Ruscy łapali mnie osiem razy. Pytałem ich, dlaczego tu przyszli. Mówili: "Żeby uwolnić was od Amerykanów". "A gdzie wy widzicie w Buczy Amerykanów?”, zdziwiłem się. „Jesteście pod rządami Ameryki”, odpowiadali
- Witalij, weź porąb trochę drewna, zaprosiłem Polaka na kawę.
Nie zapraszam do domu, tylko na podwórko, bo na początku marca odcięli nam wszystkie media. Prądu i gazu wciąż nie ma. Wodę czerpiemy ze studni i gotujemy tu pod trzepakiem. Parę cegieł, żelazny ruszt, kładziesz garnek na palenisku i woda się zagotuje. Ta kuchenka nas uratowała.
A to sąsiedzi z mojego batalionu, kochani ludzie. Batalionem nazywam wszystkich z bloku, którzy ratowali Buczę. Każdy jak umiał. Jeden szukał jedzenia, drugi rąbał drewno, trzeci szedł do studni. Ponad dwa tygodnie byliśmy zupełnie sami. Najpierw ewakuowali szpital, potem administrację, potem cywilów. My zostaliśmy. I pomagaliśmy naszej armii, ale o tym po śniadaniu.
Nazywam się Jewhen Oleksienko, mam 52 lata. W Buczy wołają na mnie Kolombo.
Pytasz, czy w Buczy da się żyć? A gdzie indziej? Bucza to jest moje miasto, tu się urodziłem, moja żona też. I nasze dwie dziewczynki. Dlaczego miałbym uciekać? Tam, za 400 metrów, jest szkoła, w której się uczyłem. Dalej Instytut Pedagogiczny, który najpierw ukończyłem, a potem nauczałem w nim historii. Na cmentarzu leży ojciec, dziad, a teraz kum, którego zamordowali za jedno zdjęcie w telefonie zniszczonej kolumny rosyjskiej. Gdy przyszli Ruscy, ani razu nie zszedłem do piwnicy. Nie zamierzałem uciekać. Bo gdyby tak wszyscy wyjechali? Czy przyjechałbyś pytać o przyszłość?
Kuchenkę pod trzepakiem najtrudniej rozpalić, kiedy pada. Przed wojną przygotowanie śniadania zajmowało dziesięć minut, za okupacji nawet godzinę. Ale czasu akurat mieliśmy pod dostatkiem. Ledwie się ściemniło, szliśmy spać. Nawet świeczek nie zapalaliśmy, bo strzelali do okien, w których się świeciło. Wstawaliśmy o świcie i szukaliśmy jedzenia. Mam starszą matkę, mieszka cztery kilometry stąd, co kilka dni zanosiłem jej coś do jedzenia.
Brałem taczkę i szedłem, zwykle ze trzy godziny krążyłem. Sklepy zrujnowane, półki puste, bo Ruscy obrabowali. Na szczęście ludzie, jeszcze za ewakuacji, wyrzucali jedzenie do śmietników. Cuchnęło, ale zdarzały się puszki. Bez chleba da się przeżyć. Schudłem w ten wojenny miesiąc dziewięć kilogramów. Trzeciego tygodnia było najciężej, wyjadałem karmę dla psów.
Przez Ruskich cofnęliśmy się do poprzedniego wieku.
Pod koniec lat osiemdziesiątych dwa lata służyłem w obwodzie irkuckim, Okręg Wojskowy Transbaikalia. I tak poznałem taktykę Rosjan, bo oni całkowicie replikują armię sowiecką. Nie zdziwiło mnie, gdy najpierw zaczęli bombardować Gostomel. Usłyszeliśmy pierwsze wybuchy, a potem ruskie helikoptery. Lądowali z trzech stron. Zdałem sobie sprawę, że jest ich wiele. Następnego dnia około dziewiątej rano zaatakowali Buczę. Słychać było nasze działo przeciwlotnicze. Nadleciała fala ich samolotów transportowych.
