nie umie opisać w żadnym z języków.
- Całe dzieciństwo mówiłam po rosyjsku i nigdy nie było z tym problemu. Ale teraz, nawet jak piszę, to po ukraińsku. To mój wybór, nie chcę mówić językiem ludzi, którzy weszli do mojego domu i go zhańbili.
Pięć dni sprzątała. Wyniosła wszystko na śmietnik.
- Co dalej? Ze sztućcami? Z patelnią? Z wami? – dopytuję.
Nie zamierza się wyprowadzać. Nie po to wzięła kredyt, nie po to ściągnęła do Buczy rodziców – w grudniu odebrali klucze do nowego mieszkania. Poza tym stać ją na nową kołdrę, bo na starą kiepowały orki.
- Po Doniecku wiem, że zmiana miejsca zamieszkania wcale nie daje spokoju. Wtedy wybrałam Buczę, zakochałam się w tym miejscu. Teraz też wybieram Buczę – mówi Iryna. - Musimy zadbać, by nikt nigdy nie zapomniał o ludobójstwie. Zatroszczyć się o pamięć o tych, których zamordowano. Życie w Buczy to teraz nasza misja.
Żłobek na parterze nieczynny. Szkoła angielskiego dla dzieci splądrowana. Na klatce usychają kwiaty. Pod ścianą rower ze złamaną ramą. Przy nieczynnej windzie wózek ze spalonego marketu Epicentrum. Każda staruszka ma taki teraz. Zgarbione pchają te wózki po Buczy i szukają samochodów z darami pomocy humanitarnej. Nad skrzynką pocztową ogłoszenie, „Sprzedam mieszkanie. Pilnie. Tanio. Właściciel”.
Sąsiedzi śmieją się z Petro. – Co ty wiesz o wojnie? Tobie Ruscy tylko nasrali na środek salonu.
Petro robi rzeźby ze szkła i witraże. Chwali się, że wszystkie okna na parterze wybite, w żłobku, w szkole językowej, w sklepiku, a witraże na drzwiach jego pracowni przetrwały. Chodzimy po korytarzach jego rozległej piwnicy: to mieszkanie połączone z warsztatem. W środku antresole, tam zabawki trzymało troje jego dzieci. Na początku wojny żona zabrała je do Bydgoszczy.
Petro nie został sam. Na 64 metrach podziemi ukrywało się z nim dwanaścioro dorosłych i ośmioro dzieci. I koty, których nie zdążył policzyć. W pierwszy dzień okupacji po prostu upili się w trupa. Potem czekali, aż otworzą korytarz humanitarny.
Z nudów Petro otworzył na chybił trafił Księgę Przepowiedni, którą znalazł w biblioteczce i przeczytał: „Niekorzystnie jest mieć gdzie się wycofać”. Uznał, że nie może uciekać. Potem przeglądał zdjęcia w telefonie, które zrobił dziewięć dni przed pierwszymi bombardowaniami.
- Zwykle nie wierzę w takie rzeczy, ale sam popatrz. Zwyczajna świeczka, prawda?– pokazuje mi. – Zbliżam na płomień, przyjrzyj się, tuż przy knocie. Co widzisz?
Twarz Putina jak malowana.
A kiedy sąsiedzi dalej mu dokuczają, że kupa, że wywołał Putina, to Petro popija czerwone słodkie wino własnej roboty i patrząc w ścianę rzuca: - To gówno z nami zostanie. I wiecie co? W warsztacie, tam gdzie za Ruskich mieliśmy palarnię, otworzę kawiarenkę. I będziemy o tym gównie gadali do końca życia przy kawie. Żeby nie zapomnieć.
*Reportaż powstał przy wsparciu Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej w ramach grantu dla korespondentów wojennych.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Komentarze