W Pekinie, Moskwie czy Pjongjang Trump był odbierany jako dar niebios. Polska PiS cieszyła się uznaniem Trumpa nie tylko dlatego, że sporo mu płaciła, ale również za ordynarny nacjonalizm, odwrót od demokracji i wojnę z Unią Europejską. PiS będzie miał problem z Bidenem
"Polska PiS cieszyła się uznaniem Trumpa nie tylko dlatego, że sporo płaciła, ale również za jej ordynarny nacjonalizm, odwrót od demokracji i za jej wojnę z Unią Europejską. Poparcie Trumpa było jej jedyną międzynarodową legitymizacją. Dlatego trzeba mieć nadzieję, że zwycięstwo Bidena przyczyni się do pozytywnych zmian w Polsce, w takim samym stopniu, jak wsparcie Trumpa pomagało odchodzić Polsce od polityki demokratycznej i europejskiej" - pisze dla OKO.press Roman Kuźniar, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, były dyplomata i doradca prezydenta Komorowskiego ds. międzynarodowych. Cytując ostatnią książkę Brzezińskiego surowo ocenia Stany Zjednoczone jako państwo schyłku. "American Dream stał się dla wielu American Nightmare". Poniżej cały tekst prof. Kuźniara.
Socjopata? Nie, to nie jest moje określenie na Donalda Trumpa.
Jego autorem, nawet w wersji mocniejszej, pełniej oddającej osobowość Trumpa – „narcystycznego socjopaty” – jest znany amerykański prawnik George Conway. Jako republikanin z poglądów był nawet przymierzany do jednego z ważniejszych stanowisk w administracji Trumpa, a jego żona zajmowała znaczące stanowisko w Białym Domu przez pierwsze trzy miesiące kadencji Trumpa.
Rzecz w tym, że "socjopata", nawet "narcystyczny" oddaje jedynie cząstkę aberracji, jaką był i pozostaje jeszcze przez chwilę 45. prezydent USA. Samego siebie postrzegał jak prezesa wielkiej korporacji pod nazwą USA, jednej z tych, o których nawet ich szefowie mówią „big and ugly”.
Te wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych słusznie są uważane za najważniejsze od przynajmniej stu lat. W mojej długiej już pamięci nie mam amerykańskich wyborów o stawce tak wielkiej jak obecne. Ich stawką nie było to, czy prezydentem USA zostanie demokrata czy republikanin, zwolennik międzynarodowego zaangażowania Stanów Zjednoczonych lub ostrożności w tym względzie, ekonomiczny interwencjonista lub neoliberał.
Z naszego, europejskiego i polskiego punktu widzenia, stawką było to, czy będziemy mieć zachodniego czy niezachodniego, a właściwie antyzachodniego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Bo przecież tym drugim okazał się Donald Trump.
Inne części świata, inne kraje czy przywódcy mogli go inaczej odbierać. Niektórzy ledwo ukrywali satysfakcję, że Ameryka postawiła na kogoś takiego. Dawało to większą swobodę manewru, a Putin czy Kim Dzong Un mogli liczyć na zaskakujące nawet dla nich samych uznanie ze strony prezydenta USA. W Pekinie tak nierozumny prezydent USA był odbierany jako dar niebios.
Za to my w Europie mieliśmy powody do zmartwienia. Z europejskimi przywódcami Trump miał złe relacje, źle się o nich wypowiadał, wolał się z nimi nie spotykać, a jeśli musiał, to krzywił się lub kończył spotkania przed czasem. Zdarzyło się też, że zmykał na spotkanie z Putinem, gdzie zresztą czekało go ośmieszenie.
Jedynym szefem z Europy, z którym Trump czasem lubił się spotkać był Andrzej Duda, choć i jemu zdarzyło się popaść w przejściową niełaskę z powodu niesławnej ustawy o IPN.
Nie chodzi jednak o sympatie czy złe humory Trumpa okazywane przywódcom państw europejskich, choć były one przejawem czegoś głębszego. Otóż, jeśli w Polsce i w Europie mamy prawo cieszyć się ze zwycięstwa Joe Bidena, to dlatego, że Trump przez cztery lata swojej kadencji systematycznie dewastował stosunki transatlantyckie, systematycznie rujnował fundamenty względnej jedności Zachodu wobec głównych problemów międzynarodowych.
Polegało to, po pierwsze, na ostentacyjnym wręcz demonstrowaniu wrogości wobec UE oraz życzeniu jej dezintegracji, postrzeganiu jej jako większego zagrożenia dla interesów USA niż Chiny (!).
