Po co w ogóle jechać do Warszawy, na konferencję o Bliskim Wschodzie, z której nic wyniknąć nie może? Toż to, nie przymierzając, jak jechać do Katowic na szczyt klimatyczny. Konferencji grozi bojkot Brukseli, co oznaczałoby niebezpieczną w skutkach klęskę USA. Grając rolę "ważnego państwa" Warszawa w polityce zagranicznej już jest de facto poza Unią
Kompletnie nie wiadomo, dlaczego o Bliskim Wschodzie należałoby rozmawiać w tak szerokim gronie, za to bez udziału Iranu, i to akurat w Warszawie. I nic z tego, co o planowanej na połowę lutego konferencji bliskowschodniej podano do publicznej wiadomości, nie pozwala na wyjaśnienie tej zagadki.
O Bliskim Wschodzie oczywiście rozmawiać trzeba, zaś Iran i jego polityka muszą być głównym tematem tej rozmowy. Bowiem główną oś napięcia w regionie stanowi historyczny konflikt persko-arabski, nie zaś stosunkowo marginalny konflikt izraelsko-palestyński, choć trwanie i pogłębianie się tego ostatniego oczywiście zaostrza jeszcze ten pierwszy.
Ale nie w takim składzie i nie w takim trybie.
Po co Warszawie ta konferencja? Jeśli wierzyć prezydenckiemu ministrowi Andrzejowi Derze, inicjatywa ta pokazuje, że jesteśmy „krajem bezpiecznym” i „ważnym”. Mimo szacunku dla pana ministra, nie wydaje mi się, że Polska jest jedynym krajem, w którym konferencja byłaby bezpieczna –
choć niewątpliwie jest jedynym krajem, który wie, że jest ważny, bo tak sam o sobie mówi.
Minister sugerował też, że na konferencji mogłoby dojść do zbliżenia między stanowiskami UE i USA. Byłoby znakomicie, gdyby tak się stało – ale, z powodów wyłuszczonych poniżej, jest niezmiernie mało prawdopodobne, żeby do tego miało dojść akurat na tej konferencji.
No, chyba że przez wzgląd na organizatora.
Ale czy Polska zawiadomiła wcześniej swych unijnych partnerów, że taka konferencja jest planowana? Minister Czaputowicz zapewniał 21 stycznia, że pierwszą osobą, którą o konferencji „poinformował" była Mogherini. Ale czy proponował uzgodnienie wspólnego unijnego stanowiska? Unijnego – to znaczy także polskiego?
Rozumiem: następny zestaw pytań. Na razie mamy powtórkę z amerykańskiego dzielenia Europy na „starą” i tą dobrą, „nową” – jak przed drugą wojną w Iraku. Czym to się skończyło wiadomo.
Czaputowicz powiedział natomiast głośno, że "spotkał się z opiniami, iż Polska jest koniem trojańskim Ameryki albo chce zburzyć jedność Unii Europejskiej”. I zaprzeczył tym opiniom.
Tymczasem pojawiły się doniesienia, na razie nieoficjalne, cytowane przez „Wall Street Journal”, że
całą inicjatywa w ogóle nie była z UE konsultowana, i że Bruksela, oraz czołowe państwa Unii, zastanawiają się nad jej bojkotem.
Federica Mogherini, unijna "minister spraw zagranicznych" oraz szef francuskiego MSZ mieli już zapowiedzieć, że do Warszawy nie przyjadą.
21 stycznia potwierdził to sam Czaputowicz: "Oczywiście, [konferencja] jest ustalona z nią [Mogherini], z Unią Europejską. Sama [Mogherini] ma w tym czasie zaplanowaną podróż do Afryki, więc raczej nie przyjedzie. Natomiast jest tutaj pewne wsparcie dla działań Polski, nadzieja związana z tą konferencją".
