0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Adam Stepien / Agencja GazetaAdam Stepien / Agenc...

Premier Morawiecki wyznaczył datę wyborów samorządowych - odbędą się 21 października. Tegoroczne wybory samorządowe będą prawdziwym wyzwaniem i poważnym problemem nie tylko dla wyborców, ale też dla członków komisji wyborczych i całej wyborczej administracji.

Zmiany w przepisach, wprowadzone w 2018 roku przez PiS, powodują, że cały proces głosowania narażony jest na wiele niejasności, błędów i utrudnień.

Grozi nam chaos znacznie większy niż ten, którego doświadczyliśmy w 2014 roku z powodu niesprawnego systemu informatycznego, a w efekcie – poważne błędy w ustaleniach wyników wyborów. I trudno dziś temu w jakikolwiek sposób zaradzić.

Niedawno ukazała się książka „Konsekwencje rewolucji w prawie wyborczym”*, napisana przez byłych i obecnych członków i pracowników Państwowej Komisji Wyborczej oraz Krajowego Biura Wyborczego. Już sam fakt, iż sędzia Wojciech Hermeliński, przewodniczący PKW, zdecydował się opisać sytuację związaną z wyborami po zmianach prawa, pokazuje, że jest ona naprawdę poważna. Brakuje wszystkiego: ludzi, pieniędzy oraz jasnych przepisów.

Co zatem mamy na dwa miesiące przed wyborami? Wielki chaos. I rosnący niepokój. Przyjrzyjmy się, które zmiany w Kodeksie wyborczym mogą zagrażać prawidłowemu procesowi głosowania.

  1. Odejście od systemu sędziowskiego

PiS nie lubi sędziów. To żadna nowość, ale zmiany w prawie wyborczym pokazują to po raz kolejny. Do tej pory także w organach wyborczych mieliśmy w Polsce tzw. model sędziowski (w PKW zasiadali sędziowie, oni byli także komisarzami wyborczymi wojewódzkimi), niezależny instytucjonalnie, z własnym budżetem i strukturą, niepodlegający rządowi. Taki model jest uważany za najbardziej właściwy dla młodych demokracji, a ten polski dotychczas był stawiany przez Komisję Wenecką za wzór innym krajom wchodzącym na demokratyczną drogę. Cóż, tego systemu już nie ma.

Jak pisze Wojciech Hermeliński, „wprawdzie zachowano jeszcze PKW w wyłącznie sędziowskim składzie (przejściowo jednak, tylko do najbliższych wyborów parlamentarnych), ale z organów administracji wyborczej całkowicie wyrugowano sędziów komisarzy, jak też sędziów przewodniczących terytorialnych komisji wyborczych”.

Według nowych przepisów bowiem kandydatów na komisarzy wyborczych wskazuje minister spraw wewnętrznych i administracji, a warunkiem niezbędnym nie jest już zawód sędziego, lecz po prostu wykształcenie prawnicze, oraz niekaralność i zakaz przynależności partyjnej.

Nie wiadomo też, na jakiej podstawie minister wskazuje kandydatów, bo ani przyjęci, ani odrzuceni nie dostają na ten temat żadnej informacji. Podstawy selekcji są niejawne. I choć komisarzy ostatecznie powołuje PKW, a nie minister – przepisy sformułowano w ten sposób, że nawet jeśli PKW odrzuci jakiegoś kandydata wskazanego przez szefa MSWiA, może jedynie czekać na kolejnego z ministerialną aprobatą.

Czyli: komisarze wyborczy zależą dziś od ministra, który z założenia jest związany z określoną opcją polityczną. A to oznacza koniec niezależności polskich organów wyborczych.

Jak jednak zauważa Beata Tokaj, była dyrektor Krajowego Biura Wyborczego, polityczna zależność PKW osiągnie swój szczyt dopiero po wyborach parlamentarnych zaplanowanych na jesień 2019 roku: „Od IX kadencji Sejmu RP w skład dziewięcioosobowej Państwowej Komisji Wyborczej wchodzić będą tylko dwaj sędziowie, z Trybunału Konstytucyjnego i Naczelnego Sądu Administracyjnego, zaś pozostałych siedem osób będzie wskazywanych przez kluby parlamentarne lub poselskie.

