To mit, że węgla kamiennego w Polsce starczy na dziesiątki lat. Fakty są zupełnie inne. Ci politycy w rządzie, którzy myślą, że polską energetykę można oprzeć na węglu po 2030 roku, nie liczą się z realiami. Im szybciej odejdziemy od węgla, tym lepiej. Dla wszystkich
Przed COP24 obalamy mity, na których PiS opiera swoją politykę energetyczną.
„Przemysł wydobywczy i energetyka oparta na węglu są i w dającej się przewidzieć perspektywie pozostaną fundamentem bezpieczeństwa surowcowego i energetycznego naszego kraju” – napisał prezydent Andrzej Duda w liście do pracowników nadzoru górniczego, świętujących Barbórkę.
Prezydent Duda ma 46 lat, według Głównego Urzędu Statystycznego mężczyzna w jego wieku ma szansę pożyć jeszcze ponad 33 lata. 2051 rok powinien więc być dla prezydenta „dającą się przewidzieć perspektywą”. Czy rzeczywiście węgiel pozostanie wtedy polskim fundamentem surowcowym?
Oczywiście nie będziemy twierdzić, że mamy szklaną kulę i przewidzimy wszystkie trendy technologiczne i gospodarcze w następnej trzydziestolatce. Co nieco jednak już można wydedukować…
Zacznijmy od dołu, czyli od zasobów polskiego węgla. Według oficjalnych danych rządowych zasoby przemysłowe, czyli nadające się do wydobycia wynoszą ok. 3 mld ton, z czego na Polską Grupę Górniczą przypada 1,7 mld ton.
PGG zarządza ośmioma kopalniami, Jastrzębska Spółka Węglowa ma cztery, grupa energetyczna Tauron ma 3 kopalnie. Kolejny gigant energetyczny Enea ma kopalnię w Bogdance. Jeszcze jeszcze prywatna PG Silesia z jedna kopalnią i prywatny Siltech w Zabrzu.
Przy rocznym wydobyciu sięgającym 60 mln ton teoretycznie starczyłoby nam jeszcze węgla na 50 lat. Ale sprawa nie jest taka prosta, gdyż polska klasyfikacja złóż, opracowana jeszcze w PRL, w gospodarce „realnego socjalizmu”, słabo przystaje do realiów.
Kraje, w których górnictwo węglowe jest prywatne i osiągnęło znacznie wyższy poziom technologiczny (USA, Australia, RPA, Rosja), posługują się zupełnie inną klasyfikacją zwaną JORC. Używają jej też standardowo instytucje finansowe, które dają kredyty spółkom górniczym.
W tej metodologii bada się przede wszystkim jaki będzie koszt wydobytego węgla, porównuje do prognozy ceny, którą można uzyskać, i na tej podstawie decyduje się czy dane złoże jest opłacalne czy nie.
W Polsce jedynie kopalnia Bogdanka i kopalnie Jastrzębskiej Spółki Węglowej mają zasoby węgla zbadane wg tej światowej klasyfikacji, bo tego wymagali od nich inwestorzy giełdowi.
Naukowcy z krakowskiego Instytutu Gospodarki Surowcami Mineralnymi i Energią PAN (IGSMiE) oceniają, że wg światowej klasyfikacji złoża Polskiej Grupy Górniczej to nie 1,7 mld ton, a zaledwie 645 mln ton, z czego zasoby „udowodnione” – tylko 316 mln ton.
Oznacza to, że trzymając się norm nowoczesnego górnictwa, węgla w PGG starczy na 10 lat.
Oczywiście, jest to przybliżenie, bo szczegółowych badań nie robiono. Nikt w Polsce więc nie wie, ile PGG ma węgla dającego się wydobyć po opłacalnej cenie. Zasada jest prosta - jest ściana, to się fedruje…
Jeśli więc ktoś z całą powagą twierdzi, że węgla w Polsce wystarczą na wiele lat, to albo nie wie o czym mówi, albo myśli o powrocie do czasów Edwarda Gierka, kiedy górnicy fedrowali 200 mln ton węgla przemieszanego z kamieniem, a kosztami nikt się nie przejmował.
Premier Mateusz Morawiecki występując w piątek na uroczystościach barbórkowych w PGG zapewniał, że "górnictwo i górnicy stanowią podstawę polskiej gospodarki i będą jej kluczową częścią w przyszłości".
Szkoda, że nie dodał ile lat liczy sobie ta przyszłość.
Kluczową sprawą jest opłacalność wydobycia węgla i trafne inwestycje – takie które dają nie tylko najwięcej węgla, ale największy zysk z każdej zainwestowanej złotówki. Na razie nie wygląda to najlepiej.
Polska Grupa Górnicza dostała miliardowy zastrzyk kapitału od spółek energetycznych, który wykorzystuje na inwestycje w nowe pokłady węgla, ale IGSMiE ostrzega, że aby utrzymać obecny poziom wydobycia węgla, tych inwestycji jest za mało.