Nieobecność poważnych przedstawicieli UE w Warszawie oznaczałby spektakularną klęskę dla USA – i to, że dla Polski też, byłoby już naprawdę mniej ważne, choć taki bieg wypadków pokazałby, że w ważnych sprawach międzynarodowych Warszawa już jest de facto poza Unią.
To wszystko samo w sobie byłoby już niezmiernie groźne – a przecież wówczas trzeba byłoby się liczyć z możliwością spektakularnej reakcji Waszyngtonu na unijną „zdradę”.
Jak wynika z przecieków z Białego Domu, Trump wcale nie zrezygnował z pomysłu, by USA wystąpiły z „anachronicznego” i „nie przynoszącego Ameryce korzyści” NATO.
Wystarczyłoby samo oficjalne potwierdzenie tych przecieków, by zniszczyć wiarygodność artykułu 5 – trudno właściwie sobie wyobrazić większą klęskę międzynarodową dla Polski. W każdym razie w warunkach pokoju.
O konferencji poinformował 11 stycznia 2019 w wywiadzie dla prawicowej Fox News, bawiący akurat na Bliskim Wschodzie sekretarz stanu USA Mike Pompeo. Jego informacje potwierdził w kilka godzin później wyraźnie zaskoczony polski MSZ.
O ile wiadomo, Amerykanie zaproponowali Polsce zorganizowanie tej konferencji już podczas wrześniowej (2018) wizyty prezydenta Andrzeja Dudy w Białym Domu.
Polska ochoczo podchwyciła propozycję, słusznie uważając, że pomóc to może zabiegom Warszawy o słynny Fort Trump w Polsce. Poufne rozmowy trwały, ale publiczne ogłoszenie zwołania konferencji miało być dokonane wspólnie.
Nie wiadomo, czy Pompeo nie wiedział, że strona polska nie została poinformowana, że on to ogłosi sam, czy wiedział, ale nie było to dla niego ważne. W rezultacie powstał
dyplomatyczny odpowiednik osławionego przykucnięcia prezydenta Dudy przy biurku Trumpa.
Źle to wróży, nie tyle samej konferencji, co stosunkom dwustronnym.
Za to konferencji źle wróży właściwie wszystko inne. O Bliskim Wschodzie oczywiście rozmawiać trzeba, zaś Iran i jego polityka muszą być głównym tematem tej rozmowy. Bowiem główną oś napięcia w regionie stanowi historyczny konflikt persko-arabski, nie zaś stosunkowo marginalny konflikt izraelsko-palestyński, choć trwanie i pogłębianie się tego ostatniego oczywiście zaostrza jeszcze ten pierwszy.
Dobrze to widać w zbliżeniu między sunnickim palestyńskim Hamasem a szyickimi władzami w Teheranie. Deklarowanym celem obu jest zniszczenie Izraela, ale Hamas nie może już znaleźć w świecie sunnickim partnerów do takiego przedsięwzięcia; nawet władze Autonomii Palestyńskiej są z Hamasem w głębszym konflikcie niż z Jerozolimą.
Stąd otwarcie na Teheran, mimo fundamentalnych różnic doktrynalnych między sunnitami i szyitami, i mimo wcześniejszego potępienia przez Hamas krwawych rzezi dokonywanych przez sprzymierzony z Teheranem reżim Assada w Syrii.
Tyle tylko, że meandry polityki Hamasu są problemem lokalnym, co najwyżej regionalnym.
Za to mocarstwowe ambicje Teheranu, który – jak z dumą mówiono w Madżlisie, irańskiej namiastce parlamentu – zhołdował już cztery stolice arabskie: Bagdad, Damaszek, Bejrut i Sanaę, a którego agenci aktywnie wspierają terroryzm w Nigerii, Tajlandii czy Argentynie, to już problem nie regionalny nawet, lecz światowy. Rozmawiać więc trzeba.
Ale sama rozmowa nic nie da, jeśli nie prowadzi do konkretnych rozwiązań – a tu interesy wszystkich znaczących mocarstw są jak najdoskonalej rozbieżne. Na przeciwnych biegunach są, rzecz jasna, USA i Rosja.
