Praca musi się opłacać – mówią politycy KO, uzasadniając konieczność dwukrotnego podniesienia kwoty wolnej od podatku. „Argument o wyjątkowo wysokim obciążeniu podatkami pracy w Polsce nie jest trafiony” – mówi nam dr hab. Michał Myck, specjalista od finansów publicznych. Czy w ogóle warto spełniać obietnicę kosztującą co najmniej 45 mld zł?
Dwa lata temu, w kampanii wyborczej przed wyborami parlamentarnymi, Koalicja Obywatelska obiecała, że podniesie kwotę wolną od podatku z obecnych 30 tys. do 60 tys. zł. Rząd jednak niechętnie dąży do jej spełnienia – Ministerstwo Finansów zdaje sobie sprawę, jak dużym ubytkiem dla budżetu byłoby jej podniesienie.
Ostatnio minister finansów Andrzej Domański przyznał, że rząd rozważa podnoszenie kwoty wolnej stopniowo, np. o 10 tys. zł rocznie. W marcu 2025 roku, w trakcie kampanii przed wyborami prezydenckimi, przekonywał, że do wyborów parlamentarnych w 2027 roku obietnica zostanie spełniona w całości.
Prezydent elekt Karol Nawrocki zapowiedział już, że jeśli rząd tej ustawy nie uchwali przed jego zaprzysiężeniem w sierpniu, skorzysta z inicjatywy ustawodawczej i złoży własną, by powiedzieć rządowi „sprawdzam”.
Czyli – pomimo tego, że obietnica ma już ponad dwa lata, jest to wciąż gorący temat polityczny.
O tym, czy warto ją spełniać, a jeśli tak, jak zrobić to odpowiedzialnie, rozmawiamy z dr. hab. Michałem Myckiem, dyrektorem think tanku ekonomicznego Centrum Analiz Ekonomicznych CenEA.
Jakub Szymczak, OKO.press: Jak rozkładają się korzyści z podniesienia kwoty wolnej od podatku do 60 tys. zł?
Dr hab. Michał Myck: W CenEA po raz pierwszy analizowaliśmy tę kwestię w 2023 roku w czasie kampanii wyborczej, kiedy to padła ta propozycja po raz pierwszy. Dzisiaj według naszych szacunków kwota wolna podniesiona do 60 tysięcy zł oznaczałaby stratę dochodów dla sektora finansów publicznych wynoszącą około 45 miliardów złotych rocznie.
Taki ruch obniża podatki wszystkim tym, którzy rozliczają się według skali, których dochody podlegające opodatkowaniu są obecnie wyższe od 30 tysięcy zł rocznie. W przypadku małżeństw i osób rozliczających się z dziećmi korzyści odnieśliby ci podatnicy, których łączny dochód przekracza dwukrotność tej kwoty – 60 tys. zł rocznie, a ich kwota wolna wzrosłaby do 120 tysięcy.
Na takim podniesieniu kwoty wolnej od podatku najwięcej skorzystają ci, którzy mają dochód powyżej tej górnej granicy, czyli 60 lub 120 tysięcy. Dla osób samodzielnie rozliczających się taka korzyść wyniosłaby maksymalnie 300 złotych miesięcznie, a dla tych rozliczających się wspólnie, czy to w małżeństwie, czy z dziećmi, byłoby to maksymalnie 600 złotych miesięcznie.
Mówi pan o 45 miliardach, Ministerstwo Finansów wspominało nawet o 56 mld zł.
Według naszych szacunków koszt tej reformy to około 45 miliardów. Zwykle różnice między naszymi szacunkami i tymi przedstawianymi przez resort finansów biorą się z niedoszacowania dochodów najbogatszych podatników – w tym przypadku powód jest zapewne inny. Może to być związane z założeniami, jakie przyjmuje ministerstwo na przykład odnośnie płacy minimalnej i bardziej aktualnych danych dotyczących zatrudnienia. Tak czy inaczej – kwota około 50 mld zł rocznie to poważny ubytek w dochodach budżetu państwa.
