Wygrana wyborcza Gustava Petra, który w niedzielę 7 sierpnia objął rządy w Kolumbii, to niemal rewolucja w najbardziej konserwatywnym społeczeństwie Ameryki Łacińskiej. Zadań i wyzwań, jakie mają przed sobą nowy prezydent i jego wice, Francia Marquez, wystarczy na pokolenie, albo i dwa.
Jeszcze nigdy w historii Kolumbia nie miała progresywnego prezydenta. (Teraz ma).
Jeszcze nigdy w historii Kolumbia nie miała kobiety afro jako wiceprezydenty. (Teraz ma).
Jeszcze nigdy były partyzant – a wielu próbowało – nie zdobył w Kolumbii władzy. (Teraz zdobył).
Jeszcze nigdy żaden polityk nie budził w Kolumbii tak wielkich nadziei klas ludowych…
Ludzie, których głosu nikt wcześniej nie słuchał, mówią, że Kolumbia będzie wreszcie krajem, w którym czują się u siebie. To „los nadie” – dosłownie: ci, którzy są nikim. Biedni. Osoby afro. Kobiety.
Mówią: „Byliśmy nikim, a dzięki Petro nas dostrzeżono”. (Takie słowa słyszałem w Bogocie 19 czerwca, w dniu wyborczego zwycięstwa).
Nadzieje są tak wielkie, że rozczarowanie jest niemal gwarantowane. Bo zadań i wyzwań, jakie mają przed sobą Petro i Marquez, starczy na pokolenie, albo i dwa. Oto kilka najważniejszych:
Każde z wyzwań i każde z zadań ma swoje liczne pochodne.
Wygrana Gustava Petra w wyborach prezydenckich 19 czerwca 2022 roku była światowym newsem. Powód jest prosty: progresywny polityk nigdy nie był przywódcą Kolumbii.
Politykę w tym kraju, i to od czasu wyzwolenia się spod władzy hiszpańskiej korony w 1810 roku, zdominowali konserwatyści i liberałowie. W XIX wieku prowadzili między sobą wojny domowe, a dzieliła ich kwestia centralizmu i autonomii regionów. Czyli władzy i pieniędzy.
Gdy w XX wieku rosły aspiracje klas ludowych, oba stronnictwa, przypominające bardziej rodzinne klany i kliki interesów broniły status quo, choć – zgodnie z nazwą – liberałowie bywali w niektórych okresach bardziej skłonni do zmian w duchu progresywnym.
Tak było w latach 40. zeszłego stulecia, gdy o władzę ubiegał się polityk z progresywnego skrzydła Partii Liberalnej, który – tak jak Petro w czasie kampanii – dzięki swoim ideom i osobistej charyzmie gromadził tłumy na wiecach, obiecywał walkę z oligarchią, reformę systemu, przełamanie duopolu, włączenie do udziału w polityce lekceważonych grup społecznych.
Nazywał się Jorge Eliecer Gaitan i został zastrzelony w centrum Bogoty 9 kwietnia 1948. Stolica zapłonęła, a chaotyczny, ślepy bunt – który do historii przeszedł jako bogotazo – doprowadził do zniszczenia znacznych części miasta.
Zabójstwo uruchomiło kolejną wojnę domową między konserwatystami a liberałami, która z przerwami trwała dekadę 1948-1958. Historycy nazwali ją La Violencia (przemoc) – pochłonęła około 300 tys. istnień (3 proc. ówczesnej populacji kraju). Ważna uwaga: gdy konserwatyści i liberałowie wyrzynali się nawzajem, robili to rękami „swoich” wieśniaków, których zbroili i wysyłali do walki z wieśniakami wroga. Za wojnę oligarchów najwyższą cenę płacili z dołu społecznej drabiny.
Zabójstwo Gaitana i epoka La Violencia pozostawiły dwa ponure dziedzictwa.
PIERWSZE: liberałowie i konserwatyści mogą się nawzajem mordować, ale koniec końców wspólnie będą bronić systemu przed egalitarnymi zmianami, przede wszystkim przed reformą rolną. Po epoce La Violencia przeprowadzono wprawdzie taką reformę, ale symboliczną, co spowodowało, że kilka lat później powstała komunistyczna partyzantka FARC.