Waszyngton, podobnie jak Jerozolima, uważa Teheran za źródło wszelkiego zła, dla Rosji zaś jest sojusznikiem, którego piechota, do spółki z rosyjskim lotnictwem, pokonała - wspieranych przez amerykańskich sojuszników - syryjskich powstańców.
Iran i Rosja, wspólnie z Turcją, która nienawidzi wprawdzie Assada, ale jeszcze bardziej boi się autonomii syryjskich Kurdów, chcą decydować o przyszłości Syrii, i zgodni są co do jednego: nie ma w niej miejsca dla Amerykanów.
Do tego Izrael pragnie z doskoku uzyskać od Rosji gwarancje, że Iran wyprowadzi wojska z Syrii.
Słowem, sprzymierzona z Iranem Rosja jest kluczowym rozmówcą i dla Turcji, sojusznika z NATO, i dla Izraela, najbliższego nie-NATOwskiego sojusznika Waszyngtonu.
Nie miałaby natomiast nic do zyskania na udziale w zorganizowanej przez USA konferencji wymierzonej w jej irańskiego sojusznika, nawet gdyby jej cele i program były z góry starannie opracowane. Informując w „Rzeczypospolitej” w poniedziałek 21 stycznia, że Rosja postanowiła w konferencji nie uczestniczyć, szef MSZ Jacek Czaputowicz stwierdził z oburzeniem, że Moskwa uczyniła to „Jeszcze przed zapoznaniem się z jej [konferencji] programem.
Ale oznacza to jedynie, że taki program – w dziesięć dni po ogłoszeniu, że konferencja się odbędzie – nie został jej jeszcze przedstawiony. Nieobecność Rosji to porażka, ale nieobecność programu to już katastrofa.
W kwestii Iranu Waszyngton nie potrafi się dogadać nie tylko ze swoim rosyjskim przeciwnikiem, ale nawet ze swoimi bliskowschodnimi sojusznikami. Także arabskimi.
Izrael i Arabia Saudyjska namawiały USA do ataku na Iran, same groziły wojną, i zacieśniają współpracę wojskową i bezpieczeństwa. Podobnie inni sojusznicy Saudów wśród państw Zatoki: dla Izraela irańska groźba to szansa, by wreszcie przełamać arabski bojkot.
Ale nawet zacieśnienie stosunków z dawnymi wrogami nie kompensuje ani Izraelczykom, ani państwom Zatoki, poczucia niepewności, jakie budzi amerykańska polityka bliskowschodnia. Obie strony są zgodne, że stawiając na arabską wiosnę, Waszyngton postawił na złego konia – ale nie wiedzą, jak Trump obstawia w obecnej gonitwie. Nie wiedzą nawet, czy obstawia w ogóle.
I nie jest to tylko kwestia teoretyczna. Dramatyczna eskalacja izraelsko-irańskiej konfrontacji w Syrii, do której doszło w niedzielę 20 stycznia 2019, pokazuje, że dla Jerozolimy powstrzymanie irańskiego ekspansjonizmu jest kwestią fundamentalną – i że uznała, iż po zapowiedzianym przez Trumpa odwrocie, może już liczyć tylko na samą siebie.
Zaatakowane rakietami irańskie magazyny broni, z których zaopatrywany jest między innymi Hezbollah, znajdują się w pobliżu międzynarodowego lotniska w Damaszku. Izrael uderzył na nie mimo publicznego ostrzeżenia ze strony Moskwy, że takie ataki zagrażają międzynarodowym lotom cywilnym. Lotów takich wprawdzie niemal nie ma, a na cywilnych lotniskach nie umieszcza się obiektów wojskowych – ale przełomowe znaczenie ma fakt, że Jerozolima, dotąd bardzo wrażliwa na głosy z Moskwy, ostrzeżenie to zignorowała.