To oznacza, że politycy nie tylko będą nadzorować przeprowadzanie wyborów i referendów, ale także decydować w sprawie własnych sprawozdań finansowych. Wszak jednym z głównych zadań PKW jest badanie sprawozdań finansowych partii politycznych oraz rozliczeń z kampanii wyborczych”.

Oczywiście, formalnie (ale tylko formalnie) to nie politycy będą podejmować decyzje, tylko wskazane przez nich osoby.

  1. Można mazać na karcie do głosowania

Tu jest największe zamieszanie i najwięcej znaków zapytania. Znowelizowany Kodeks wyborczy wprowadził dowolność formy wyrażenia woli wyborcy na karcie do głosowania. Od tego roku znakiem „x” są co najmniej dwie linie, które przetną się w obrębie kratki.

Linii może być więc dużo, a znak mieć zupełnie inną formę niż znany „x” – a i tak głos trzeba będzie uznać za ważny.

Jak wyjaśnia sędzia Wojciech Hermeliński, przewodniczący PKW, „intencją dotychczasowego przepisu, który zabraniał stawiania jakichkolwiek innych znaków w obrębie kratki, było zabezpieczenie przed ewentualnym „dostawieniem” przez postronne osoby znaku „x” przy nazwisku innego kandydata i zamazywaniem postawionych znaków „x”.”

I właśnie to się zmieniło. Jak się bowiem okazuje (przywołajmy raz jeszcze słowa Hermelińskiego): „W myśl noweli

postawienie znaku »x«, a następnie zamazanie kratki i postawienie znaku »x« przy innym kandydacie będzie powodowało, że głos pozostaje ważny, gdyż zamazanie kratki należy traktować jako dopisek niepowodujący nieważności głosu.

Niejasność znowelizowanych przepisów w powyższym zakresie, a w szczególności dopuszczona dowolność formy wyrażania woli przez wyborcę na karcie do głosowania, może wywoływać wątpliwości komisji obwodowych co do oceny ważności karty wyborczej czy też ważności głosu”.

Co to oznacza? Głównie to, że w takim przypadku komisja wyborcza będzie musiała zinterpretować, co widzi na karcie do głosowania. Jej zadaniem nie będzie więc już tylko policzenie głosów ważnych, lecz również – odgadnięcie, co miał na myśli wyborca, stawiając takie, a nie inne znaki w kratkach – jeśli będzie ich więcej niż jeden.

Przestrzeni nawet nie tyle do nadużyć, co do ogromnej ilości błędów interpretacyjnych, jest tu naprawdę bardzo dużo.

To groźna sytuacja, gdy stwierdzenie, na kogo oddano głos, będzie zależało wyłącznie od członków komisji wyborczej.

Żeby było jeszcze ciekawiej, posłowie nowelizując przepisy kodeksu zapomnieli o głosowaniu w referendach. Tu bowiem nadal obowiązuje zasada, iż w kratce do głosowania trzeba postawić znak „x”, a nie jakiś inny – aby głos był ważny. Oznacza to, że w razie referendum będą nas obowiązywać inne przepisy niż w wyborach samorządowych czy parlamentarnych, oraz że komisje wyborcze będą musiały… inaczej interpretować oddane głosy! Chaos gwarantowany.

  1. Dwie komisje, czyli wydłużenie czasu liczenia głosów. Oraz „problem ludzki”

Chaos może spotęgować również inny nowy przepis. Otóż tym razem wyborami w każdym obwodzie zajmować się będą dwie komisje, a nie jedna. Pierwsza będzie czuwać nad przebiegiem wyborów, druga – nad liczeniem głosów.

Argumenty na rzecz takiej zmiany opierały się na stwierdzeniu, że członkowie komisji wieczorem, po całym dniu głosowania, są zmęczeni, a wtedy łatwiej popełniają błędy podczas ustalania wyników. Ok, zmęczenie ludzka sprawa. Pytanie jednak, czy wprowadzone rozwiązanie na pewno ułatwi całą procedurę?