Walka zbrojna trwała kolejne pół wieku. (FARC złożyła broń w 2016 roku, a grupy dysydenckie wywodzące się z tej partyzantki walczą do dziś).
Równocześnie jednak – by zapobiec rzeziom między sobą – konserwatyści i liberałowie zawarli pakt zwany Frontem Narodowym. Jego długotrwałym skutkiem było zabetonowanie systemu, stworzenie duopolu, który nie dopuszczał do władzy innych politycznych aktorów.
Pierwsze wyrwy zaczęły się pojawiać dopiero w ostatniej dekadzie – a ta prawdziwa dopiero wraz ze zwycięstwem Petra w wyborach.
DRUGIE dziedzictwo to mordowanie – wzorem zabójstwa Gaitana – potencjalnych liderów zmian. Tylko w ostatnich dekadach było ich kilku.
W czasie minionej kampanii wyborczej Petro odwoływał kilka razy spotkania i wiece, gdy pojawiały się doniesienia o możliwym zamachu na jego życie.
Petro przejmuje rządy nad krajem, w którym działa wiele grup zbrojnych – politycznych i kryminalnych. Kartele narkotykowe, w tym osławiony Klan z Zatoki (Clan del Golfo); różne grupy paramilitarne – na usługach latyfundystów, na usługach biznesu eksploatującego surowce; na usługach narko karteli; dalej – lewicowa partyzantka ELN (Armia Wyzwolenia Narodowego); dysydenci z komunistycznej partyzantki FARC, z którą państwo podpisało pokój w 2016 roku; powracający z „cywila” do walki partyzanci tejże FARC, których rozczarowała polityka rządu, przyzwalająca, a możliwe, że inicjująca selektywną eksterminację byłych bojowników (w ostatnich kilku latach skrytobójczo zamordowano ponad 300 ex-FARCowców).
Ich rozbrojenie, choćby częściowe, i przywrócenie państwowej kontroli nad terytoriami, na których działają, jawi się jako najważniejsze wyzwanie.
Nowy prezydent zgłosił wolę negocjacji ze wszystkimi grupami zbrojnymi, także stricte kryminalnymi, i w ostatnich tygodniach doczekał się odzewu. Część grup paramilitarnych wystosowała list, w którym obiecała złożenie broni i zgłasza gotowość do układów z rządem.
Paramilitarni liczą, że zostaną potraktowani jak członkowie innych grup, które układały się z państwem kolumbijskim – tzn. jak inni paramilitarni za rządów prawicowego prezydenta Alvara Uribe, czy jak partyzanci FARC za rządów liberała Juana Manuela Santosa.
Paramilitarni stawiają jednak warunek: rząd musi zrezygnować z potencjalnej kary, jaką jest ekstradycja do Stanów Zjednoczonych – co mogłoby się zdarzyć w przypadku niektórych przestępców. Podobny warunek stawiał państwu kolumbijskiemu pod koniec lat 80. i na początku 90. osławiony szef kartelu z Medellin Pablo Escobar. Gdy ówczesny rząd nie zgodził się, Escobar wypowiedział wojnę, w której zginęły dziesiątki tysięcy ludzi.
Ekstradycję jako środek walki z przestępczością zorganizowaną krytykują ludzie z otoczenia Petra, jak i sam Petro. Krytyka ta spadła na ustępujący prawicowy rząd m.in. za ekstradycję bossa Klanu z Zatoki, Antonia Usugi, znanego jako Otoniel.
Instytucja ekstradycji sugeruje bowiem, że sama Kolumbia nie potrafi wymierzyć sprawiedliwości. Ekstradycja to także czysta zemsta bez walorów naprawczych. Tymczasem nowa administracja chciałaby, żeby częścią wymierzenia sprawiedliwości było wyznanie prawdy o przestępstwach i wyrządzonych krzywdach, prośba o wybaczenie, zadośćuczynienie i – na ile to możliwe – naprawienie szkód.
Dotyczy to wszystkich zbrojnych aktorów kolumbijskiej polityki, biznesu i życia społecznego.
Petro i ludzie z jego otoczenia mają radykalnie inną od poprzedników wizję dochodzenia do pokoju. Jego potencjalne zawarcie nie będzie polegało na osobnych negocjacjach z poszczególnymi grupami zbrojnymi – tak było w przeszłości i częściej kończyło się porażkami niż sukcesem.