To pierwszy prezydent USA, który życzył rozpadu powstałej na początku lat 50. europejskiej wspólnocie (obecnie Unii).
Po drugie, to pierwszy prezydent Stanów Zjednoczonych, który okazywał obojętność Sojuszowi Atlantyckiemu, określał Sojusz jako przestarzały i anachroniczny, wręcz zbędny w nowych czasach i rozważał wyprowadzenie USA z NATO.
Sprawy bezpieczeństwa rozumiał na cokolwiek mafijny sposób: ochrona za pieniądze.
Innymi słowy: zapłacicie, to rozważymy wzięcie was pod nasz parasol. Taka postawa uderzała w wiarygodność Sojuszu, podważała zaufanie do jego pewności.
Po trzecie, kierując się niechęcią do Europy i wspólnoty atlantyckiej, ale także demonstrując egoistyczny unilateralizm siłacza, Trump zatopił niemal gotowy projekt ekonomicznego NATO. Chodzi o starannie wynegocjowaną wspólną strefę handlu i inwestycji (TTIP), która gdyby została przyjęta, wnosiłaby do gospodarki światowej wyższe standardy i dawałaby Zachodowi atut w relacjach gospodarczych z Chinami.
Trump zawsze stawiał na porozumienia dwustronne, bo wtedy jako mocarstwo Ameryka mogła dyktować warunki słabszym partnerom. Tak jak dzieje się to wobec Polski w sferze obronności.
Owo niszczenie związków w obrębie wspólnoty zachodnich demokracji było pochodną moralnego nihilizmu prezydenta USA. W jego zachowaniu i postawie, wyniesionej żywcem ze świata szemranego biznesu, nie było śladu przywiązania do zachodnich wartości, do praw człowieka i podstawowych wolności. Stąd m.in. jego zamiłowanie dla kontaktów z autorytarnymi przywódcami w różnych częściach świata.
Władza i zysk, to jedyne wartości jakim hołdował w czasie swej prezydentury. Samego siebie postrzegał jako prezesa wielkiej korporacji pod nazwą USA, jednej z tych, o których nawet ich szefowie mówią „big and ugly”.
I to dlatego, po piąte, Trump nie uważał, aby Zachód miał coś światu do zaoferowania w sferze idei czy modelu rozwoju. W jego myśleniu i praktyce nie było miejsca na aktywny Zachód, który coś wnosi do porządku międzynarodowego, jest jednym z jego filarów i zarazem potrafi wspólnie bronić swych wartości i interesów.
Zwycięstwo Bidena zmienia, choć nie automatycznie, sytuację we wszystkich pięciu obszarach stosunków euro-amerykańskich, w których Trump doprowadził do dramatycznego regresu.
Jest zatem szansa na ich odnowę, co stanowi zarazem konieczną przesłankę do rewitalizacji zaangażowania zachodnich demokracji na rzecz kształtowania porządku międzynarodowego i rozwiązywania problemów globalnych, z pożytkiem dla reszty świata. Jedność Zachodu jest tym bardziej potrzebna, że ta „reszta” przestaje być „resztą” w tradycyjnym rozumieniu, staje się poważnym partnerem lub potężnym rywalem.
O jakie sprawy tu chodzi? W jakich obszarach za sprawą Trumpa doszło do wyłączenia lub pogorszenia pozycji Zachodu i pogorszenia stanu stosunków międzynarodowych?
Po pierwsze, skuteczność wielostronnych instytucji międzynarodowych. Chodzi tu o powszechnie dostrzegany kryzys multilateralizmu, który może przełamać demokratyczna administracja Bidena we współpracy z Unią Europejską. Tylko powrót do multilateralizmu i umocnienie porządku opartego o międzynarodowe normy może uchronić świat przed powrotem brutalnej Power Politics.
Po drugie, chodzi o budowę cywilizowanego globalnego porządku gospodarczego, w którym respektuje się prawa i interesy słabszych, i który nie tylko przestaje szkodzić środowisku naturalnemu, lecz sprzyja jego regeneracji.
Po trzecie, dzięki zwycięstwu Bidena współpraca USA i UE może przywrócić należną rangę prawom człowieka, sprawom humanitarnym i pozycji demokracji w świecie, a co Trumpowi było zupełnie obojętne.
Po czwarte, współpraca USA i UE jest niezbędna dla pokojowego włączania Chin w rozwiązywanie spraw globalnych, a przy tym w sposób, który skutecznie, choć nie konfrontacyjnie, będzie temperować coraz częściej ujawniane hegemoniczne apetyty Państwa Środka.