Cały dzień siedzieli na lotnisku. Nasi zdali sobie sprawę, że trzeba zniszczyć pas, by Ruscy nie mogli lądować i nasza artyleria zaczęła strzelać. Ogień krzyżowy. My ich, oni nas. Tam gdzie były Zakłady Antonowa wszystko zrównali z ziemią. Domy, szkołę, przedszkole i klub. W jeden dzień. A później kanonada daleko od nas, pistolety i karabiny maszynowe, ale też broń wielkokalibrowa. Potrafię rozpoznać ze słuchu. Zorientowałem się, że przyjechały BMP, wozy bojowe piechoty i transportery opancerzone.
Przejęli miasto. A ja wciąż chodziłem po ulicach i miałem ich na oku. Na własne oczy widziałem, jak koło drugiej po południu 30-letni facet szedł ulicą, jakieś pięćdziesiąt metrów od punktu kontrolnego, przy którym stał transporter opancerzony. Kazali mu się zatrzymać. A on na to, że idzie do sklepu. Strzał w powietrze. Więc zaczął wracać. Zabili. Za zdanie, które im się nie spodobało.
Zobaczyłem też kobietę, około 45 lat, szła już po godzinie policyjnej, która zaczynała się w Buczy o szesnastej. Zastrzelili ją bez ostrzeżenia, tuż przy sklepie.
Ruscy łapali mnie osiem razy. Cztery razy rozebrali do pasa. Szukali siniaków i nacjonalistycznych tatuaży. Dzięki Bogu, puszczali. Rozmawiałem z tymi młodzieńcami, bo to prawie dzieci były, prawie codziennie. Kiedy zapytałem, dlaczego tutaj przyszli, powiedzieli, że przybyli nas uwolnić od Amerykanów. Mówię: „Mam paszport Ukrainy, moja żona jest Ukrainką, mój sąsiad jest Ukraińcem. Gdzie są Amerykanie? Gdzie widzicie w Buczy Amerykę?” „Jesteście pod rządami Ameryki”, odpowiadali.
Oni za Amerykę mają wszystko, co nie jest Rosją.
Gdyby wiedzieli, że jestem Kolombo i co robię, mogło być różnie.
To Anatolij Fiodoruk, burmistrz miasta tak mnie kiedyś nazwał, bo prowadzę firmę ochroniarską. O, patrz, burmistrz stoi tam przy wejściu do cerkwi, chodźmy się przywitać. Dzień dobry, ile trupów dziś wyciągnęli?
Ciała były wszędzie. Na początku nasi chłopcy zbierali je i sami grzebali. Potem, jak orki ostrzelały samochód wiozący zmarłych, strach było ryzykować. Życia byśmy sąsiadom nie zwrócili.
Jeden diakon, młody człowiek imieniem Michał, codziennie przychodził do kościoła, sprawdzić, co się tutaj dzieje. I zobaczył rękę wystającą z ziemi. Okazało się, że to masowy grób.
Chodź, podejdziemy bliżej. Codziennie wolontariusze wyjmują ciała, pakują w czarne worki i wysyłają do identyfikacji do Kijowa. Zrób zdjęcie, tylko nie wpadnij do rowu.
Czwartego dnia okupacji Ruscy zaczęli zbierać ciała zabitych. Zwykle po ciemku, żeby ludność cywilna tego nie widziała. Mieliśmy godzinę policyjną od godziny szesnastej, w zasadzie o tej porze nikt nie mógł być na ulicy. Wzięli koparki, nie wiem, czy zabrali je naszym, czy przywieźli swoje, i wykopali rowy o szerokości 10-13 metrów i długości dwudziestu metrów. Doły były puste przez dwa dni. A później je zasypali.
Gdy wyszli Rosjanie, rozpoczęła się ekshumacja. Okazało się, że łącznie w Buczy zginęło ze czterysta osób. Jak na razie! Ludzie mówią, że w tych dołach pogrzebali nawet kilkadziesiąt osób, a wciąż przecież wyciągają! Ale to tylko w tej części miasta, nie wiadomo, ile trupów jest w całej Buczy. Znajdą się następne masowe groby, jestem pewien.
