Nominacja Elbridge’a Colby’ego na jedno z kluczowych stanowisk w Pentagonie nie tylko sygnalizuje zwrot w amerykańskiej polityce obronnej, lecz także rzuca ostre światło na rolę, jaką Stany Zjednoczone przypisują dziś Europie – i Polsce
Na początku kwietnia Senat zatwierdził nominację Elbridge’a Colby’ego (pierwszy z lewej na zdjęciu u góry) na stanowisko podsekretarza obrony ds. polityki – trzecią co do ważności funkcję w Pentagonie. Colby jest uznawany za jednego z czołowych „jastrzębi” w polityce wobec Chin, a jego kandydaturę poparli przede wszystkim Republikanie oraz trójka Demokratów.
Zrobili to mimo licznych kontrowersji i odmowy jednoznacznego potępienia rosyjskiej agresji na Ukrainę.
Wspierany przez JD Vance’a, Donalda Trumpa Juniora i Elona Muska Colby zapowiada priorytetowe traktowanie konfrontacji z Chinami i domaga się drastycznego zwiększenia wydatków obronnych Tajwanu. Nie zostawia też złudzeń co do wojskowej obecności USA w Europie.
Dwa lata temu Colby ostrzegał, że amerykańska prawica, szczególnie ta nowa, redefiniująca się po erze „wiecznych wojen”, nie może pozwolić sobie na obojętność wobec rosnącej potęgi Chin. Jak twierdzi, zagrożenie ze strony Pekinu jest jakościowo odmienne od tych, z którymi mierzyły się Stany Zjednoczone w przeszłości i „znacznie poważniejsze niż to, które stwarzały »państwa zbójeckie«, terroryzm czy nawet Rosja”.
Colby odwołuje się do naturalnego instynktu konserwatystów, by unikać kosztownego interwencjonizmu i uzdrawiać amerykańską politykę zagraniczną przez pryzmat interesów zwykłego obywatela. Jednak ostrzega, że jeśli USA pozwolą Chinom zdobyć hegemonię nad Azją, będzie to oznaczać nie tylko porażkę geostrategiczną, ale i degradację ekonomiczną społeczeństwa amerykańskiego. Bo – jak pisze – „zastąpienie Stanów Zjednoczonych przez Chiny jako najważniejszą gospodarkę światową oznaczałoby z definicji spadek dobrobytu i bezpieczeństwa ekonomicznego Amerykanów”.
Wizja przedstawiona przez Colby’ego to nie świat równowagi czy współistnienia, ale podporządkowany chińskim interesom, w którym centrum ekonomiczne, regulacyjne i technologiczne przenosi się do Azji – a dokładniej do Pekinu. Jego zdaniem Chiny chcą stworzyć ogromną, bezpieczną strefę wpływów gospodarczych, która zapewni im dostęp do rynków zbytu, surowców, danych i inwestycji – wszystko to w skali, która pozwoli im „wyprzedzić i zastąpić USA”. Jak zauważa, naturalnym centrum tej strefy będzie Azja, która już wkrótce będzie odpowiadać za ponad połowę światowego PKB.
Taka dominacja oznaczałaby, że Stany Zjednoczone straciłyby wpływ na podstawowe procesy gospodarcze i technologiczne świata, a wszelkie próby reindustrializacji, repatriacji łańcuchów dostaw czy ochrony własności intelektualnej stałyby się iluzoryczne. Colby pyta: „Jak dużo akademickich badań i własności intelektualnej można by utrzymać w USA, gdyby najważniejsze konferencje i źródła finansowania znajdowały się po drugiej stronie Pacyfiku?”.
Co więcej, taka sytuacja nie byłaby jedynie przegraną w grze o wpływy – to byłaby strukturalna zmiana układu sił, w której Stany Zjednoczone z głównego rozgrywającego stałyby się petentem.
Zamiast lobbować w Waszyngtonie, innowatorzy i przedsiębiorcy musieliby szukać aprobaty w Pekinie – nowym centrum światowej regulacji, waluty i technologii.
Colby nie ogranicza się jednak do alarmistycznych diagnoz. Proponuje realistyczne rozwiązanie: strategię odmowy (denial defense), czyli budowę takiej siły militarnej i sieci sojuszy, która uniemożliwi Chinom zdobycie i utrzymanie kluczowych terytoriów w Azji. Kluczowy jest tutaj sojusz z krajami regionu, które – choć często handlują z Chinami – nie chcą żyć pod ich polityczną dominacją.