Popatrzmy najpierw na samo powoływanie komisji. Każda z nich ma liczyć po 9 osób, potrzeba zatem do pracy przy wyborach dwa razy więcej osób niż dotychczas. Jak wynika z obliczeń, w skali kraju będzie to w sumie ok. 500 tysięcy osób!

Już wcześniej w mniejszych gminach znalezienie chętnych do komisji, nawet po podwyższeniu wynagrodzeń, nie było łatwe, o czym informowali PKW wójtowie, burmistrzowie i prezydenci. Teraz na dodatek wprowadzono przepis, wg którego nie można pracować w obwodowej komisji, jeśli w wyborach w jakiejkolwiek gminie w kraju kandyduje osoba będąca członkiem rodziny.

Do OKW nie mogą być więc powołani: małżonek kandydata, wstępni, zstępni, rodzeństwo, małżonkowie zstępnego lub przysposobionego. Wstępni to rodzice i dziadkowie. Zstępni to dzieci i wnuki. Czyli w żadnej komisji w gminie nie będą mogli pracować rodzice kandydata, jego dziadkowie, dzieci, wnuki – ani nawet ich małżonkowie. W małych samorządach to poważny problem, dość znacznie ograniczający liczbę osób, które mogą zasiadać w komisji.

Po drugie, nawet gdy komisje zostaną obsadzone, musimy spodziewać się wydłużenia czasu oczekiwania na wyniki głosowania ze względu na wydłużenie całej procedury. Najpierw pracę będzie musiała zakończyć pierwsza komisja. Ma ona obowiązek obliczyć karty niewykorzystane, sporządzić protokół, pod którym podpisują się wszyscy członkowie tej komisji, zapieczętować urnę i przekazać to wszystko drugiej komisji. Wtedy powstanie kolejny dokument – tzw. protokół przekazania, który znów muszą podpisać wszyscy członkowie, tym razem obu komisji. Jeśli ktoś się spóźni, wyjdzie na chwilę etc. – trzeba będzie na niego poczekać, by zakończyć procedurę. To musi potrwać.

Czas to jedna sprawa, druga – to ustalenie, kto jest odpowiedzialny za nieprawidłowości w przypadku gdy pojawią się błędy w rozliczeniu kart, czyli np. z urny zostanie wyjętych więcej kart, niż wydano ich wyborcom.

Która komisja będzie za to odpowiadać, skoro technicznie rzecz biorąc obie będą miały dostęp do urny umożliwiający takie fałszerstwo? PKW zwracała na to uwagę już w listopadzie 2017 roku, czyli przed wprowadzeniem zmian w przepisach, ale jej wątpliwościami legislatorzy zupełnie się nie przejęli.

Kolejny problem to zapisany w Kodeksie wyborczym obowiązek sporządzenia protokołu z wynikami głosowania (przez drugą komisję) w wersji papierowej, przed wprowadzeniem danych do systemu informatycznego.

Otóż w obliczeniach ręcznych, bez wspomagania systemu, dość często pojawiają się błędy rachunkowe. Zwyczajne, niezamierzone. Dotychczas system wskazywał błędy, dzięki czemu można je było szybko wychwycić i poprawić – a dopiero gdy wszystko się zgadzało, sporządzić protokół głosowania, aż wreszcie go podpisać.

Cała rzecz dotyczy tych podpisów – pod protokołem muszą złożyć podpisy wszyscy członkowie komisji, by można go było przesłać dalej i uznać wyniki za oficjalne. A trzeba pamiętać, że wszystko to dzieje się w nocy, ludzie są zmęczeni, chcą iść spać. Szybka korekta błędów dawała szanse na szybsze ogłoszenie wyników. Teraz potrwa to dłużej: najpierw komisja policzy wszystko na papierze, potem sporządzi protokół i podpisze. W tym momencie zapewne część członków, niepotrzebnych przy wprowadzaniu wyników do systemu, pójdzie do domów. I jeśli system informatyczny wykryje błąd rachunkowy, a protokół trzeba będzie poprawiać, członków komisji trzeba będzie łapać w domach, by ogłosić wyniki. Nie liczmy więc na to, że wyniki wyborów zostaną szybko ogłoszone.