Dlaczego tak mówię? Wiem, co widziałem. W pierwszym tygodniu było niewiele zwłok. Jeden, dwa trupy przy mojej ulicy. Może cztery trupy na kilometr. Poruszałem się tylko po centrum, nie byłem głupi, żeby jechać na ulicę Jabłońską. Tam rządziła banda Czeczenów, Kadyrowcy niezwykle okrutni, zrównali wszystko z ziemią, strzelali do ludzi dla zabawy. W naszej części miasta byli Białorusini i Rosjanie, dziwnie to zabrzmi, ale było lżej. Mniej trupów. Gdy odeszli Białorusini i weszli kolejni Rosjanie, liczba zwłok wzrosła.
Dobrze, że marzec był zimny, bo trupy leżały cztery tygodnie. Jak brat mojego przyjaciela, Denis. Miał 32 lata, znaleźliśmy go na drodze, obok leżał motocykl. Ciało okryte było płachtą z banneru reklamowego. Długo go szukaliśmy, bo nie miał głowy. Kolega rozpoznał go po tenisówkach, rękawiczkach i kluczach do mieszkania. W ciele rany po strzałach z bliska, kaliber 35. Szukaliśmy go ponad 30 dni.
Głowy jeszcze dłużej. To, co z niej zostało, kawałek szyi i dolna szczęka leżały w rowie niedaleko.
Źle się czujesz? Chcesz fajkę?
Mam paczkę, choć nie palę. Przed wojną kosztowała euro, teraz dziesięć. Niebieskie camele chodzą po 800 hrywien, prawie 30 euro. Davidoffy - 900 hrywien. Za paczkę, nie za sztangę. Za okupacji Buczy nie wychodziłem bez fajek w kieszeni. To najlepsza waluta w czasie wojny. Sklepy zrujnowane, apteki ograbione. Za fajki można było dostać jedzenie. Sąsiadowi tak się chciało palić, że za dwie paczki oddał mi rower.
Objeżdżałem na rowerze punkty kontrolne wroga, tak żeby mnie nie nakryli, bo zabierali rowery, potem jeździli na nich z karabinami maszynowymi i strzelali w powietrze. Raz, w czasie godziny policyjnej, przyjechała grupka ruskich na parking koło bloku i rozwalali karabinem maszynowym samochody. Niszczyli wszystko. Sklepy, infrastrukturę, bloki.
Pieszo mogłem zrobić trzy kilometry, na rowerze nawet dziesięć. Wszystko, co zobaczyłem, raportowałem do Sił Zbrojnych Ukrainy. Ruscy stali w tej części Buczy, które nazywamy Warszawą, bo leży przy Trasie Warszawskiej, która prowadzi z Kijowa do Lublina. Wybrali sobie domy i zamieszkali w nich. Jechałem i zapamiętywałem, jaki mają sprzęt.
Chodź. Tutaj stał transporter opancerzony, tam bojowy wóz piechoty. Żeby przekazać informacje naszym, wracałem do domu i wchodziłem na dach, bo w ogóle nie było zasięgu. Na dachu łapałem kreskę. Wysyłałem smsy, dzwonienie było niebezpieczne. Pisaliśmy sobie wiadomości o warzywach. Żeby Ruscy się nie połapali. Po Buczy jeździł ich specjalny samochód z obrotową anteną i łapał słowa: „Rosjanie, samochody, transportery opancerzone…”. Jakbyś ich użył, od razu by przyjechali po ciebie. Zakodowaliśmy też nazwiska, bo mojego przyjaciela zastrzelili po jednej wiadomości ze zdjęciem zniszczonego rosyjskiego sprzętu, już mówiłem.
