0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Agnieszka Sadowska / Agencja Wyborcza.plAgnieszka Sadowska /...

OKO.Press: Twój smartfon otrzymuje informacje co 2-3 sekundy. Notorycznie buczy. Od telefonu też ciężko cię oderwać. Zapracowana jesteś.

Małgorzata: Ponad 90 proc. uchodźców jest tam, w Białorusi. I wymagają pomocy. A nas, którzy się tym zajmują, jest raptem kilka osób. I mózgi nam parują – tyle jest do zrobienia. Tych wiadomości, które teraz dostaję pewnie nie będę miała już czasu przeczytać.

Kim jesteście?

Spontanicznie związaną grupą. Połowa zajmuje się pomocą profesjonalnie, a połowa - nie.

Profesjonalnie?

Z międzynarodowych organizacji typu Refugees Biriyani& Bananas czy Rethinking Refugees.

Ale pozostałe osoby nie mają takiego doświadczenia. Ja np. zajmuję się projektowaniem usług. Mamy też: specjalistkę HR, fotografkę, księgową, socjolożkę, nauczycielkę.

Rdzeń naszego polskiego zespołu to 6-8 osób. Działamy razem z zespołem aktywistów od Nawal Soufi (nagradzana aktywistka marokańsko-włoska, która pomaga migrantom w Europie – red).

Jak się zaczęła ta pomoc w Białorusi?

Najpierw był czat na otwartej grupie na FB poświęconej uchodźcom. Potem przeniosłyśmy się na Signala (bezpieczny komunikator - red.). Te kilka osób z międzynarodowych organizacji wiedziało, co robić, miały doświadczenie z innych szlaków migracyjnych. W połowie października, gdy się zebrałyśmy, pomoc po naszej stronie granicy już się wykrystalizowała. Były organizacje, metody, magazyny itd.

Okradzeni, wycieńczeni, w rękach Łukaszenki

Ale pomocy potrzebują nie tylko ludzie po polskiej stronie. Po białoruskiej potrzebują jej często jeszcze bardziej - bo wrócili wycieńczeni spod granicy, okradzeni, chorzy. A tam nie ma organizacji, które mogłyby im pomagać. Zaczęliśmy więc próbować to robić.

Polacy pytają: po co oni z tymi dziećmi idą do lasu? A to ogromna desperacja pcha tych ludzi do takiej decyzji. Zresztą, dużo czasu zajmuje, by zrozumieć, z jakiej bezsilności, strachu i nędzy wyruszają.

Te rodziny.

Te kobiety w ciąży, też zaawansowanej.

Te samotne matki z piątką dzieci.

Jeśli jesteś Syryjczykiem, to mieszkasz w jednym z najstraszniejszych miejsc na świecie – kraju, w którym ciągle jest wojna. I z którego nie ma legalnych dróg wyjścia, ponieważ żaden “dobry” kraj nie daje Syryjczykom wiz.

A tu nagle ktoś ci mówi, że możesz przyjechać do Białorusi i dostać się do Europy. To dla nich jak gwiazdka z nieba.

Nawet jeśli wiedzieli, że na granicy umierają migranci, to i tak nam mówili: „musieliśmy spróbować”.

To jest ich droga po życie.

Można pomagać, choć inaczej niż na granicy

W Białorusi nie ma w ogóle aktywistów pomagających migrantom?

Jeśli ktoś tam wciąż działa, to znaczy, że jest bardzo, bardzo ostrożny. To mega niebezpieczne.

To jak wy pomagacie?

Można to robić legalnie na szereg sposobów. Np. zamawiając komuś jedzenie z dostawą. Albo organizując zakupy.

Potrzebującym zamawiamy też taksówki w normalnych cenach, a nie po stawkach jak dla biznesu. To wszystko legalne i do tego też głównie sprowadza się nasza pomoc.

A można tak torby z jedzeniem przynieść na granicę pod druty? Przecież tam białoruscy pogranicznicy żyją ze sprzedaży tych produktów w kosmicznych cenach.

Nie, tam nie możemy dostarczyć jedzenia.

To gdzie?

Możemy wspierać ludzi, którzy są w miastach. Głównie w Mińsku i Brześciu. Tam jest ich najwięcej. Tam się ukrywają.

