0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Jakub Wlodek / Agencja GazetaJakub Wlodek / Agenc...

Historia jak (niestety) co dzień – 12 kwietnia w Domu Pomocy Społecznej w Czernichowie pojawił się koronawirus. Trzeba pilnie przetestować personel i pensjonariuszy. Wymazobus zjawia się po trzech dniach, 15 kwietnia. W międzyczasie wszystko idzie nie tak, jak powinno.

Oddajmy głos urzędnikowi wojewody śląskiego, który w liście do Rzecznika Praw Obywatelskich wyjaśnił – na prośbę RPO – jak wyglądała sytuacja w Czernichowskim DPS-ie:

  • W poniedziałek świąteczny 13 kwietnia 2020, pracownicy Wydziału Powiadamiania Ratunkowego Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego przyszli do pracy, żeby przygotować sprzęt i listy osób podlegających „wymazaniu” (wojewoda miał bowiem wyposażyć wymazobus w sprzęt, a starosta – zapewnić obsadę karetki). Jednak pierwsza lista, jaką dostali z żywieckiej inspekcji sanitarnej, zawierała aż 279 nazwisk, a wykaz był niepełny – brakowało informacji o dacie ostatniego kontaktu z osobą zakażoną. W jednym przypadku brakowało jakichkolwiek danych kontaktowych.
  • Pracownicy Wydziału zajęli się więc porządkowaniem list. Tak wykryli kolejne błędy - 10 osób figurujących na liście mieszkało poza województwem śląskim. Wyodrębniono je na osobnej liście i przekazano Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Katowicach, żeby powiadomiła właściwych miejscowo inspektorów w innych województwach.
  • Następnie żywiecki sanepid przekazał nową listę, z której wynikało że wymazy należy pobrać jedynie od 7 osób. Kolejna lista zawierała natomiast nazwiska 50 osób, w tym także inne (dodatkowe) osoby niż na pierwotnej liście liczącej wcześniej 279 nazwisk. „Sztab kryzysowy” wojewody uznał, że w tej sytuacji zbadać trzeba wszystkie 279 osób i osoby dodatkowe. W efekcie do realizacji przekazano łącznie 6 list.
  • Jednak pojawił się problem z wymazobusem. Załoga miała być przeszkolona 14 kwietnia, czyli w poświąteczny wtorek. Zespół wymazobusu nie dojechał jednak na szkolenie – jak napisał starosta, pielęgniarki odmówiły udziału w zadaniu. Nowa ekipa miała zostać przeszkolona 15 kwietnia.
  • W tej sytuacji Wydział Powiadamiania Ratunkowego Śląskiego Urzędu Wojewódzkiego w trybie awaryjnym wysłał 15 kwietnia inny wymazobus do Czernichowa.

Pan Tomasz w szpitalu, wymazobus pod domem

Swoją dramatyczną, a jednocześnie przecież groteskową historię opisał na FB jeden z chorych na koronawirusa. O ile opowieść z Czernichowa jest bardziej w duchu Jaroslava Haška, tutaj przychodzi na myśl Kafka.

  • 31 marca pan Tomasz wychodzi ze Szpitala Bródnowskiego, robią mu test na COVID, bo miał kontakt z zakażonymi pracownikami;
  • 6 kwietnia dowiaduje się nieoficjalnie, że 1 kwietnia zbadano jego próbkę i wynik był pozytywny;
  • 9 kwietnia, po wielu próbach dodzwonienia się do szpitala, pan Tomasz dostaje informację o wyniku badania w mailu. Nie ma natomiast żadnych wieści od sanepidu;
  • 10 kwietnia jego stan się pogarsza, trafia do szpitala na Szaserów;
  • 16 kwietnia telefonują z sanepidu, że wynik testu jest pozytywny;
  • 17 kwietnia policja przyjeżdża sprawdzić, czy pan Tomasz jest w domowej izolacji (ciągle jest w szpitalu), według posiadanych przez policjantów dokumentów izolacja powinna trwać do 9 maja.
  • 19 kwietnia przyjeżdża Obrona Terytorialna pobrać wymaz do testu (pan Tomasz wciąż jest w szpitalu);
  • 21 kwietnia, po dwóch negatywnych wynikach testu przeprowadzonego w szpitalu, pan Tomasz wraca do domu.
  • 29 kwietnia, po wpisie na FB, udaje mu się wyplątać ze spóźnionej kwarantanny.