Grupy zbrojne mają zazwyczaj charakter regionalny. Rozmowy o pokoju powinny – zdaniem ludzi nowego rządu – odbywać w regionach, z udziałem przedstawicieli władz, ale przede wszystkim ważnych aktorów życia społecznego „na dole”: w miasteczkach, wioskach, na terytoriach zamieszkanych przez rdzennych mieszkańców. Rozmowy te powinny sięgać także przyczyn przemocy i szukać sposobów ich usunięcia.
Dobre porozumienie w jednym regionie ma działać zaraźliwie na ludzi w innym – takie są rachuby i nadzieje w obozie Petra. Gwarancji sukcesu nie ma, ale pomysł i wola polityczna – tak. Jeśli chce się rezultatów innych niż dotychczasowe, warto próbować innego podejścia, pójść inną drogą.
„Pokój wymaga zmiany mentalności”, mówi w wywiadzie dla „El Pais” senator Ivan Cepeda, współpracownik nowego prezydenta. To fundamentalna uwaga płynąca z doświadczenia. Kolumbia to bowiem kraj wielkiej sprzeczności: gdy w 2016 roku prezydent Juan Manuel Santos dostawał Pokojową Nagrodę Nobla za podpisanie paktu z partyzantami FARC, większość Kolumbijczyków odrzuciła w referendum zawarty układ.
„Co to za kraj, co to za społeczeństwo, którego większość obywateli głosuje przeciw pokojowi?” – mniej więcej tak sformułowane pytanie retoryczne, a zarazem obawę, słyszałem od dwóch publicystów o krańcowo odmiennych sympatiach.
Nad kształtem pokoju można przecież pracować – czy można być jednak przeciw pokojowi? Domagać się niekończącej się wendetty? Okazuje się, że można.
Mało kto bierze pod uwagę ekonomiczny wymiar paktowania z grupami zbrojnymi i ich rozbrojenia – na pokoju Kolumbia może w przyszłości zarobić. To jeden z krajów o najbardziej różnorodnej i pięknej przyrodzie na świecie – Karaiby, Andy, Amazonia… Bezpieczna dla podróżnych Kolumbia mogłaby się stać jednym z najatrakcyjniejszych celów podróży turystycznych obu Ameryk i zarabiać na turystyce krocie.
Mimo nieufności i porażek, lepszej drogi niż paktowanie z grupami zbrojnymi nie ma – kolejne odsłony ostrego kursu wobec partyzantów, paramilitarnych czy mafii zawiodły. Szeroka aprobata dla paktowania wymaga jednak rewolucji w umysłach.
– Duże nadzieje na pokój wiążę z tym, że młodzi ludzie odrzucają dziś walkę zbrojną jako drogę dochodzenia swoich racji – mówi Diana Sanchez, dyrektorka fundacji praw człowieka MINGA (która była zaangażowana w kampanię Petra). – W sensie politycznym walka zbrojna jest martwa.
Petro i niektórzy z jego otoczenia mogą mieć dobrą rękę do rozmów przede wszystkim z lewicowymi partyzantami. Sam prezydent stawiał przed laty na walkę zbrojną – rozumie więc świat bojowników i wie, jakie przeszkody trzeba pokonać, by ze świata nielegalnego wejść do legalnego. A potem w nim wytrwać. Bojownicy z kolei zobaczą po drugiej stronie kogoś, kto dawniej był taki, jak oni. To może sprzyjać porozumieniom.
Petro należał w przeszłości do partyzantki, ale nie chłopskiej FARC, walczącej o reformę rolną i mającej na sztandarach idee komunizmu. Był dzieckiem miasta i jako 17-latek przyłączył się do grupy pod nazwą M-19, którą później określono mianem „zbrojnej socjaldemokracji”.
Jej powstanie było skutkiem fałszerstwa wyborczego, jakiego dopuścił się Front Narodowy w 1970 r. – była wówczas szansa na rozbicie zabetonowanego przez konserwatystów i liberałów systemu. Dzieci miejskiej klasy średniej – studenci, wykładowcy – uznały, że nie ma innej drogi niż walka zbrojna.