I wreszcie po piąte, skuteczny udział w zapewnianiu bezpieczeństwa międzynarodowego, w tym w sferze kontroli i ograniczania zbrojeń. Tutaj Ameryka Trumpa nie tylko abdykowała, ale stała się wręcz czynnikiem destruktywnym.
To tylko najważniejsze z długiej listy problemów, wobec których możemy liczyć na nowe podejście Ameryki. Oznacza ono bliską współpracę i koordynację działania z Europą, zarówno z UE jak i z głównymi państwami, które podzielą podejście Bidena w sprawach międzynarodowych. Problem w tym, że nie należy do nich Polska PiS.
Musimy jednak pamiętać, że wprawdzie Biden ma wielkie doświadczenie w polityce zagranicznej, to jego pierwszym zadaniem będzie przeprowadzenie rekonwalescencji samej Ameryki, jej skrajnie podzielonego społeczeństwa oraz dysfunkcjonalnego systemu politycznego.
Nawet jeśli zgodzimy się wszyscy, może poza politykami PiS, że Trump w roli prezydenta był swego rodzaju aberracją, to przecież nie jest aberracją jego elektorat.
Zarówno warunki jak i ludzie, którzy dali mu władzę, są produktem schorzeń i deformacji w rozwoju Ameryki ostatnich kilku dekad. Są produktem pogorszenia a nawet degeneracji „American way of life”, która już dawno straciła swój blask.
„American dream”, to już dziś przeszłość, dla wielu to raczej "American nightmare".
Warto przypomnieć, że w swojej ostatniej przed śmiercią książce „Strategiczna wizja” (2013), Zbigniew Brzeziński porównuje Stany Zjednoczone początku obecnej dekady do późnego Związku Sowieckiego. Miał na myśli:
Nie przypadkiem świetny ekonomista (noblista) Paul Krugman zastanawia się w ostatnim komentarzu w „The New York Times”, czy przypadkiem Ameryka nie staje się państwem upadłym. Chodzi mu o skuteczne blokowanie niezbędnych reform przez Kongres (w Polsce można mieć nawet skojarzenie z czasami Pierwszej Rzeczpospolitej, kiedy magnateria blokowała królewskie inicjatywy naprawy).
Barack Obama obiecywał zmianę, próbował ją przeprowadzić i przegrał, co utorowało Trumpowi drogę do Białego Domu, z którego nie chce się pomimo przegranej wyprowadzić i skąd trzeba go będzie wyciągać jak słynną rzepkę z rosyjskiej bajki.
Joe Biden będzie musiał nie tylko odbudowywać społeczną spoistość i jedność Ameryki, nie tylko jej zepsuty system polityczny, ale także moralny fundament jej międzynarodowej wiarygodności.
Amerykańskie wybory, także do obu izb Kongresu, dotyczą spraw całego świata. W Pekinie i Moskwie z pewnością wstrzymano oddech, podobnie jak na Bliskim Wschodzie i w całej Unii Europejskiej. Zwłaszcza w Niemczech, które Trump systematycznie upokarzał i w faworyzowanej przez niego na złość Berlinowi Polsce, za co rząd PiS sowicie płacił publicznymi pieniędzmi.
Polska PiS cieszyła się uznaniem Trumpa nie tylko dlatego, że sporo płaciła, ale również za jej ordynarny nacjonalizm, odwrót od demokracji i Europy, za jej wojnę z Unią Europejską.
Poparcie Trumpa było jedyną międzynarodową legitymizacją obozu „dobrej - lub jak kto woli - dojnej zmiany”. Było to ze szkodą dla Polski i Polaków. Dlatego
trzeba mieć nadzieję, że zwycięstwo Joe Bidena przyczyni się do pozytywnych zmian w Polsce, w takim samym stopniu, jak wsparcie Trumpa pomagało odchodzić Polsce od polityki demokratycznej i europejskiej.
Nie musimy się przy tym obawiać osłabienia zaangażowania USA w bezpieczeństwo naszej części Europy, w tym Polski. Z tą różnicą, że dla Bidena bezpieczeństwo, demokracja, prawa człowieka idą ręka w rękę. Na tym przecież polegało w latach 90. jego wsparcie dla naszego członkostwa w NATO. W miejsce przyjaciela PiS, do Białego Domu przychodzi przyjaciel Polski i Polaków.
Roman Kuźniar jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, był dyplomatą, byłym dyrektorem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych i doradcą prezydenta Bronisława Komorowskiego ds. międzynarodowych
Roman Kuźniar jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, był dyplomatą, byłym dyrektorem Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych i doradcą prezydenta Bronisława Komorowskiego ds. międzynarodowych
Komentarze