  1. Ograniczone głosowanie korespondencyjne

Nowe przepisy wprowadziły również nowe zasady głosowania korespondencyjnego. Pierwotnie PiS chciał w ogóle z niego zrezygnować. Po naciskach ze strony środowisk osób niepełnosprawnych zachował je, ale w ograniczonej wersji. Teraz mogą z niego skorzystać tylko osoby z orzeczonym znacznym lub umiarkowanym stopniem niepełnosprawności.

Natomiast osoba niepełnosprawna mieszkająca za granicą nie będzie mogła w ogóle głosować korespondencyjnie. Posłowie PiS zalecili w takiej sytuacji głosowanie przez pełnomocnika, jednak za granicą taki sposób oddawania głosu nie funkcjonuje.

Tym samym ustawodawcy uniemożliwili realizacje konstytucyjnego prawa do głosowania niesprawnym Polakom mieszkającym poza granicami kraju.

To o tyle ciekawe, że przynajmniej w niektórych krajach, np. w części USA, Polonia to naturalne środowisko PiS. Wśród głosującej Polonii zaś z roku na roku przybywa osób starszych, a wiec także niepełnosprawnych, z trudnościami w poruszaniu się – i to właśnie oni nie zagłosują.

Jak pisze w omawianej książce Anna Godzwon, była rzeczniczka Państwowej Komisji Wyborczej, „jeśli opierać się na danych z wyborów 2015, oznacza to, że co najmniej kilkadziesiąt tysięcy osób będzie miało kłopot ze spełnieniem obywatelskiego obowiązku i skorzystaniem z konstytucyjnego prawa do głosowania w wyborach”.

W Polsce także z głosowania korespondencyjnego skorzysta znacznie mniej osób. Osoby niesprawne, ale bez orzeczonej niepełnosprawności, oraz ci wyborcy, którzy chwilowo, z powodu na przykład wypadku czy kontuzji, zostali unieruchomieni – nie wezmą udziału w wyborach.

  1. Urzędnicy wyborczy – kolejny problem

Chaos podczas wyborów grozi nam także ze względu na powołanie zupełnie nowej funkcji w procesie wyborczym, tzw. urzędnika wyborczego. Będą to ludzie, którzy pod nadzorem komisarza wyborczego będą mieli za zadanie czuwać nad przebiegiem wyborów w obwodowych komisjach wyborczych, organizować szkolenia dla członków OKW, nadzorować zapewnienie im właściwych warunków pracy oraz dostarczyć właściwe karty do głosowania.

Już na pierwszy rzut oka widać, że aby wypełniać te zadania sprawnie, trzeba z jednej strony znać cały proces wyborczy, z drugiej – znać teren, który ma się pod opieką. Jednak ustawodawcy z PiS mieli inne zdanie na ten temat i uznali, że dla zachowania przejrzystości nie można być urzędnikiem wyborczym na terenie gminy, w której się głosuje lub pracuje.

Czyli – możesz zostać urzędnikiem wyborczym, ale tylko tam, gdzie nie znasz ludzi, miejsc, lokali wyborczych, członków komisji.

Ten i dodatkowe wymogi zapisane w kodeksie na początku 2018 roku spowodowały, że PKW nie udało się powołać urzędników w takiej liczbie, jaka wynikała z przepisów, i to głównie ten problem był powodem nowelizacji Kodeksu w czerwcu 2018.

Nadal jednak nie wiadomo, czy funkcja urzędnika zadziała, ponieważ w niektórych okręgach ci już powołani – właśnie z niej rezygnują. Reszta będzie musiała sprawdzić się w boju. Już dziś można założyć, że przynajmniej w niektórych miejscach bojowa weryfikacja będzie oznaczać nieuchronne błędy, co w oczywisty sposób spotęguje wyborczy chaos.