Początki partyzantów M-19 (nazwa Ruch 19 kwietnia upamiętnia datę fałszerstwa wyborczego) były teatralne, nie krwawe. Po latach „dziewiętnastki” opisywano jako prekursorów polityki performatywnej, a to dlatego, że rozpoczęli działalność od spektakularnego włamania do domu-muzeum Simona Boliwara, skąd wynieśli szablę Wyzwoliciela (Kolumbii i kilku innych krajów regionu spod władzy Hiszpanii).
„Boliwarze, twoja szabla wraca do walki” – ogłosili, mówiąc tym samym, że walka o wyzwolenie z rozmaitych niewoli – przynajmniej w Kolumbii – nie zakończyła się.
Później porwali członków establishmentu, polityków i biznesmenów – w zamian za ich uwolnienie domagali się a to praw pracowniczych, a to zwolnienia więźniów politycznych.
Rozdawali w biednych dzielnicach skradzione dobra konsumpcyjne, głównie żywność. Do najbardziej spektakularnych akcji M-19 należał napad na garnizon wojskowy w Bogocie, z którego wynieśli 5 tys. sztuk broni.
Najtragiczniej zakończyła się okupacja Pałacu Sprawiedliwości w 1985 roku, w czasie której partyzanci chcieli zmusić sędziów do wszczęcia procesu przeciw ówczesnemu prezydentowi Belisariowi Betancurowi – za łamanie porozumień z M-19.
Wojsko wkroczyło do pałacu i wybiło do nogi partyzantów, a także uwięzionych w pałacu sędziów. (Tych ostatnich prawdopodobnie dlatego, że mieli prowadzić sprawy przeciw wojskowym, którzy dopuścili się zbrodni).
Sam Petro nie brał udziału w akcjach zbrojnych, choć prawdopodobnie to on ukrywał broń skradzioną z garnizonu (nigdy mu tego nie dowiedziono). Został aresztowany, poddany torturom i przesiedział w więzieniu prawie dwa lata. Gdy jednak pod koniec lat 80. pojawiła się szansa na pokój, to właśnie on przekonał dowódcę M-19 Carlosa Pizarra do negocjacji z rządem i złożenia broni.
Nawet niektórzy przeciwnicy Petra przyznają, że nigdy nie złamał danego słowa. Mimo że był wielokrotnie zdradzany i oszukiwany przez polityków establishmentu, nie powrócił do walki zbrojnej (tak jak dziś powraca do niej wielu byłych partyzantów FARC).
Do ponownej walki zbrojnej nie popchnęło go nawet zabójstwo Pizarra, dawnego dowódcy, którego zastrzelono jako kandydata na prezydenta. Pokój z establishmentem Kolumbii Petro podpisał na zawsze, co nie znaczy, że zrezygnował z politycznej walki: przez następne trzy dekady prowadził ją drogami pokojowymi i legalnymi.
Jako kongresman i senator demaskował zbrodnie wojska i paramilitarnych, skrytobójstwa służb specjalnych, nadużycia polityków i biznesmenów. Ci ostatni, mając do dyspozycji niemal wszystkie środki przekazu, przedstawiali go a to jako krwawego terrorystę, a to budzącego grozę komunistę.
Wielokrotnie próbowano zniszczyć czy to jego reputację, czy pociągnąć do odpowiedzialności finansowej (czytaj: zrujnować go). Nie udało się – głównie dlatego, że nie wszystkie instytucje w Kolumbii, np. sądy, działają na zamówienie polityków.
Niemniej armia wrogów Petra jest niezliczona. Zdołał ją pokonać dopiero w trzecim podejściu do prezydentury.
W dniu zwycięstwa Perto zaprezentował się nie tylko jako lider przełomu politycznego w Kolumbii, ale jako jeden z przywódców Ameryki Łacińskiej. Stany Zjednoczone, mówił, wytwarzają dwutlenek węgla, Ameryka Łacińska ma płuca Ziemi – Amazonię. Usiądźmy do stołu jak równi i zróbmy coś z tym.
W Waszyngtonie takich słów płynących z Bogoty wcześniej nie słyszano…
Odejście od eksploatacji ropy i węgla to najambitniejsza, a zarazem najtrudniejsza obietnica Petra z kampanii wyborczej. Także nowa – żaden przywódca kraju Ameryki Łacińskiej, który eksploatuje węglowodory, nie przyswoił tak głęboko wyzwania, jakim są zmiany klimatyczne.