Izrael oczywiście bardzo potrzebuje warszawskiej konferencji, bo w kwietniu odbędą się przyśpieszone wybory parlamentarne, w których premier Benjamin Netanyahu, oskarżony o korupcję, walczyć będzie o swe polityczne przeżycie: zdjęcie premiera w towarzystwie arabskich uczestników konferencji pokazałoby go jako męża stanu i dodało mu głosów. Można także podejrzewać, że względy wyborcze także miały z niedzielnymi atakami na cele irańskie w Syrii coś wspólnego – ale Netanyahu dotąd unikał politycznej instrumentalizacji wojen. Na wojnach giną wyborcy, a inni wyborcy tego nie lubią.
Z kolei Saudowie szukają sposobu na wydostanie się ze ślepej uliczki, w którą zapędziła ich pochopna i awanturnicza wojna, jaką książę Mohammad rozpętał w Jemenie. Powstańcy Huti, walczący z popieranym przez Riad rządem, i wcześniej mieli dobre kontakty z Teheranem – ale saudyjski atak pchnął ich całkowicie w irańskie objęcia, i to irańskie rakiety, odpalane z Jemenu, spadają teraz sporadycznie na saudyjskie cele.
Odpowiedzią Saudyjczyków była rzeź, która nie przyniosła im jednak zwycięstwa, oraz stanowiąca zbrodnię wojenną blokada, która spowodowała katastrofę: masowy głód i epidemię cholery. Nawet amerykański kongres potępił Saudów – ci jednak tłumaczą, że w sytuacji, gdy USA wycofują się z konfrontacji z Iranem w terenie, nie mają innego wyjścia.
Nie lepiej jest z sojusznikami z Unii Europejskiej. Kiedy USA zerwały wielostronne porozumienie z Iranem w sprawie jego programu atomowego, Unia odmówiła Waszyngtonowi poparcia i wezwała Teheran do dalszego trwania przy tym, co wynegocjowane, nawet w obliczu amerykańskiego zwrotu.
Iran bowiem dochował wszystkich warunków z takim trudem wynegocjowanej umowy, zaś Amerykanie ją zerwali nie dlatego nawet, by uważali, że jest inaczej, ale dlatego, że prezydent Trump nie chciał honorować podpisu prezydenta Obamy, bo uważał, że zawarł on złe porozumienie.
Iran zapowiedział wprawdzie, że wznowił wzbogacanie uranu do poziomu 20 proc., ale użytek wojskowy można czynić dopiero przy poziomie 90 proc. Irańska deklaracja nie stanowi technicznie złamania porozumienia, ale przypomnienie, że Iran też, jak USA, może odeń odejść.
W amerykańskiej krytyce porozumienia jest zresztą sporo racji – ale lepszego, z punktu widzenia Zachodu, porozumienia Iran by nie podpisał. To zaś oznacza, że zapewne dziś miałby już bombę atomową, a w konsekwencji niemal na pewno wojnę z Izraelem i USA, w którą nieuchronnie zostałyby wessane inne państwa regionu i Europy.
Upór Unii, która uważa, że porozumień należy dotrzymywać, bo bez tego zamiast ładu międzynarodowego jest dżungla, sprawia, że ten scenariusz obu stronom został oszczędzony – zaś Amerykanie, zerwawszy porozumienie, mają nadal korzyści zeń za frajer. Warto to przypomnieć następnym razem, gdy prezydent Trump będzie się oburzał, że Europejczycy nie chcą łożyć na wspólne bezpieczeństwo.
I trzeba pamiętać, że Unia nie ma przy tym złudzeń na temat polityki Teheranu. W tych dniach właśnie Bruksela podała, że agenci irańscy dwukrotnie, w 2015 i 2017 roku, mordowali w Holandii irańskich opozycjonistów, oraz że europejskie wywiady udaremniły zamordowanie kolejnego Irańczyka w Danii oraz podłożenie bomby na wiecu we Francji. Nałożono sankcje.