6. Fałszywe mity PiS o fałszerstwach wyborczych

Wszystkie zmiany w Kodeksie wyborczym PiS uzasadniało m.in. tym, że dzięki nim nie powtórzy się sytuacja taka jak w 2014 roku, kiedy to według polityków tej partii sfałszowano wyniki wyborów samorządowych.

Nie zadziałał wtedy system informatyczny i trzeba było długo czekać na ogłoszenie wyników głosowania. W efekcie do dymisji podał się zarówno dyrektor Krajowego Biura Wyborczego Kazimierz Czaplicki, jak i cała Państwowa Komisja Wyborcza. Od tego czasu jednak bez problemu przeprowadzono wybory prezydenckie i parlamentarne, którym PiS jakoś nie zarzucał fałszerstw – ale to nie ma znaczenia dla politycznej logiki.

Czy w 2014 roku rzeczywiście doszło do fałszowania wyników? Tak twierdzili politycy PiS. Zorganizowali wtedy specjalne spotkanie w Sejmie, na którym ustalono, że prawdopodobnie trzeba będzie wybory powtórzyć.

Zbigniew Ziobro mówił o „zafałszowaniach wyborów w skali całego kraju”. Pod PKW organizowano demonstracje, a w jednej z sal PKW zasiedli Ewa Stankiewicz, Grzegorz Braun, Przemysław Wipler i Robert Winnicki, i domagali się dymisji komisji.

Nastroje były tak intensywne, że prezesi głównych sądów w Polsce oraz wiceszef Krajowej Rady Sądownictwa, aby uspokoić sytuację, wydali oświadczenie, w którym stwierdzili, że uczciwość przebiegu wyborów nie jest zagrożona, a „tworzenie atmosfery histerii służy anarchizowaniu państwa”.

Już po ogłoszeniu wyników Jarosław Kaczyński w Sejmie stwierdził: „Z tej najważniejszej w Polsce trybuny muszą paść słowa prawdy: te wybory zostały sfałszowane.”

Posłowie PiS zapowiedzieli masowe składanie protestów wyborczych. I tu zaczyna się najciekawszy fragment tej historii. Ostatecznie do sądów trafiły bowiem tylko 1472 protesty, które dotyczyły niecałych 4 proc. wszystkich okręgów głosowania. Protestów było więcej niż w 2010 roku, ale nie tak dużo, jak można by oczekiwać.

Sądy uwzględniły zaledwie 56 - i w tych okręgach rzeczywiście powtórzono wybory. Znaczną część protestów sądy odrzucały, ponieważ nie spełniały one wymogów formalnych. Konieczne jest bowiem przedstawienie konkretnych przypadków fałszerstw, a nie samego niezadowolenia z wyników i przebiegu głosowania.

Tymczasem, jak pisze w cytowanej książce Anna Godzwon, była rzeczniczka prasowa PKW, „zdarzały się protesty z powodu tego, »że urna wyglądała jak śmietnik«, że kandydaci i członkowie komisji mieli powiązania »rodzinno-polityczne« , były także protesty anonimy”.

Prawo i Sprawiedliwość złożyło protesty dotyczące wyborów do wszystkich 16 sejmików wojewódzkich. Jak się jednak okazało, była to wyłącznie akcja polityczna, a nie merytoryczna. Sądy oddalały protesty, bo te były zbyt ogólnikowe i nie wskazywały konkretnych przykładów (choć przecież PiS miał w komisjach wyborczych swoich przedstawicieli).

Bywało i tak jak w Olsztynie, gdzie sąd wezwał do uzupełnienia protestu o dane osoby, która go złożyła, a PiS zrobił to tylko częściowo, wniosek miał więc braki formalne. Także w Warszawie PiS nie uzupełnił kwestii formalnych, protest krążył więc między sądem a komitetem wyborczym.

Z tego samego powodu bez rozpoznania pozostały protesty w sprawie wyborów do sejmików województw świętokrzyskiego i podkarpackiego. Anna Godzwon podkreśla, że „PiS-owi do tego stopnia »zależało« na własnych protestach, że wnioskodawcy w imieniu partii nawet nie pojawiali się na rozprawach ich dotyczących.