„Większość państw chce korzystać z chińskiego bogactwa, ale nie chce żyć pod jego butem” – pisze Colby. Problem w tym, że Pekin coraz chętniej sięga po instrumenty przymusu – w tym również militarnego. Dlatego właśnie – podkreśla Colby – „jeśli Pekin nie będzie mógł zdobyć i utrzymać terytorium państwa sojuszniczego, prawdopodobnie nie podporządkuje sobie zdecydowanych państw”.
Tym, co szczególnie wyróżnia analizę Colby’ego, jest spójność jego argumentów z filozofią polityczną Nowej Prawicy, która coraz wyraźniej odrzuca globalistyczne dogmaty ery neoliberalnej. Przypomina on, że „wbrew prognozom Toma Friedmana i jemu podobnych, to kto sprawuje władzę – i w jakim celu – ma ogromne znaczenie także dla ekonomii”. Konserwatyści od dawna wiedzą to na gruncie polityki krajowej, a Colby przekonuje, że pora przenieść tę świadomość na poziom polityki globalnej.
Jego przesłanie do Nowej Prawicy jest jasne: walka o interesy klasy średniej i suwerenność ekonomiczną USA wymaga twardej strategii wobec Chin, nie dlatego, że Nowa Prawica ma wrócić do starego interwencjonizmu, ale dlatego, że brak działania oznacza realną stratę – i to nie tylko w punktach procentowych PKB, ale również w pozycji USA jako wolnego, samostanowiącego państwa.
Choć Colby uchodzi w niektórych kręgach za architekta przyszłej polityki obronnej USA, jego nominacja na stanowisko podsekretarza obrony ds. polityki wywołuje gwałtowne kontrowersje nie tylko wśród demokratów, ale też wewnątrz obozu Trumpa. „Colby coraz bardziej oddala się od rzeczywistych poglądów prezydenta” – powtarzają z niepokojem nawet jego dotychczasowi sojusznicy. Wskazują, że jego doktryna – skupienie się wyłącznie na Chinach i niemal całkowite porzucenie Europy oraz Bliskiego Wschodu – przypomina bardziej zwrot w kierunku Azji z czasów Obamy niż politykę „America First” firmowaną przez Trumpa.
W tym sensie Colby staje się dla Demokratów figurą podwójnie dwuznaczną. Z jednej strony jego biografia – współpraca z CNAS i WestExec Advisors, think tankami wyrosłymi z administracji Obamy – sugeruje im bliskość ideologiczną. Z drugiej – jego pomysły na demilitaryzację zaangażowania USA w Europie i ostrożne podejście wobec Iranu oraz Rosji są dla demokratycznego establishmentu równie podejrzane jak dla republikańskich jastrzębi. Gdy Colby twierdzi, że „Ameryka mogłaby przetrwać bez Tajwanu” i że „uderzenie w irański program nuklearny byłoby błędem większym niż sam fakt posiadania przez Teheran broni jądrowej” – nie brzmi to jak głos człowieka, który zamierza realnie odstraszać przeciwników Stanów Zjednoczonych.
Demokraci nie ufają mu także dlatego, że jego deklarowany realizm coraz częściej wygląda jak cyniczne wycofywanie się z globalnych zobowiązań pod płaszczykiem pragmatyzmu. W ich oczach to polityka kosztów i rachunków, a nie wartości i zobowiązań. Sceptycy pytają: skoro Colby sam uważa, że Tajwan to „ważny, ale nie egzystencjalny interes USA”, to dlaczego akurat on ma być odpowiedzialny za strategiczne myślenie o przyszłości regionu Indo-Pacyfiku?
Co więcej, zarzuca się mu niekonsekwencję i tendencję do przesuwania definicji interesu narodowego zgodnie z aktualnym trendem. Gdy argumentował, że USA nie stać na obecność w Europie i na Bliskim Wschodzie, uzasadniał to potrzebą koncentracji na Chinach. Ale gdy napięcia w Azji Wschodniej rzeczywiście wzrosły, zaczął publicznie powątpiewać, czy obrona Tajwanu jest w ogóle możliwa – wskazując, że „Ameryka wyczerpała zapasy” i że „Tajwańczycy sami wydają za mało na obronność”.
To wszystko sprawia, że demokraci postrzegają Colby’ego jako człowieka „znikąd i zewsząd” – jednego dnia związanego z realistycznym skrzydłem Partii Republikańskiej, drugiego – konsultanta z firm zakładanych przez ludzi Obamy, a trzeciego – krytyka samego Trumpa, który „nie posłuchał jego ostrzeżeń” w sprawie Iranu. Problem polega na tym, że wiceminister nie tyle buduje strategię – ile próbuje jednocześnie uczestniczyć we wszystkich możliwych narracjach. A to w polityce bezpieczeństwa może być groźniejsze niż każda ideologia.