Ci, co mogli wrócić do domu, już wylecieli z Białorusi. Tak zrobiło np. wielu Kurdów.

Zostają w Białorusi ci, którzy nie mogą wracać do swoich krajów.

Bo ktoś ma wyrok, albo wie, że trafi do więzienia, lub uciekł przed rodzinną zemstą. Mamy takie osoby, które od lat ukrywały się w swoim kraju. Młode chłopaki uciekają przed wojskiem Assada („Albo ja będę zabijał, albo mnie zabiją” - mówią). Ratują swoje życie.

Albo też wszystko postawili na jedną kartę – sprzedali i zadłużyli się. Znam małżeństwo z dzieckiem z Kurdystanu, które zapożyczyło się na kwotę równą 10-letnim zarobkom.

To są bardzo ciężkie historie.

Białoruskie łapanki i deportacje

Potwornie boją się powrotu, zostają więc w Białorusi nielegalnie – wizy po miesiącu przestają być ważne. Tak robią często Syryjczycy. Tacy migranci ukrywają się więc w hostelach, mieszkaniach, domach. I boją się nawet wyjść do sklepu.

Bo ich zgarną Białorusini i wywiozą na granicę?

Tak. Białoruś od pewnego czasu czyści sobie miasta. Uchodźcy już często nie mają pieniędzy, oskubani, przestają być już potrzebni Łukaszence.

Dlatego są wyłapywani z ulic, ze sklepów, aptek, punktów usługowych... Te łapanki są regularne.

Nawet proszenie o azyl kończy się deportacją. Wiele było takich sytuacji, że ktoś poszedł do biura UHNCRu, by starać się o wizę w Białorusi – jak już ktoś nie ma pomysłu co zrobić, to łapie się tej legendy, że można tam zostać. Na palcach można policzyć tych, którym się to udało. Wywożeni są do strasznego obozu pod granicą rosyjską, w którym będą siedzieć pół roku. Jeśli ktoś poprosi o azyl w Białorusi, to w wydziale dla imigrantów z automatu prawie dostaje papiery deportacyjne.

Kurdów deportują, Syryjczyków już nie - gdy ich wyłapią to dostają ostrzeżenie - mają opuścić Białoruś w ciągu 7 dni. A jeśli nie, to trafią do więzienia.

Więc siedzą ci przerażeni ludzie pochowani w domach. A my im tam dostarczamy jedzenie.

Wiem, że 16-latkowi, którego Polacy wypchnęli do Białorusi, a który nie miał dość leków na padaczkę, próbowaliście dostarczyć tabletki od strony Białorusi. Takie rzeczy też standardowo robicie?

Tak. Jeśli to są proste leki, które można kupić bez recepty, staramy się je zorganizować. Pomagamy też zorganizować wizyty lekarskie.

Ale jak? Pod granicę ktoś może dostarczyć leki?

Nie pod samą. Ktoś musi być na tyle daleko od granicy, by można było do niego podejść.

To, co się nam też udaje, to wyciąganie ludzi z granicy, w głąb kraju.

Bezpieczne domy

Kiedyś twoja koleżanka z organizacji mówiła mi o tym. „Z białoruskimi pogranicznikami da się czasem dogadać. Za pieniądze czy bez nich. Z polskimi nigdy” - powiedziała. Prawda?

Tak, ale nie chcemy o tym szerzej mówić.

A o czym jeszcze możecie mówić?

O bezpiecznych miejscach.

Czyli?

Domach, mieszkaniach, do których uchodźcy mogą pójść wiedząc, że nie zostaną wydani.

Ile macie takich miejsc?

Trochę.

Naście? Dziesiąt?

Trochę. Zresztą to się zmienia – dziś są bezpieczne, a jutro już mogą nie być.

Alternatywne adresy

Dużą działką naszej działalności jest też szukanie wyjścia z pułapki dla ludzi, którzy utknęli w Białorusi. Mamy opracowane kierunki dla Syryjczyków czy Irakijczyków – to dwie najczęstsze narodowości wśród uchodźców. Jest kilka takich miejsc, które nie są kompletną masakrą, a mniejszym złem niż powrót do ojczyzny.

Turcja? Dubaj?

Nie. Tam trzeba mieć wizę. W przypadku Turcji trzeba być fizycznie w ich ambasadzie. W Dubaju można wizę załatwić na lotnisku, ale to kosmicznie drogi kraj.