Tak było chociażby w sprawie Korchowa Pierwszego w województwie lubelskim. Protest dotyczył tam głosowania poza lokalem obwodowej komisji wyborczej oraz udzielania przez członków obwodowej komisji wyborczej błędnych informacji o sposobie głosowania i ważności głosu.

Pełnomocnik wnioskodawcy nie pojawił się na żadnej z czterech rozpraw. Protest został oddalony. Nie zostało sporządzone uzasadnienie postanowienia, bo żadna ze stron – w tym wnioskodawca – nie poprosiła o uzasadnienie. Do sądu w Sieradzu nie przyszedł także poseł PiS Piotr Polak, który twierdził, że w dwóch obwodach w gminie Zadzim głosowały osoby niezamieszkałe tam na stałe. Nie przedstawił żadnych dowodów ani nie sprecyzował, czy rzeczywiście doszło do takiej sytuacji”.

Jakie protesty zostały uwzględnione? W jednym przypadku kandydat kupował głosy za alkohol i słodycze. W kilku innych – pomylono karty do głosowania i wyborcom wydano karty z innego okręgu. W Tarnowie na karcie zabrakło nazwiska jednego z kandydatów. W Potoku Wielkim błędnie wydano jedną kartę do głosowania, a że dwaj kandydaci na radnych otrzymali tę samą liczbę głosów, zarządzono powtórkę wyborów.

Jak widać, były to raczej skutki pomyłek obwodowych komisji niż fałszerstwa na wielką skalę.

Dziś, z powodu chaotycznych zmian w przepisach, możemy spodziewać się gwałtownie rosnącej liczby takich błędów – oraz tych znacznie poważniejszych, związanych choćby z koniecznością interpretowania znaków postawionych na karcie do głosowania.

Skutek? Chaos bez pieniędzy

Wszystkie te zmiany wymagają dodatkowych pieniędzy, których na razie w budżecie państwa nie ma. Pierwotnie na przeprowadzenie wyborów samorządowych w 2018 roku przeznaczono 307,9 mln złotych. Po zmianach w Kodeksie wyborczym kwota ta zwiększyła się o… 600 milionów złotych! Na szczęście wejście w życie unijnego rozporządzenia RODO spowodowało, że ustawodawcy wycofali się z pomysłu prowadzenia transmisji live ze wszystkich lokali wyborczych, bo kosztowałoby to naprawdę ogromne pieniądze. Jednak nawet zachowane zmiany generują poważne wydatki. Na razie słychać jedynie, że pieniądze się znajdą. Nie wiadomo tylko, komu zostaną zabrane.

Chaos, jaki wprowadzają zmienione przepisy Kodeksu wyborczego, grozi poważnymi błędami zarówno podczas samego procesu głosowania, jak i podczas ustalania wyników. Jak widać, choć niektórzy boją się świadomych fałszerstw wyborczych, dziś fakty wskazują na to, że trzeba się bać przede wszystkim nieprawidłowości wywołanych przez nieprecyzyjne i nieprzemyślane przepisy. Głosowanie samorządowe stanie się wydarzeniem sprawdzającym pomysły PiS w ogniu najgorętszej wyborczej walki.

Kto polegnie? Prawdopodobnie polski system wyborczy, który de facto już przestał być niezależny, przejrzysty i precyzyjny.

A przecież – to dopiero początek. Najgorsze nadal przed nami.

Źródło: „Konsekwencje rewolucji w prawie wyborczym, czyli jak postawić krzyżyk i dlaczego w kratce”, Wojciech Hermeliński, Beata Tokaj, Anna Godzwon, Artur Adamiec, przedmowa Andrzej Zoll; Wydawnictwo Nieoczywiste Warszawa 2018.

;
Na zdjęciu Anna Mierzyńska
Anna Mierzyńska

Analizuje funkcjonowanie polityki w sieci. Specjalistka marketingu sektora publicznego, pracuje dla instytucji publicznych, uczelni wyższych i organizacji pozarządowych. Stała współpracowniczka OKO.press

Komentarze