Przeczytaj także:

Pani Ada w domu, wymazobus?

Pani Ada miała w połowie marca kontakt z osobą zakażoną koronawirusem. W Sanepidzie w Rudzie Śląskiej informują ją, że przez dwa tygodnie będzie w kwarantannie, ale oficjalne pismo z informacją o niej nie nadchodzi. Nikt również nie pobiera od niej wymazu.

  • Dzień przed zakończeniem kwarantanny pani Ada dzwoni do Sanepidu w Gliwicach z zapytaniem, czy zrobią jej test. Miłe panie tłumaczą, że testy robi się tylko osobom, które miały kontakt z zakażonym. „Miałam" – mówi pani Ada, budząc zdziwienie po drugiej stronie słuchawki. Ostatecznie okazuje się, że była na liście, która została wysłana do Sanepidu w Katowicach. Wszyscy znajomi pani Ady, którzy mieli kontakt z nosicielem, dostali już informacje, że zostali skierowani na kwarantannę.
  • W ostatni dzień kwarantanny pani Ada dowiaduje się w katowickim Sanepidzie, że testy robi się tylko osobom, które miały kontakt z osoba zakażoną. Kiedy znowu powtarza, że miała, odpowiedź brzmi: – proszę się zwrócić do swojego opiekuna sanitarnego. Z Gliwic, Katowic, czy Rudy Śląskiej?
  • Informacja o kwarantannie w dniach 13-27 marca przychodzi 30 marca z datą wysłania 23 marca.
  • Minęło 9 dni od zakończenia kwarantanny, a pani Ada próbuje się dowiedzieć, czy została ona jej przedłużona – bo nie miała zrobionego testu. Po 30 telefonach dowiaduje się, że raczej na pewno, ale Sanepid nie ma obowiązku informować o tym pisemnie.
  • Minęło 10 dni od zakończenia kwarantanny. Pani Ada wykonuje 80 telefonów do różnych urzędów, odkrywa w telefonie opcję „dzwoń do skutku". W końcu dodzwania się do Gliwic, gdzie zmieszane urzędniczki tłumaczą, że po takim czasie – 25 dni – nie ma już sensu robić testu. Zresztą i tak przecież nie miała pani kontaktu z chorym...
  • Trzy godziny po rozmowie z gliwickim Sanepidem listonoszka przynosi decyzję o przedłużeniu kwarantanny do 21 dni, czyli do 3 kwietnia.
  • Wieczorem w niedzielę wielkanocną 10 kwietnia przyjeżdża wymazobus i od pani Ady pobrane zostają próbki.
  • 45 dni po kontakcie z zakażonym pani Adzie znowu udaje się dodzwonić do Sanepidu. Miła pani informuje, że wyników z 24 kwietnia jeszcze nie ma (wymazobus był u pani Ady 10 kwietnia). W końcu okazuje się, że wyniki testów były gotowe już dzień po pobraniu. Negatywne.

Dlaczego system tak źle działa?

2 maja w kwarantannie było ponad 95 tys. osób. W drugiej połowie marca, kiedy zamknięto granicę i dziesiątki tysięcy Polaków przebywających poza granicami starało się powrócić do domu, ta liczba była ponad dwa razy wyższa. To duże wyzwanie logistyczne, które zostało podzielone pomiędzy Sanepid, Straż Graniczną, policję i wojewodów.

Jak przypomina Główny Inspektorat Sanitarny, są dwie rodzaje kwarantanny – ta obowiązkowa dwutygodniowa po przekroczeniu granicy, do której „wpada się" podczas kontroli granicznej. Rejestr osób w tej kwarantannie posiada wojewoda, któremu przekazuje go Straż Graniczna. Do 30 marca otrzymywał papierową wersję karty lokalizacyjnej – dokumentu wypełnianego przy wjeździe do kraju. Od kwietnia rejestr jest w formie elektronicznej – w systemie EWP, czyli Ewidencji Wjazdu do Polski. Ma do niego dostęp policja, Sanepid i urzędy wojewódzkie.

I z tą kwarantanną „wjazdową" zdarzały się przygody – czytelnicy OKO.press pisali, że dane o ich przyjeździe były błędnie wpisywane do systemu, co powodowało kłopoty. Pan Kamil wrócił z Hiszpanii 17 marca, ale policjanci zaczęli go kontrolować dopiero w 10. dniu. W końcu okazało się, że według ich rejestru pojawił się w Polsce dopiero 27 marca. Ewidentnie ktoś gdzieś przepisał dane o przyjeździe pana Kamila z błędem.