Gdyby Polską Grupą Górniczą zarządzał prywatny właściciel, to skupiłby się na inwestycjach w najbardziej rentowne pokłady węgla, a zamknął kopalnie nieperspektywiczne, zwłaszcza, że wydajność polskiego górnictwa jest tragiczna.
W USA przeciętny górnik w kopalni podziemnej wydobywa 3,5 tony węgla na godzinę, w Polsce zaledwie 0,4 tony, czyli ponad osiem razy mniej!
Najbardziej zdumiewające jest jednak to, że Amerykanie fedrują pod ziemią 122 mln ton węgla rocznie (prawie dwa razy więcej niż Polacy) eksploatując niemal o połowę mniej ścian wydobywczych – mają ich zaledwie 47 przy 85 w Polsce.
Po prostu, tam inwestuje się wyłącznie w najbardziej zyskowne pokłady, a u nas wciąż pokutuje odziedziczone z PRL przekonanie, że węgiel z pokładu należy wydobyć do ostatniej bryłki.
Do czego wykorzystujemy 65 mln ton wydobywanego w Polsce węgla kamiennego?
Najbardziej brakuje w Polsce węgla grubego i średniego i stąd wziął się import.
W tym roku sprowadziliśmy od stycznia do września ok. 14 mln ton. To aż o 72 proc. więcej niż w tym samym czasie w 2017 roku, a także więcej niż w całym minionym roku.
Najwięcej importowanego węgla w pierwszych trzech kwartałach, bo aż 9,77 mln ton, pochodziło z Rosji. Według "Rzeczpospolitej", w dużych ilościach wpływa do nas także surowiec z USA (1,3 mln ton za I-III kw. 2018 r., podczas gdy przed rokiem było 0,5 mln ton), a także z Kolumbii (1 mln ton, przed rokiem było 0,3 mln ton). Tuż za podium uplasowały się Australia, a dalej Kazachstan i Mozambik.
Będzie to kolejny rekord. Rząd pogodził się już z tym, że import jest nieunikniony, nawet pojawiły się wypowiedzi, że stanowi „element stabilizujący”.
Źródło: Raport NIK nt. restrukturyzacji górnictwa z 2017 roku
Czy bez węgla w energetyce będziemy mogli się obejść? Przez najbliższe kilkanaście lat jest to prostu niemożliwe, proces inwestycyjny w energetyce jest ogromnie czasochłonny i elektrowni węglowych nie ma czym zastąpić. Ale prądu z węgla będzie coraz mniej.
Po pierwsze, polityka klimatyczna UE wymusza zmniejszenie emisji CO2 przez wzrost cen swego podstawowego instrumentu – czyli cen uprawnień do emisji CO2.
Jeszcze rok temu kosztowały 5 euro za tonę, dziś oscylują wokół 20 euro.
Prąd z węgla będzie więc coraz droższy, a inne technologie – gaz czy odnawialne źródła energii coraz bardziej konkurencyjne.
Po drugie, zaostrzane są normy emisji szkodliwych substancji przez elektrownie- m.in. chloru, rtęci, tlenków siarki i azotu. Stare polskie elektrownie już dzisiaj będą miały problem z wypełnieniem tych norm, a kiepska jakość polskiego węgla im w tym nie pomaga.
Największy kłopot będzie z chlorem, którego polski węgiel ma sporo, a montaż instalacji odchlorowania się po prostu nie opłaca.
Po trzecie, część starych bloków węglowych będzie w ciągu najbliższych lat zastępowana przez budowane właśnie jednostki m.in Opolu czy Jaworznie. Zmniejszy to popyt na węgiel, bo nowe elektrownie będą spalać mniej surowca.
Za jakiś czas pojawi się więc konieczność zamknięcia kolejnych kopalń, bo eksport polskiego węgla jest nieopłacalny – na europejskich rynkach jest zbyt drogi, a jego jakość jest za słaba. W 2017 roku udało się sprzedać zaledwie 3,7 mln ton, ale nie wiadomo czy przyniosło to zysk, czy też po prostu pozbyto się surowca za przysłowiowy „psi grosz”, tak jak to się działo przez cała lata dwutysięczne, kiedy polskie górnictwo sprzedawało węgiel ze stratą do Niemiec, byle tylko pozbyć się nadmiaru surowca.
Po czwarte – coraz mniej węgla będą zużywać ciepłownie i gospodarstwa domowe. Te pierwsze przestawią się na gaz lub biomasę bo zmuszą je do tego unijne normy środowiskowe od 2023 roku. Część – jak np. Biała Podlaska- robi to już teraz, nie czekając na ostatnią chwilę.
Zaś coraz większy nacisk społeczny na walkę ze smogiem będzie ograniczał palenie węglem w przydomowych piecach. Ludzie będą instalować kotły gazowe lub pompy ciepła, a jeśli nawet pozostaną przy węglu, to w nowoczesnych kotłach nie da się spalać zasiarczonego surowca z dużą ilością popiołu.