Kurdowie mogą lecieć np. do Libanu. Tam jest UNHCR i można się starać o kartę uchodźcy, chociaż ona też nie pozwala na podjęcie pracy i nie wiadomo, co dalej.

Malezja – dramat, ale może być. W grę wchodzą też niektóre kraje afrykańskie.

I jest jeszcze Gruzja – nie jest to szczyt marzeń, ale to państwo przestrzega prawa wobec uchodźców. Mamy tam kontakty z organizacjami, prawnikami ds. migracji.

Te opcje rozważamy, choć nie rozwiązują zbytnio niczego oprócz tego, że przeżyjesz.

Kupujecie im bilety?

Czasem, ale to są drogie sprawy, a my finansowo już szorujemy brzuchem.

Pieniądze na jedzenie

Wielokrotnie jedynym sposobem pomocy jest przesłanie pieniędzy. Ale nie jest też tak, że wysyłamy taką pomoc każdej osobie, która nam powie, że nic nie ma. Gdy ktoś milknie po propozycji zrobienia zakupów, to jesteśmy bardzo ostrożne w kontaktach. Ale jeśli wiemy, że ktoś wrócił ledwo żywy i jest bez niczego, to co mamy zrobić? Zostawić ich?

Wiele macie takich sytuacji?

Sporo. Wczoraj była ostatnia. Grupę Syryjczyków cofnęli spod granicy. Spędzili tam 5 dni bez jedzenia i wody. Wrócili wieczorem do Mińska i po nocy szukaliśmy jedzenia dla nich. Na zamówienie z dostawą było już niestety za późno, więc wysłałyśmy pieniądze. Zresztą jedzenie w knajpie jest znacznie droższe niż w sklepie. W takiej sytuacji prosimy ich o rachunki.

To ile tej trójce wysłałaś?

50 dolarów. Przy oszczędnym wydatkowaniu na 3 osoby powinno im starczyć na tydzień. Ale gdy masz dużą grupę np. 8 osób, to większe kwoty wchodzą w grę.

Jak wy uzyskujecie te pieniądze?

Prowadzimy zbiórki, licytacje.

Pewno teraz zrobimy międzynarodową zbiórkę – próbujemy docierać do ludzi skupionych na pomaganiu poza naszym krajem. Bo Polacy, którzy się dokładają do naszej zrzutki, czują lęk już na samo słowo „Białoruś”. Staramy się zebrać pieniądze, by nie odmawiać ludziom pomocy, nie zostawiać ich bez niczego.

Szczęśliwych historii jest niewiele

Niedawno szukałyście zdalnej pracy dla dwóch Syryjczyków w Dubaju. Udało się?

Nie. Ale w tym też próbujemy pomagać. Były przypadki, że załatwiałyśmy pomoc medyczną ludziom w takich krajach - są organizacje tam na miejscu, które wspierają uchodźców. Np. rodzinie z dwójką chorych dzieci, pomogliśmy wyjechać do Turcji i tam zdobyć opiekę medyczną.

Szukamy niesztampowych rozwiązań, nieoczywistych wyjść z danej sytuacji.

Przykład?

Niedawno Somalijki dostały wizę do Luksemburga. To akurat wspólna akcja z grupą Sienos z Litwy. Współpracujemy z nimi.

Wcześniej udało się znaleźć sposób na uzyskanie azylu dla rodziny z dziećmi w jednym z krajów skandynawskich.

Mamy pod opieką chrześcijan syryjskich i może uda się ich wysłać do Włoch przez organizację chrześcijańską.

Kościół Katolicki?

Taaa, pierwszy do pomocy (ironiczny śmiech). Prosząc o pomoc dla 15-letniego chłopca bez opieki zostałyśmy zignorowane przez wszystkie ambasady, do których napisałyśmy - a było ich kilkanaście, w tym przez Watykan. Ci nawet nie raczyli odpowiedzieć na maila.

W tym pomaganiu musimy myśleć nieszablonowo, bo też sytuacje są bardzo różne, nie do przewidzenia.

Czasem ktoś się odzywa w momencie, gdy do drzwi wali mu policja. Albo gdy jest na komisariacie lub już na lotnisku, chwilę przed deportacją.