W sobotę 20 stycznia źródła irańskie podały, że spotkanie wiceministra spraw zagranicznych Abbasa Arakczi’ego z szóstką wysłanników UE zakończyło się fatalnie. Gdy Europejczycy oznajmili, że nie będą dalej tolerować terrorystycznych działań Iranu w Europie, oraz rozbudowy programu rakietowego Teheranu, wiceminister wyszedł trzaskając drzwiami.
Nowe unijne sankcje na Iran są w tej sytuacji niemal pewne, choć ich uchwalenie zabierze trochę czasu. Tyle tylko, że oburzenie Brukseli na działania irańskiego wywiadu i na program rakietowy nie zmieniają oceny porozumienia atomowego. W tej kluczowej kwestii trudno się będzie Waszyngtonowi z europejskimi sojusznikami porozumieć.
Pal zresztą sześciu sojuszników: Amerykanie nie są w stanie się dogadać sami ze sobą. Po tym, jak sekretarze stanu Pompeo i obrony Mattis, oraz wysłannik do opozycji syryjskiej Mac Gurk, wielokrotnie zapewniali, że niewielka, dwutysięczna amerykańska misja wojskowa pozostanie w kraju do czasu wyjścia wojsk irańskich, prezydent Trump nieoczekiwanie, podczas rozmowy telefonicznej ze swym tureckim odpowiednikiem Recepem Tayipem Erdoğanem, postanowił, że wojska od ręki wycofa.
„W Syrii nie ma bogactw, tylko krew i piach. Niech ją sobie Irańczycy wezmą” - wyjaśnił potem współpracownikom. Generałowie Matis i MacGurk podali się do dymisji, a sekretarz Pompeo i doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Bolton ruszyli przekonywać Trumpa, by jednak poczekał z wycofaniem wojsk, sojuszników zaś – że tak naprawdę nic się nie stało.
Co będzie jutro – zobaczymy.
A teraz wyobraźmy sobie, że oni wszyscy: Trump i Pompeo, Erdoğan, Putin i przedstawiciele kilkudziesięciu innych państw usiądą jednak razem wokół stołu, żeby porozmawiać o Bliskim Wschodzie. Nawet bez Mogherini.
Nie jest możliwe dojście nie tylko do paktu, czy choćby porozumienia, ale nawet do ustalenia wspólnego porządku obrad. No bo czy będziemy rozmawiać? O irańskich zbrodniach w Syrii, czy o nielegalnym wtargnięciu amerykańskich wojsk do tego jakże suwerennego kraju? O przemycie irańskiej broni do Gazy czy o izraelskich nalotach na libański Hezbollah w Syrii?
A przecież, jeśli w konferencji ma wziąć udział kilkadziesiąt państw, to większość uczestników nie będzie miała własnych interesów na Bliskim Wschodzie, lecz własne sprawy do załatwienia.
Serbia przyjedzie, jeśli konferencja nie zaprosi Kosowa – ale wtedy nie przyjedzie Albania. Ok, Serbia ważniejsza – ale co będzie, jeśli partie albańskie w Macedonii zagrożą, że jeśli Macedonia przyjedzie, to one przejdą do opozycji? Zgoda, Albania z Macedonią są już ważniejsze, niż Serbia, ale jak Serbia nie przyjedzie, to Rosja będzie miała doskonały, nie-bliskowschodni powód, by zbojkotować, i zarobić punkty w Teheranie.
To z takich właśnie powodów w rozmowach o Ukrainie uczestniczy kilka państw, nie kilkadziesiąt.
Wszystko byłoby inaczej, gdyby na konferencję zaproszony był też Iran. Wtedy byłaby szansa na rzeczywisty postęp, i nikt by się nie Serbią z Kosowem i Macedonią nie przejmował.