Za kilka lat bardzo liberalne normy zawartości siarki i popiołu w węglu sprzedawanym prywatnym odbiorcom, które przyjął obecny rząd, będą nieuchronnie zaostrzane pod naciskiem społecznym i wówczas kolejne kopalnie nie będą miały gdzie sprzedać swego słabej jakości produktu.
Zostawić w Polskiej Grupie Górniczej kilka kopalni, w których wydobycie będzie jeszcze rentowne przez najbliższe dziesięć lat. Pozostałe jak najszybciej zlikwidować, bo każda inwestowana tam złotówka nie daje szans na przyzwoity zysk, a słabe kopalnie dosłownie kradną inwestycje tym lepszym.
Według nieoficjalnych informacji portalu WysokieNapiecie.pl, PGG obiecała swoim inwestorom (czyli energetyce) 16 proc. stopy zwrotu z zainwestowanego kapitału przez pięć lat. To bardzo przyzwoity wynik, sam bym chętnie zainwestował w takie przedsięwzięcie, gdybym wierzył, że to się ziści.
Ale skoro prezydent, premier i minister energii pokładają takie długoterminowe nadzieje w polskim górnictwie, to przecież jest proste lekarstwo na brak kapitału. Niech PGG wypuści obligacje skierowane do obywateli, a wszyscy wyżej wymienieni zainwestują w nie np. po 250 tys. zł własnych oszczędności.
Wówczas na pewno wszyscy Polacy uwierzą, że polskie kopalnie mają przed sobą długą i świetlaną przyszłość i też włożą w górnictwo swoje własne pieniądze.
Żarty na bok. Transformacja polskiej energetyki w gruncie rzeczy już się zaczęła
Odbyło się to bez wielkich protestów społecznych, zauważalnego wzrostu bezrobocia, a wsparcie państwa dla OZE było niewielkie, dopłata w naszym rachunku domowym sięgała zaledwie 3 zł miesięcznie.
Dalsze ograniczenie udziału węgla w naszym miksie energetycznym jest nieuchronne. Warto przeprowadzić restrukturyzację kopalń już teraz, kiedy jest dobra koniunktura, a na Śląsku nie ma praktycznie bezrobocia.
Tymczasem rząd z fanfarami ogłasza projekt Polityki Energetycznej Państwa do 2040 roku (PEP 2040). Resort energii ministra Tchórzewskiego zakłada, że energetyka wciąż będzie spalać w 2040 roku 30 mln ton węgla, czyli tylko o 7 mln ton mniej niż obecnie, pomimo nieuniknionego zamknięcia wielu starych elektrowni.
Rząd chce też, żeby budowano nowe elektrociepłownie węglowe. Miałoby to podtrzymać popyt na węgiel energetyczny. Między 2020 a 2035 rokiem łączna moc elektrociepłowni węglowych ma być zawsze ponad 5 tys. MW, przy czym między 2035 a 2040 rokiem ma jeszcze powstać 400 MW nowych jednostek na węglu! To ukłon w stronę górniczych związków zawodowych.
Ale takie założenie jest to zupełne oderwane od rzeczywistości. Od kilkunastu lat w Polsce nie powstała żadna elektrociepłownia na węgiel o mocy powyżej 100 MW, bo jej budowa się po prostu nie opłaca ze względu na duże nakłady inwestycyjne.
Wszystkie oddane ostatnio lub budowane elektrociepłownie produkujące poza Śląskiem ciepło i prąd na dużą skalę zużywają albo gaz (Toruń, Gorzów, Stalowa Wola, warszawski Żerań w budowie, Włocławek, Płock), albo biomasę lub śmieci (małe miejskie jednostki).
Na Śląsku sytuacja jest nieco inna, bo węgiel jest na miejscu, ale mimo to nowych inwestycji powstało niewiele.
Wszystko co tu napisaliśmy, dotyczy węgla kamiennego. Los węgla brunatnego jest już przesądzony – po 2030 roku wyczerpią się obecne złoża i elektrownie w Bełchatowie, Turowie i Koninie trzeba będzie zamknąć. Z tym faktem rząd jest pogodzony, ale warto już teraz zaproponować mieszkającym tam ludziom sensowną alternatywę, bo sytuacja na rynku pracy jest tam gorsza niż na Śląsku.
Autor, Rafał Zasuń, jest redaktorem naczelnym portalu wysokienapiecie.pl, przez 13 lat był dziennikarzem działu gospodarczego „Gazety Wyborczej”. O energetyce pisze od 2007 r. W pierwszym tekście poświęconym tej branży pomylił megawaty z megawatogodzinami, ale od tej pory już się to nie zdarza. Laureat nagrody w konkursie „Libertas et auxilium” organizowanym przez Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów za najlepszy artykuł poświęcony ochronie konkurencji w 2011 r. Tekst dotyczył manipulacji na Towarowej Giełdzie Energii.
Tekst powstał dzięki grantowi CEE Bankwatch Network dla OKO.press.
Komentarze