Wiceminister obrony Paweł Zalewski podczas niedawnej wizyty w Waszyngtonie spotkał się z Colbym. Po rozmowach w Pentagonie i na Kapitolu Zalewski uspokajał, że „nie ma żadnych oczekiwań, nawet minimalnych, że mielibyśmy wysłać wojska na Ukrainę”. Tego rodzaju deklaracja, choć oficjalna, nie zmienia faktu, że Polska znalazła się w bezpośrednim polu widzenia amerykańskiej strategii „priorytetyzacji” zagrożeń.
A co amerykański polityk myśli o Polsce i jej sytuacji geopolitycznej? Kiedy trwała kampania przed ostatnimi wyborami w USA z trumpowskim strategiem rozmawiał Kamil Turecki. Colby formułuje niezwykle wyraźne przesłanie: Polska znajduje się dziś w wyjątkowo korzystnej pozycji strategicznej, a Europa, zwłaszcza jej zachodnia część, powinna podążyć jej śladem. Jak mówi: „Polska zasługuje na ogromne uznanie, ponieważ ma w planach wydawanie 5 proc. swojego PKB na obronę”. Podkreśla przy tym, że Warszawa nie jest problemem w sojuszu transatlantyckim, przeciwnie – to przykład odpowiedzialnego państwa frontowego, które poważnie traktuje rzeczywistość strategiczną.
W ostrym kontraście do postawy Polski amerykański wiceminister przedstawia Niemcy, które według niego nie wywiązały się ze zobowiązań wobec NATO i „od 30 lat wydają nieco ponad 1 proc. PKB na obronność”. Na tle geopolitycznych wyzwań – zwłaszcza wojny w Ukrainie i zagrożenia ze strony Chin – taka postawa jest, jego zdaniem, nieakceptowalna. Amerykanin podkreśla, że to nie Stany Zjednoczone, ale Europa – z Berlinem, Paryżem i Londynem na czele – powinna wziąć odpowiedzialność za bezpieczeństwo kontynentu.
Polityk nie ukrywa, że USA są obecnie przeciążone. Wprost mówi, że amerykańskie zasoby wojskowe są zbyt ograniczone, by prowadzić równocześnie dwa duże konflikty – w Europie i Azji. „Nie mamy armii, która byłaby w stanie prowadzić więcej niż jedną poważną wojnę naraz” – mówi. Jego zdaniem największym strategicznym zagrożeniem dla USA są dziś Chiny, a nie Rosja, dlatego priorytetem Waszyngtonu musi być obszar Indo-Pacyfiku. To oznacza, że Europa, jeśli chce nadal cieszyć się amerykańskimi gwarancjami bezpieczeństwa, musi realnie się dozbroić.
„Czy powinniśmy poświęcić nasze interesy w Azji z powodu inercji Europy?” – pyta retorycznie i sugeruje, że prośby Europy Zachodniej o zwiększenie amerykańskiej obecności militarnej mogą spotkać się z odmową, jeśli nie będzie im towarzyszyć konkretne zobowiązanie po stronie europejskich partnerów.
W tym kontekście Polska zyskuje szczególny status – nie tylko jako państwo buforowe, ale też jako wiarygodny sojusznik, który nie uchyla się od ciężaru wspólnej obrony.
Colby zwraca również uwagę na rosnącą słabość państw G7 – zarówno militarną, jak i gospodarczą.
„W latach 80. udział państw G7 w światowym PKB wynosił 70–75 proc., dziś jest to mniej niż 50 proc.”, wskazuje, dodając, że Chiny i Indie znacząco zwiększyły swoją siłę, podczas gdy Niemcy, Francja czy Japonia straciły na znaczeniu. W tej nowej geopolitycznej układance Polska – dzięki determinacji, położeniu geograficznemu i inwestycjom w obronność – wyrasta na aktora, z którym USA chcą i powinny ściśle współpracować.
W konkluzji Colby sugeruje, że jeśli USA mają kontynuować zaangażowanie w Europie, to tylko wobec tych państw, które traktują swoją obronność priorytetowo i są gotowe współdziałać w ramach realistycznego podziału odpowiedzialności. „Polska byłaby na szczycie listy krajów, które Stany Zjednoczone powinny traktować pozytywnie i poważnie” – deklaruje. Jego diagnoza jest jasna: albo Europa – wzorem Polski – weźmie odpowiedzialność za własne bezpieczeństwo, albo zostanie na lodzie w chwili, gdy USA będą musiały zmierzyć się z prawdziwym globalnym rywalem – Chinami.
To nie tylko teoretyk nowej ery rywalizacji mocarstw, ale też autor intelektualnego rusztowania, które dziś zaczyna kształtować realną politykę Pentagonu.