I co w tej ostatniej sytuacji możecie zrobić?

UNHCR ma hotline do takich przypadków. Rzadko, ale niekiedy udaje im się zatrzymać deportację, więc dajemy ludziom ten numer i radzimy natychmiastowy kontakt. Druga rzecz – mówimy im: zobowiąż się, że sam wyjedziesz. To też czasem działa.

Uratowani - zamknięci w polskich okratowanych ośrodkach

Macie jakieś historie ze szczęśliwym zakończeniem?

Nie tak łatwo o nie. Np. te Somalijki - w ostatnim momencie Białorusini nie wpuścili ich do samolotu do Luksembruga, tłumacząc, że linia lotnicza ma wątpliwości co do wiz, które dostały. Ale udało się, poleciały następnego dnia.

Dla kogoś, kto umiera w lesie, dobrym zakończeniem jest procedura azylowa w Polsce, lepsza niż push-back.

Próbowaliśmy pomóc poecie kurdyjskiemu, Omed'owi Ahmadowi. Uchodźca polityczny ścigany za wiersz o wolności. Uciekł do Białorusi, potem z miasta na granicę, bo zaczęli łapać ludzi na ulicach. Wystraszył się, że zostanie deportowany. Przez tydzień był przewożony przez wojsko na miejsca przerzutu przez druty. Ze 3 razy po 100 km. Online udostępniał nam swoją lokalizację. Próby dogadania się w jego sprawie były odrzucane. Był też push-backowany w Polsce – nasi zabrali mu wodę, jedzenie i śpiwór. Wszystko.

Na wysokości Połowców zdołał do swojego brata napisać: „w nocy nas wepchną”. Zrobili to. I trochę mu się poszczęściło. Był w grupie pięcioosobowej, w tym 4 młodych chłopaków. Szybko pobiegli i zostawili go samego. Ich złapali, a jego, zagubionego w tym lesie, nie znaleźli. Dostał Interim Measures (międzynarodowe zabezpieczenie przed push-backiem z ETPC w Strasburgu -red.). Teraz jest w obozie zamkniętym dla mężczyzn.

Przeczytaj także:

I to jest happy end?

Dobre pytanie. Szczęście, że żyje, bo przez ostatni tydzień w Białorusi – trzymany w lesie, na mrozie, bez jedzenia i wody - co drugi dzień pisał, że już umiera. Happy end jest taki, że nie został znowu wypchnięty. Choć na końcu i tak trafił do jakiegoś kręgu piekieł, z którego wyrwać się nie można.

Czyli wysyłacie swoim podopiecznym paczki do ośrodków w Polsce?

Tak. Mamy też taką osobną grupę, która zajmuje się opieką prawną dla nich. Jest ogromne zapotrzebowanie na to, bo mnóstwo ludzi w tych obozach nie ma prawnika.

Wracając do happy endów - wielu ich u was chyba nie ma.

Nie ma. Głównie pracujemy z bezsilnością. Rozmawiam z chłopakiem w Niemczech, który się zgłosił o pomoc dla swojego brata w Mińsku. Uciekł, jak wielu młodych, przed poborem do armii Assada. I trzeba umieć mu powiedzieć, co się na pewno nie uda.

Bo nie dostanie azylu?

Nie dostanie. Ani wizy. Tak jak dziadek, który ma wnuki w Austrii.

Nauczyłyśmy się być bardzo szczere, nie karmić ich złudną nadzieją. Bo to jest strata czasu. Chociaż to nie jest łatwe.

Bardzo dużo czasu spędzamy na rozmowach z tymi ukrywającymi się. Jak się tak z kimś rozmawia przez miesiąc, dwa to można się też zaprzyjaźnić. Nawet przez internet. Ciężko się potem o nich nie martwić.

Udostępnij:

Krzysztof Boczek

Ślązak, z pierwszego wykształcenia górnik, potem geograf, fotoreporter, szkoleniowiec, a przede wszystkim dziennikarz, od początku piszący o podróżach i rozwoju, a od kilkunastu lat głównie o służbie zdrowia i mediach. Zaczynał w Gazecie Wyborczej w Katowicach, potem autor w kilkudziesięciu tytułach, od lat stały współpracownik PRESS, SENS, Służba Zdrowia. W tym zawodzie ceni niezależność.

Komentarze