Na przykład, inny lewicowy lider z regionu, Lula da Silva, który ma szansę wygrać w październiku wybory w Brazylii i powrócić do władzy (rządził w latach 2003-2010), odniósł się krytycznie do tak radykalnego postawienia sprawy przez Petra. Lula uważa, że bardziej realistyczne jest stopniowe odchodzenie od węglowodorów, bez których jeszcze przez jakiś czas – jak mówi – nie poradzimy sobie.
62-letni Petro, uważany do niedawna za człowieka bliższego tzw. starej niż nowej lewicy pokazał w kampanii nową twarz, a tym samym stał się żywym dowodem na to, że otwarta głowa i rozwój własny czynią cuda.
– Takie sprawy, jak przeciwdziałanie zmianom klimatycznym, ochrona środowiska czy prawa rdzennych mieszkańców nie są dla niego ozdobnikiem, lecz samym sercem programu politycznego – mówi Diana Sanchez z fundacji MINGA.
Szczegółowego programu transformacji energetycznej Petro jednak nie przedstawił. Możliwe, że kampanijny dyskurs w tej sprawie był wypuszczeniem balona próbnego – miał wywołać reakcję. Ta jest niechętna, nie tylko ze strony sektora energetycznego.
Umiarkowani krytycy, np. znany publicysta Daniel Coronell, wskazują na to, że ropa i węgiel to kluczowe pozycje w dochodach budżetu Kolumbii. Nie da się pogodzić dwóch zamiarów: rezygnacji z ich eksploatacji i ambitnych programów socjalnych. Skąd bowiem wziąć na nie pieniądze?
Zanim przeprowadzi się transformację energetyczną trzeba zadbać o inne źródła dochodów – powiadają ci krytycy, którzy równocześnie, tak jak Petro, opowiadają się za odejściem od ropy i węgla, ale stopniowym. Jednym z tych źródeł może być krajowa produkcja, rolna i przemysłowa – ale i to wymaga przestawienie zwrotnic kolumbijskiej gospodarki, zorientowanej obecnie na eksploatację i eksport surowców.
Petro chciałby zmienić historycznie utrwaloną rolę Kolumbii jako eksportera surowców – to część pakietu Wielkiej Zmiany.
– Chce zaproponować kolumbijskiej burżuazji zwrot, na którym wszyscy mogą zyskać – tłumaczy Mario Lopez, publicysta, który niegdyś był lewicowym aktywistą (jest też osobistym znajomym Petra). – Dlaczego eksportować tanio surowce i importować drogo przetworzone produkty? Petro chce postawić na rozwój krajowej produkcji.
Są też zadania z gatunku natychmiastowych: głód.
Pandemia, wojna rosyjsko-ukraińska, inflacja o światowym zasięgu i wzrost cen sprawiły, że ponad 6 milionów ubogich Kolumbijczyków, głównie w miastach, popadło w sytuację nazywaną w oficjalnych dokumentach „brakiem bezpieczeństwa żywnościowego”. Ludzie ci jedzą maksymalnie dwa posiłki dziennie, częściej jeden złożony z najtańszych składników.
Ustępujący prawicowy rząd pomagał najbiedniejszym poprzez transfery gotówkowe – rząd Petra ma zwiększyć tę pomoc, a także zmienić jej charakter poprzez rozmaite inwestycje społeczne i programy zawodowej aktywizacji.
Petro ma w tej materii pewne doświadczenie – w latach 2012-2015 był burmistrzem Bogoty i zmagał się z podobnymi wyzwaniami na skalę wielkiej, ponad 7-milionowej metropolii.
– Zachwycił mnie, gdy był naszym burmistrzem – opowiadała mi Cristina Bernat, była radna z dzielnicy Candelaria, którą spotkałem w dniu wyborów. – Udowodnił, że robi to, co głosi. I jak mało który z polityków w Kolumbii nie kradnie.
To był ważny, ale i jeden z najtrudniejszych epizodów w karierze Petra.
Postawił na inwestycje socjalne, nie gentryfikację. Miasto otoczyło specjalną opieką kobiety (zwłaszcza samotne matki) i dzieci: otworzyło nowe żłobki i przedszkola. Powstał sekretariat ds. kobiet, który zajmował się udzielaniem pomocy ofiarom przemocy domowej.