Z anegdotycznych opowieści w mediach i na portalach społecznościowych wynika jednak, że najwięcej perypetii jest z tą drugą, „sanepidowską" kwarantanną. Nakłada się ją, jeśli ktoś miał kontakt z osobą zakażoną albo zgłosił się do szpitala z objawami, ale nie wymaga hospitalizacji. Za tą kwarantannę odpowiada Sanepid i teoretycznie wszystkie osoby na niej przebywające powinny zostać przetestowane na obecność SARS-CoV-2.

Pozwolę sobie w tym miejscu na osobistą anegdotę: w 2003 roku zachorowałam na wirusowe zapalenie wątroby typu A. Ponieważ zakaziłam się podczas podróży służbowej, zostało to uznane za chorobę zawodową. Przyjechała miła starsza pani z sanepidu i przeprowadziła ze mną wywiad, który skrupulatnie spisała w zeszycie w kratkę.

Te zeszyty i skoroszyty nadal są w sanepidzie używane do przeprowadzania wywiadów epidemiologicznych. Obejmujących w sytuacji epidemii dziesiątki tysięcy ludzi. A dane o osobach objętych kwarantanną i o długości jej trwania wpisuje się do arkuszy Excela.

"Wszyscy bardzo ciężko pracują, przejmują się. Ale przy takim systemie i nawale pracy zdarza się dużo pomyłek", mówi OKO.press współpracownik jednej z powiatowych stacji epidemiologicznych. Ocenia, że w jego stacji kilkanaście procent danych wpisywanych jest początkowo z błędami. Są miejsca, gdzie ofiarność urzędników pozwala rozwiązać sytuacje spoza Excela – jak w jednej z podwarszawskich miejscowości w przypadku zakażonej samotnie mieszkającej i przerażonej kobiety, której udało się zorganizować jedzenie i pomoc psychologiczną. Ale zdarza się również, że poszukujących wiedzy o swojej kwarantannie odsyła się od Annasza do Kajfasza, bo nikt w sanepidzie nie ma siły na zajęcie się nierutynowym problemem.

Zmiana, której nikt nie chciał

Przede wszystkim jednak trzeba się do sanepidu dodzwonić, do czego trzeba mieć dużo cierpliwości i dużo szczęścia. „Pracownicy muszą być dostępni na okrągło" – mówiła „Dziennikowi Gazecie Prawnej" Dorota Gibała, rzecznik WSSE w Rzeszowie. Bywa, że pracują po 12-16 godzin dziennie, także w nocy, ale i ludzi, i telefonów brakuje".

„Zawiesiliśmy większość działań rutynowych, uruchomiliśmy wszystkie zasoby. Prowadzimy nie tylko dochodzenia epidemiczne, robimy też badania laboratoryjne. Pracujemy przez całą dobę, wszystkie dane o koronawirusie pochodzą od nas", tłumaczył w tym samym tekście Tomasz Augustyniak, pomorski państwowy wojewódzki inspektor sanitarny.

Nawet jeśli uruchomi się wszystkie zasoby, to i tak wszystko trzeszczy. Państwowa Inspekcja Sanitarna jest instytucją od lat niedofinansowaną, gdzie zarobki należą do najniższych w służbie cywilnej. Jak pisze „Dziennik Gazeta Prawna" dwa lata temu pracownik medyczny z wyższym wykształceniem zatrudniony na stanowisku młodszego asystenta w Powiatowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej w Toruniu dostawał 1700 zł na rękę. Starszy technik po 30 latach pracy – o 75 zł więcej. O pracowników toruńskiego sanepidu upomniała się wtedy w interpelacji poselskiej posłanka Anna Sobecka.

Sytuacja w samych stacjach, których załoga ma status pracowników medycznych, zaczęła się poprawiać, kiedy objęła ich ustawa o ustalaniu najniższego wynagrodzenia w służbie zdrowia z 2017 roku. Ich wynagrodzenia znacznie wzrosły, np. pracownik z wyższym wykształceniem musi zarabiać co najmniej 4 075 zł brutto i ta kwota musi systematycznie rosnąć. Płace pracowników niemedycznych wciąż są bardzo niskie.