Ale Iranu USA najwyraźniej zapraszać nie zamierzają, bo stałoby się oczywiste, że nie mają ajatollahom nic do zaproponowania, oprócz popełnienia zbiorowego samobójstwa – a wtedy mogłoby się okazać, że państwo tak przez Waszyngton potraktowane może znaleźć jeszcze paru, prócz Rosji czy Turcji, przyjaciół.
Ale jeszcze gorzej, z punktu widzenia Trumpa, byłoby się z Iranem dogadać: zrobił to wszak Obama, z katastrofalnymi, zdaniem jego następcy, konsekwencjami. Tak czy inaczej, USA Iranu nie zaproszą.
„Gdyby dzięki naszym mediacjom udało się doprowadzić do kontaktu dyplomacji amerykańskiej z irańską, to weszlibyśmy do historii” - rozmarzył się były szef MSZ i były ambasador w Teheranie Witold Waszczykowski.
Dążenie do tego celu poprzez organizowanie konferencji o Iranie, na którą Iran nie został zaproszony dystansuje nawet kontakty z San Escobar.
A skoro tak, to po co w ogóle jechać do Warszawy, na konferencję z której nic wyniknąć nie może? Toż to, nie przymierzając, jak jechać do Katowic na szczyt klimatyczny.
Z drugiej strony nie można nieobecnością czynić Waszyngtonowi afrontu. Przewiduję wyrój drugich wiceministrów spraw zagranicznych do spraw stosunków z krajami rozwijającymi się. Może do tego właśnie potrzebna była Waszyngtonowi Warszawa? Żeby było na kogo zwalić winę za fiasko?
Irańska reakcja na wieść o konferencji także była, rzecz jasna, całkiem nieproporcjonalna: mówiono o „zdradzie”, wypominano pomoc dla ewakuowanych z ZSRR andersowców, kasowanie pokazów Bogu ducha winnych filmów.
Ale polskie zapewnienia, że Iran niesłusznie się obrusza, były za to groteskowe. Jak może szef gabinetu prezydenta Krzysztof Szczerski zapewniać, że Polska jest w kwestii Bliskiego Wschodu „neutralna” – i jednym tchem potępiać polityków opozycji za ich rzekome „włączanie się w irańską politykę na Bliskim Wschodzie”, bo krytykują konferencję.
Że Polska jest krajem ważnym, to już wiemy od ministra Dery. Ale czy poważnym?
Z kolei minister
Czaputowicz słusznie stwierdził, że „Irańczycy używają języka trudnego do zaakceptowania” – ale podał to jako powód, dla którego Teheran nie został zaproszony. Innymi słowy skutek wyjaśnia przyczynę; w gwarze warszawskiej to się nazywało „odwracanie kota ogonem”.
Być może najbliższy prawdy był poseł PiS Tadeusz Cymański, który wyjaśniając w TVN motywacje rządu, stwierdził, że „lepiej się tłumaczyć przed irańskim MSZ niż amerykańskim”. Pewnie racja – ale czy doczekamy czasów, w których rząd w ogóle nie będzie musiał się tłumaczyć z kolejnych karkołomnych pomysłów?
„Stany Zjednoczone ogłosiły, że w Seulu odbędzie się w przyszłym miesiącu wielka konferencja międzynarodowa z udziałem kilkudziesięciu państw, poświęcona bezpieczeństwu w Europie Wschodniej.
Po kilku godzinach rząd koreański, z którym najwyraźniej Waszyngton nie skoordynował terminu podania informacji, potwierdził ją. Niewiele więcej o inicjatywie tej wiadomo, nie jest nawet jasne, do jakich państw skierowano zaproszenia, które je przyjęły, i kto będzie je reprezentować.
Strona amerykańska poinformowała jedynie, że tematem będzie sytuacja w Donbasie i na Morzu Azowskim, status Krymu oraz bezpieczeństwo państw bałtyckich, w kontekście polityki Rosji w regionie” – poinformowały właśnie agencje prasowe.