Sformowano brygady lekarzy i pielęgniarek, które w ciągu trzech lat odwiedziły 700 tys. domostw w biednych dzielnicach, oferując leczenie, badania i profilaktykę. Najbiedniejszym dotowano bilety komunikacyjne.
Przestano ścigać uzależnionych od substancji psychoaktywnych, dano im możliwość terapii medycznej i psychologicznej. Specjalny ośrodek miejski wciągnął w programy resocjalizacyjne 15 tys. młodocianych przestępców.
– Ludzie to pamiętają – mówiła Bernat.
Utrwalona przez środki masowego przekazu opinia o Petro burmistrzu jest dokładnie odwrotna. Chaotyczny, bez planu, autorytarny. – Chciano go politycznie zniszczyć, bo naruszył interesy kartelu firm oczyszczania miasta – mówi Mario Lopez. – Od tego zaczęła się czarna legenda.
Uważając, że miasto za dużo płaci prywatnym firmom oczyszczania, Petro doprowadził do utworzenia publicznego przedsiębiorstwa, które miało przejąć ćwiartkę „rynku śmieci” (ze względu na wygaśnięcie kontraktu jednej z firm kartelu). Oskarżono go o zamach na wolność gospodarczą.
Biznesmeni powiązani z bogotańskim establishmentem doprowadzili do zawieszenia Petra jako burmistrza. Na dodatek prokuratura chciała pozbawić go prawa do sprawowania wszelkich funkcji publicznych… przez 15 lat, co było już otwartą akcją polityczną z gatunku „wyeliminować rywala na długo”. Sąd uznał zawieszenie za bezprawne – tyle że wszystko trwało dwa lata. Połowa mandatu burmistrza przepadła.
Czasowe odsunięcie Petra od władzy w mieście to niezła ilustracja zjawiska, które w Kolumbii nazywają „petrofobią”. Cokolwiek Petro robi i mówi, przypisuje mu się niskie motywy i poglądy, których nie głosi.
W wyborach prezydenckich Petro zdobył prawie dwie trzecie głosów bogotan. – Myślisz, że gdyby był tak beznadziejnym burmistrzem, jak pisano, osiągnąłby taki wynik? – uśmiecha się Lopez.
W czasie kampanii prezydenckiej straszono, że wprowadzi „castrochavizm”, mimo że dystansował się od rządów Wenezueli, Kuby i Nikaragui. Że zrobi zamach na własność prywatną, tymczasem on zapowiada, że jego rząd będzie rozwijał… kapitalizm. Opatrzył zapowiedź uwagą: Kolumbia tkwi częściowo w feudalizmie – kapitalizm w tym kontekście to postęp.
Idei socjalistycznych absolutnie się nie wyrzeka, choć dziś nimi nie wymachuje. Gdy mówiono, że jest czerwony (kiedyś był bardziej, choć nigdy nie był komunistą), odpowiadał, że bardziej niż socjalizmu Kolumbia potrzebuje dziś pokoju.
Kształtowały go lektury Marksa, ale za marksistę się nie uważa. Jego zaangażowania na rzecz ubogich to raczej wpływ teologii wyzwolenia. Inspirowały go także lektury Rousseau, Focaulta, a ostatnio Piketty’ego. W młodości studiował ekonomię, po latach dokształcał się (w Belgii) z ochrony środowiska, rozwoju demograficznego i zarządzania. Socjaldemokrata – to ideowa etykieta, która opisuje go najtrafniej.
Bojkot establishmentu wobec Petra z powodu jego progresywnych idei, jak i zbrojnej przeszłości jest tak zakorzeniony, że kiedy Mario Lopez próbował kilka lat temu zainteresować wydawców wywiadem-rzeką z Petro, odbijał się od ściany. Książkę – po wielu odmowach – wydało na wpół upadłe, niszowe wydawnictwo o nazwie Czarna Owca.
Propozycja wspólnego kandydowania, jaką Petro skierował w kampanii wyborczej do Francii Marquez, to jeszcze jedno świadectwo jego ewolucji światopoglądowej – od tzw. starej do nowej lewicy.
Ta „stara” nie traktuje kwestii tożsamościowych jako pierwszoplanowych; jej hasłem jest raczej „gospodarka, głupcze!” Tak też traktował te kwestie – do niedawna – Petro. Miejskie opowieści, a także wywiady prasowe z jego 20-letnią córką Sofią, sugerują, że to m.in. ona przekonała go do nowego podejścia, m.in. do praw kobiet i włączenia ich do politycznej agendy jako jednej z kluczowych kwestii.