W lutym 2020 sejmowa większość uchwaliła zmianę ustawy o Państwowej Inspekcji Sanitarnej, która zcentralizowała system. Powiatowe Stacje Sanitarno-Epidemiologiczne zostały odebrane samorządom i podporządkowane Państwowym Wojewódzkim Inspektorom Sanitarnym, mimo że starostowie odpowiadają za bezpieczeństwo i zarządzanie kryzysowe w obrębie swojego regionu. Opozycja protestowała, że kolejny krok na drodze osłabiania samorządów.

Jednak to, czego skutki widzimy teraz, najlepiej przewidział w swoim wystąpieniu poseł Dariusz Klimczak z Kukiz 15:

„Nie na takie zmiany czekała inspekcja sanitarna. Sanepid czekał na wsparcie finansowe, systemowe, przede wszystkim dotyczące wynagrodzeń pracowników, wsparcia laboratoriów, zmian organizacyjnych, uzbrojenia inspekcji w dodatkowe kompetencje, na unifikację procedur i działań przeciwepidemiologicznych

oraz mechanizmów wprowadzenia polityki bezpieczeństwa sanitarnego oraz wielu, wielu innych kwestii, które wynikają z długiej praktyki działania sanepidu szczególnie na poziomie lokalnym".

A potem przychodzi epidemia...

I Państwowa Inspekcja Sanitarna, instytucja tkwiąca jeszcze w XX w., nie jest na nią przygotowana. Jeśli teraz przeniesiemy się na drugi koniec świata, na Tajwan czy do Korei Południowej, to można się dowiedzieć, co to znaczy być przygotowanym na epidemię. Tam po pandemii SARS w 2003 roku władze podeszły do epidemiologicznego zarządzania kryzysowego bardzo poważnie.

W Korei Południowej 130 specjalnych urzędników zajmuje się szczegółowym wywiadem epidemiologicznym, ale mają do dyspozycji narzędzia bardziej zaawansowane niż tabelki Excela. Dzięki specjalnej aplikacji przebywający na kwarantannie informują Centra Kontroli i Prewencji Chorób o swoim stanie zdrowia, a lokalne władze informują mieszkańców sms-ami, jeśli w ich sąsiedztwie zanotowano przypadek koronawirusa.

Na Tajwanie od czasów SARS działa specjalne centrum dowodzenia ochroną zdrowia. Na jego liście znalazły się aż 124 nadzwyczajne działania, które zostały przeprowadzone jeszcze przed wybuchem epidemii i podczas jej początków. Tam również obowiązuje przymusowa kwarantanna, ale jeśli ktoś ją złamie, system wyłapie to za pomocą pozycji GPS w telefonie komórkowym delikwenta i odpowiedni urzędnik dzwoni do niego z pytaniem, czy przypadkiem nie wyszedł z domu. Przybywającym na tajwańskie lotniska przypisywano kod zdrowotny w zależności od tego, skąd przybywali i czy nie mieli symptomów choroby. Przetestowano też wszystkie osoby, które zgłaszały się w ostatnim czasie do lekarza z symptomami grypy, ale nie miały robionych testów na grypę.

Zresztą niewielki odsetek tych osób okazał się być nosicielem SARS-CoV-2, ale w zapobieganiu rozwojowi epidemii chodzi właśnie o dmuchanie na zimne.

W zaniedbywaniu przez lata Państwowej Inspekcji Sanitarnej i generalnie zarządzania kryzysowego chodzi zaś o to, że potem władze – a winę za ten wieloletni stan rzeczy ponosiła nie tylko większość sejmowa z ostatnich dwóch kadencji – budzą się z ręką tam, gdzie nikt nie chce jej mieć. Płaci za to całe społeczeństwo.

Udostępnij:

Miłada Jędrysik

Miłada Jędrysik – dziennikarka, publicystka. Przez prawie 20 lat związana z „Gazetą Wyborczą". Była korespondentką podczas konfliktu na Bałkanach (Bośnia, Serbia i Kosowo) i w Iraku. Publikowała też m.in. w „Tygodniku Powszechnym", kwartalniku „Książki. Magazyn do Czytania". Była szefową bazy wiedzy w serwisie Culture.pl. Od listopada 2018 roku do marca 2020 roku pełniła funkcję redaktorki naczelnej kwartalnika „Przekrój".

Komentarze