Jego myśl można sprowadzić do jednego zasadniczego imperatywu:
Wiceszef Pentagonu wychodzi od diagnozy brutalnej i pozbawionej złudzeń: największym zagrożeniem w epoce po zimnej wojnie nie jest wojna totalna, lecz strategia błyskawicznego uderzenia, które stawia przeciwnika przed faktem dokonanym. To właśnie – przekonuje – uczyniła Rosja na Krymie i to samo planują Chiny względem Tajwanu. „Przewaga przypadnie temu, kto pierwszy podejmie ryzyko i zdoła utrzymać zajęte terytorium” – pisze Colby. W takiej logice liczy się nie liczba dywizji, ale tempo decyzji i gotowość do ponoszenia kosztów.
Z tego założenia wynikają jego najbardziej kontrowersyjne postulaty.
Po pierwsze: ograniczona wojna jądrowa jest realna, a nawet – w pewnych warunkach – racjonalna. Colby domaga się budowy arsenału nuklearnego zdolnego do „selektywnych i użytecznych” uderzeń, np. przeciwko flotom inwazyjnym. Przypomina, że samo przekroczenie nuklearnego Rubikonu – o ile jest kontrolowane – może działać odstraszająco, zmuszając przeciwnika do kalkulowania ryzyka. Dla wielu to herezja, ale dla Colby’ego – niezbędny element wiarygodności odstraszania.
Po drugie, Trumpowski ideolog zrywa z tabu „no first use” i formułuje koncepcję eskalacyjnej przewagi, zakładającą, że to nie ostatnie, lecz pierwsze kroki w eskalacji mogą przesądzić o wyniku konfliktu. Ameryka nie powinna więc ograniczać się do deklaratywnej siły, ale mieć w ręku wachlarz opcji – od cyberataków, przez konwencjonalne uderzenia, po niskojądrowe riposty – które przesuwają ciężar eskalacji na barki Pekinu czy Moskwy.
Z tą koncepcją wiąże się jego czwarty postulat: budowy nowoczesnej, elastycznej doktryny nuklearnej. Takiej, która dopuszcza broń o obniżonej sile rażenia, mniej radioaktywne uderzenia, nowe środki przenoszenia. To nie apokaliptyczne bomby z czasów MAD (doktryna wzajemnego gwarantowanego zniszczenia), ale chirurgiczne narzędzia politycznego nacisku. To także powrót do myślenia o broni jądrowej jako instrumencie gry geopolitycznej, a nie tylko jako ostateczności.
Wreszcie – i to dla Europy najważniejsze – Colby przypomina, że wiarygodność sojuszy nie wynika z moralnych deklaracji, lecz z przekonania przeciwnika, że USA naprawdę podejmą działanie – nawet za cenę eskalacji. W świecie wzajemnego zagrożenia totalną destrukcją kluczowa jest zdolność zarządzania ryzykiem w taki sposób, by to Moskwa lub Pekin musiały kalkulować, czy gra jest warta świeczki.
Wszystko to razem składa się na myśl, która – choć uformowana w 2018 roku – dziś znajduje coraz silniejsze odbicie w realnych debatach strategicznych Waszyngtonu. Ale jej konsekwencje dla Polski i Europy Środkowej są poważne:
zastępca sekretarza obrony nie kryje, że Europa nie jest już głównym teatrem interesów USA.
Jeśli Ameryka ma się skoncentrować na Chinach, to od naszych rządów zależy, czy potrafimy zbudować lokalne mechanizmy odstraszania.
Były korespondent polskich mediów w USA, regularnie publikuje w gazeta.pl i Vogue, wcześniej pisał do Polityki, Tygodnika Powszechnego, Gazety Wyborczej i Dwutygodnika. Komentuje amerykańską politykę na antenie TOK FM. Oprócz tego zajmuje się animowaniem wydarzeń kulturalnych i produkcją teatru w warszawskim Śródmieściu. Dużo czyta i podróżuje, dalej studiuje na własną rękę historię idei, z form dziennikarskich najlepiej się czuje w wywiadzie i reportażu.
Były korespondent polskich mediów w USA, regularnie publikuje w gazeta.pl i Vogue, wcześniej pisał do Polityki, Tygodnika Powszechnego, Gazety Wyborczej i Dwutygodnika. Komentuje amerykańską politykę na antenie TOK FM. Oprócz tego zajmuje się animowaniem wydarzeń kulturalnych i produkcją teatru w warszawskim Śródmieściu. Dużo czyta i podróżuje, dalej studiuje na własną rękę historię idei, z form dziennikarskich najlepiej się czuje w wywiadzie i reportażu.