Dzięki tej zmianie Kolumbia ma u boku Petra nie wiceprezydenta, lecz wiceprezydentkę.
– To w osobie Francii Marquez skanalizowało się najwięcej gniewu biednych, unieważnianych, prześladowanych – mówi Diana Sanchez.
40-letnia Marquez jest Afrokolumbijką, wywodzącą się z samego dołu społecznej drabiny, z regionu Cauca, gdzie – ze względu na szlak kokainowy i bliskość wybrzeża – działa wiele grup zbrojnych. Ucieleśnia marzenia i aspiracje ludzi wykluczanych z różnych powodów – z powodu płci, ciemnego koloru skóry, biedy.
Angażowała się w walkę o prawa kobiet i ochronę środowiska przed eksploatacją przez nielegalny biznes. Broniła rdzennych mieszkańców przed zajmowaniem ich terytoriów przez grupy zbrojne i poszukiwaczy bogactw naturalnych. W niejednym regionie, miasteczku czy wiosce „ci, którzy byli nikim”, a jeszcze częściej „te, które były nikim” poszły głosować bardziej za Marquez nią niż za Petrem. Gdyby nie ona, wiele nie poszłoby głosować w ogóle.
Z wykształcenia jest prawniczką, choć pracowała też jako sprzątaczka – ubodzy wiedzą, że jest jedną z nich i że jak oni była kiedyś „nikim”. Przeżyła kilkanaście zamachów na swoje życie – z powodu jej politycznych zaangażowań „nieznani sprawcy” strzelali do niej i rzucali w nią granatami. Cudem ocalała, musiała uciekać z dwojką dzieci z rodzinnych stron.
Swoją niezależność Marquez manifestowała także krytykując Petra, gdy ten mówił o programie planowania rodziny pod nazwą „zero aborcji”. Marquez, która po raz pierwszy zaszła w ciążę jako 16-latka (i urodziła pierwsze z dwójki swoich dzieci) zna doskonale realia, w jakich kobiety z niższych warstw społecznych decydowały się na aborcję. Wiele z nich miało powikłania, wiele zmarło; jeszcze inne nosiły piętno „zabójczyń”.
A jednak, mimo silnego społecznego konserwatyzmu, dzięki decyzji Sądu Konstytucyjnego, Kolumbia ma od lutego 2022 r. prawo dopuszczające przerywanie ciąży do 24 tygodnia, bez żadnych warunków. Stało się to na kilka miesięcy przed wygraną Petra i Marquez w wyborach. Sędziowie spełnili bezwiednie rolę jaskółek zapowiadających Wielkie Zmiany w wielu innych obszarach życia społecznego.
Ta opowieść – tak jak i ten artykuł – mogłyby się nie skończyć: skala wyzwań i lista zadań, jakie mają przed sobą Petro i Marquez, a przede wszystkim kraj Kolumbia, nie mają końca.
Jeszcze kilka z nich.
Przeprowadzić reformę rolną – to jej brak był zarzewiem konfliktu zbrojnego, który do dziś nie jest zakończony (nawet jeśli bojownicy nie wysuwają obecnie tej kwestii jako pierwszoplanowej). Rząd planuje obłożyć dużych właścicieli, mających połacie nieużytkowanej ziemi, katastrem. Pieniądze z tego podatku posłużyłyby państwu do wykupywania części ziemi od latyfundystów i nadawania jej lub oddawania w dzierżawę drobnym rolnikom.
Ułożyć na nowo relacje ze Stanami Zjednoczonymi, które traktowały Kolumbię jako polityczny podnóżek, ewentualnie bazę wojskowo-szpiegowską. Pierwsze spotkania i rozmowy są obiecujące; administracja Bidena wysyła sygnały, że Waszyngton nadal chce mieć dobre relacje z Bogotą, a to może znaczyć, że godzi się na partnerstwo…
Sformułować na nowo zerwane przez prawicowy rząd relacje z sąsiednią – i naprawdę bratnią – Wenezuelą (przez krótki czas w XIX wieku Kolumbia i Wenezuela były przecież jednym państwem – Wielką Kolumbią)…
Stworzyć warunki egzystowania dla 2,5 miliona Wenezuelczyków, którzy w ostatnich latach wyjechali za chlebem ze swojego kraju…
Umocnić polityczną oś z innymi progresywnymi przywódcami regionu – Gabrielem Boricem z Chile, Lulą z Brazylii (o ile ten wygra w październiku wybory), Albertem Fernandezem z Argentyny…
Petro i jego ekipa obejmują władzę, mając przeciw sobie wrogi establishment, w tym wojsko (które w Kolumbii jest jeszcze jedną grupą zbrojną uwikłaną w przestępczość zorganizowaną).