Agencje podają też, że „na konferencję nie zaproszono Rosji. Kreml wydał pełen oburzenia komunikat, w którym zarzuca się Seulowi awanturnictwo i niewdzięczność. Moskwa przypomina, że tysiące północnokoreańskich cywili, rannych czy ewakuowanych podczas wojny koreańskiej, znalazło na terytorium ZSRR pomoc i opiekę.
„Seul zapłaci za zdradę” skomentowała Russia Today. Odwołano festiwal filmów koreańskich, jaki miał się odbyć w stolicy Rosji”.
„Komentatorzy zwracają uwagę, że jest rzeczą dziwną, iż rzekomo demokratyczny reżim rosyjski przypisuje sobie zasługi ZSRR, ale też zachodzą w głowę, dlaczego Seul postanowił tak aktywnie zaingerować w sytuację w regionie, w którym nie ma fundamentalnych interesów politycznych, ekonomicznych czy wojskowych. Uważa się, że jest to próba wzmocnienia sojuszu z USA, który osłabiły ostatnio...”.
Spokojnie, to wymyślony przeze mnie fake news, żadnej takiej konferencji nie będzie.
Będzie natomiast, rzecz jasna, warszawska konferencja bliskowschodnia – zaś koreańską konferencję wymyśliłem jako jej wierną kopię, by lepiej uwypuklić zdumiewający charakter tej inicjatywy.
*Konstanty Gebert, w latach 70. współpracownik KOR, w latach 80. publicysta (ps. Dawid Warszawski) podziemnej „Solidarności” i redaktor dwutygodnika "KOS", sprawozdawca rozmów Okrągłego Stołu 1989 roku (książka „Mebel”), wspierał Tadeusza Mazowieckiego jako specjalnego wysłannika ONZ do Bośni (1992-1993; książka „Obrona poczty sarajewskiej”), założyciel i pierwszy dyrektor warszawskiego biura think tanku ECFR (European Council on Foreign Relations), jeden z animatorów odrodzenia życia żydowskiego w Polsce (założyciel pisma „Midrasz”, 1997).
Teksty Konstantego Geberta w OKO.press są tutaj, a także tutaj (pod pseudonimem Dawid Warszawski).
(ur. 1953), psycholog, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, obecnie stały współpracownik „Kultury Liberalnej”. Założyciel i pierwszy redaktor naczelny żydowskiego miesięcznika „Midrasz”. W stanie wojennym, pod pseudonimem Dawid Warszawski, redaktor i dziennikarz podziemnego dwutygodnika KOS, i innych tytułów 2. obiegu. Autor ponad dwóch tysięcy artykułów w prasie polskiej i ponad dwustu w międzynarodowej, oraz kilkunastu książek. Książka „Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło” (Agora 2022) otrzymała nagrody im. Beaty Pawlak, Klio oraz im. Marcina Króla. Jego najnowsze książki to „Spodnie i tałes” (Austeria 2022) oraz „Pokój z widokiem na wojnę. Historia Izraela” (Agora 2023). Twórca pierwszego polskiego podcastu o Izraelu: „Ziemia zbyt obiecana”.
(ur. 1953), psycholog, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, obecnie stały współpracownik „Kultury Liberalnej”. Założyciel i pierwszy redaktor naczelny żydowskiego miesięcznika „Midrasz”. W stanie wojennym, pod pseudonimem Dawid Warszawski, redaktor i dziennikarz podziemnego dwutygodnika KOS, i innych tytułów 2. obiegu. Autor ponad dwóch tysięcy artykułów w prasie polskiej i ponad dwustu w międzynarodowej, oraz kilkunastu książek. Książka „Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło” (Agora 2022) otrzymała nagrody im. Beaty Pawlak, Klio oraz im. Marcina Króla. Jego najnowsze książki to „Spodnie i tałes” (Austeria 2022) oraz „Pokój z widokiem na wojnę. Historia Izraela” (Agora 2023). Twórca pierwszego polskiego podcastu o Izraelu: „Ziemia zbyt obiecana”.
Komentarze