Dlatego pisałem: „Na ulicy takiej i takiej znalazłem 10 ogórków”, i nasi już wiedzieli, że dziesięć wozów opancerzonych stoi w danym miejscu. A jak widziałem czołgi, to pisałem „Pięć bakłażanów pod Warszawą”. Transportery opancerzone typu BTR nazywaliśmy pomidorami. Najwięcej oczywiście było nasionek, czyli piechoty. Wyobraź sobie taką wiadomość: „Dwanaście nasionek leży przy skrzyżowaniu Dworcowej i Szewczenki”.
A potem przysłali mi zdjęcie pojazdu. Miałem sprawdzić, czy taki jest w Buczy, czy nie. Przez dwa dni łaziłem, nie było. Chodziło o Sołncepioka. Straszna maszyna, wyrzutnia. Grad to przy nich rozrywka dla dzieci. Sołncepiok może zrównać z ziemią całą ulicę w dwadzieścia sekund. Ponowne naładowanie zajmuje pół minuty. W końcu przyjechał do Buczy. Znaleźliśmy go, przekazaliśmy informację. Sołncepiok nie dotarł do Kijowa. Warto było ryzykować.
Patrz na tamten dom, wciąż wisi bandaż na klamce.
Jak Ruskie przyszli, to ustanowili zasadę - jeśli masz biały bandaż albo jakiś biały materiał na drzwiach, to znaczy cywil. Na początku takich mieszkań nie tykali. Mieli dosyć opuszczonych domów, by rabować. W budynku, w którym mieszkam, jest dwadzieścia mieszkań, tylko trzy były zamieszkałe. Resztę splądrowali.
W Buczy mieliśmy cztery fale. Każda trwała siedem do dziesięciu dni. Zwykle pod koniec służby tutaj, zbierali się w grupki 7-8 osób, podchodzili do wejścia i wyłamywali drzwi, nieraz razem z ościeżnicą. Niektórzy mieli profesjonalny sprzęt albo po prostu walili siekierą. W każdym mieszkaniu byli kilka minut. Szukali złota, biżuterii, pieniędzy, nasza hrywna ich nie interesowała, tylko obce waluty. Kradli telefony, komputery, karty pamięci. No i alkohol, i jedzenie.
Z początku, jak zaczynali rabować, to się nawet cieszyliśmy, wiadomo było, że następnego dnia odejdą. A potem wkradała się niepewność, czy następni nie będą gorsi?
Długo tu będziemy po nich sprzątać. Ale posprzątamy. Rozejrzyj się, widzisz jakiegoś trupa? Śmieciarki wywożą gruz. Służby naprawiają wodociągi. Wróci prąd.
Ludzie wyszli z domów, chcą do pracy, choć nic nie działa. Tamci pod urzędem stoją w kolejce do rejestracji po pomoc finansową. Wszystkie centra handlowe, które były w Buczy, splądrowane. Market Epicentrum spalony.
Niedaleko Epicentrum leży małe renault clio, a pod nim limonka. Limonki? Tak tu mówimy na granaty. Ruski zostawiali ładunki wybuchowe też w domach: pod krzesłami, stołami. Ruskie skurwysyny. Kim trzeba być, żeby umieścić ładunek w pralce?
No właśnie, co z przyszłością, pytasz?
Moja teściowa chciała zasadzić ziemniaki na poletku pod Buczą. Nie jest jasne, czy można sadzić. Wszędzie pełno min. Mówię, niech mama przyjedzie do nas, jest pod blokiem ogródek, sprawdziliśmy, czysto, ziemia się nada. Za trzy, cztery dni teściowa przyjedzie, będziemy mieli swoje ziemniaki. Marzenie takie młode ziemniaki. Na razie jemy, co dają nam z pomocy humanitarnej.
W święta spotkaliśmy się w cztery pary, bo razem spędziliśmy też czas okupacji. Sąsiedzi z naszego batalionu z żonami. Kobiety upiekły ciasta. Udało się zdobyć jajka, zrobiliśmy pisanki. Przez całe święta staraliśmy się nie rozmawiać o Rosjanach.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Komentarze