Dzięki pragmatycznemu podejściu i zdolnościom negocjacyjnym Petro zdołał zapewnić rządowi większość w parlamencie – bez niej nie byłby w stanie wprowadzić żadnej z planowanych zmian. Prócz lewicowej koalicji Pacto Historico nowy rząd poparli liberałowie, zieloni, nawet niektóre frakcje prawicowe, liczące na kontrakty państwowe dla swoich, choć nie jest to raczej poparcie gwarantujące stabilność.
Petro z kolei skonstruował gabinet dialogiczny i wielobarwny – są w nim ludzie czasem odległych od siebie proweniencji politycznych, mogący liczyć na poparcie różnych odłamów spolaryzowanego społeczeństwa.
Ale próba ognia i wody wciąż przed nową ekipą. Jej siła zasadza się na tym, że nie jest wynikiem partyjnych układanek, które z dnia na dzień mogą się rozpaść, lecz szerokiej rzeki oddolnych ruchów społecznych.
„Petro jest nami, a my jesteśmy Petrem”, mówi Diana Sanchez. - „Jego prezydentura jest zwieńczeniem walki tysięcy ludzi różnych pokoleń – dawniej i dziś”.
Wielki ruch będzie wspierał Petra i Marquez, ale miesiące miodowe nie trwają wiecznie, nawet jeśli przeciągają się do roku czy nawet dwóch. Ruchy społeczne, gdy rozliczają swoich liderów z porażek, bywają surowe, a utracone raz zaufanie trudno odzyskać. Petro z całą pewnością o tym wie. A gdyby zapomniał, przypomni mu o tym przedstawicielka „los nadie” Francia Marquez.
Ponurym memento dla obojga są trzy masakry w interiorze kraju, do jakich doszło w tygodniu poprzedzającym oficjalne objęcie urzędu. Mniejsza o to, kto kogo tym razem – Kolumbia czeka na rozbrojenie, na pokój, na lepszą przyszłość. Ta ostatnia zaczyna się dzisiaj.
Pisarz i reporter, przez 20 lat związany z „Gazetą Wyborczą”, od dekady z „Polityką”. Autor kultowej „Gorączki latynoamerykańskiej" (2004), niepokojącej „Śmierci w Amazonii" (2013), wstrząsających „Wykluczonych" (2016), słynnej biografii „Kapuściński non-fiction" (2010) oraz monumentalnej biografii Zygmunta Baumana „Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana" (2021). Laureat wielu nagród i wyróżnień literackich i dziennikarskich, m.in. Grand Press Dziennikarz Roku 2010, nominowany do Nagrody Nike za „Wykluczonych" i „Wygnańca", aureat Górnośląskiej Nagrody Literackiej „Juliusz” (2022) dla najlepszej biografii za „Wygnańca". Jego książki były tłumaczone na 10 języków.
Pisarz i reporter, przez 20 lat związany z „Gazetą Wyborczą”, od dekady z „Polityką”. Autor kultowej „Gorączki latynoamerykańskiej" (2004), niepokojącej „Śmierci w Amazonii" (2013), wstrząsających „Wykluczonych" (2016), słynnej biografii „Kapuściński non-fiction" (2010) oraz monumentalnej biografii Zygmunta Baumana „Wygnaniec. 21 scen z życia Zygmunta Baumana" (2021). Laureat wielu nagród i wyróżnień literackich i dziennikarskich, m.in. Grand Press Dziennikarz Roku 2010, nominowany do Nagrody Nike za „Wykluczonych" i „Wygnańca", aureat Górnośląskiej Nagrody Literackiej „Juliusz” (2022) dla najlepszej biografii za „Wygnańca". Jego książki były tłumaczone na 10 języków.
Komentarze