Czy ktoś w ogóle myśli o tym, jak ten ubytek w dochodach uzupełnić?
Niestety nie ma informacji na temat tego, jak rząd chciałby zniwelować te konsekwencje.
Ale warto na to spojrzeć od drugiej strony.
Od 2022 roku funkcjonuje nowy system podatkowy wprowadzony w ramach „Polskiego Ładu”. Mamy nominalnie wysoką kwotę wolną, a jednocześnie składki NFZ-owskie zostały oddzielone od podatku. Od wprowadzenia tej reformy w tym nowym systemie wysokość kwoty wolnej i próg, od którego płaci się 32 proc. podatku, się nie zmieniły.
To oznacza, że w miarę jak rosną wynagrodzenia i w ogóle dochody podlegające opodatkowaniu, coraz większa część podatników zarabia powyżej kwoty wolnej i coraz więcej osób płaci wyższą stawkę podatkową.
Kolejne rządy nie robią nic by to zmienić, a takie „mrożenie” parametrów systemu efektywnie oznacza wyższe podatki w proporcji do dochodu. Gdyby kwota wolna i próg były waloryzowane zgodnie z tempem wzrostu wynagrodzeń, już dzisiaj kwota wolna od podatku powinna wynosić 44 tysiące złotych, a próg około 175 tysięcy.
Brak waloryzacji tych wartości od 2022 roku to de facto podwyżka podatków, a budżet państwa istotnie na tym korzysta. Patrząc na to z tej perspektywy podniesienie kwoty wolnej do 60 tys. zł, być może rozłożone na kolejne lata, nie wydaje się aż tak radykalnym ruchem.
Czy w takim razie pana zdaniem powinniśmy kwotę wolną waloryzować co roku? Jak to funkcjonuje w innych krajach?
Różne kraje mają w tym względzie różne rozwiązania. To samo dotyczy też waloryzacji świadczeń. W Polsce te kwestie nie są precyzyjnie uregulowane, a rząd mrożąc zarówno parametry świadczeń, jak i nominalne wartości w systemie podatkowym może istotnie wpływać na wydatki i dochody budżetu – co oczywiście ma swoje odzwierciedlenie w dochodach gospodarstw domowych.
Takim ekstremalnym przykładem jest ulga podatkowa na dzieci, której podstawowa nominalna wartość nie była waloryzowana od 2009 roku. Nawet porównując jej wartość względem poziomu cen, uwzględniając inflację od 2009 roku, siła nabywcza 1120 złotych jest dziś znacząco niższa. Jak porównamy wartość tej ulgi do przeciętnego wynagrodzenia albo płacy minimalnej, ta różnica będzie jeszcze większa.
A dlaczego mówimy o 60 tys. zł? Dlaczego nie np. 45 tys. zł, co byłoby przecież bliższe realnej wartości 30 tys. sprzed kilku lat?
O to należałoby się zapytać tych, którzy pisali program Koalicji Obywatelskiej w 2023 roku. Nie widzę tu żadnego ekonomicznego uzasadnienia, a wyborcza propozycja wygląda po prostu jak podbicie stawki. Ale pamiętajmy, że bardzo podobnie zdecydowano o tym, jaką wartość kwoty wolnej zaproponować w ramach „Polskiego Ładu”. Tam też nie było ekonomicznego uzasadnienia dla 30 tys. zł rocznie, podobnie jak nie było uzasadnienia do rozdzielenia systemu PIT i NFZ.
Mam wrażenie, że 30 tys. zł pozwoliło ówczesnym rządzącym deklarować „dziesięciokrotne podniesienie kwoty wolnej”, choć efektywnie – w związku właśnie z rozdzieleniem systemów PIT i składek NFZ – wartość dochodu, powyżej którego zaczyna się płacić PIT, wcale nie wzrosła dziesięć razy.
Niestety przy deklaracjach wyborczych wciąż bardziej liczy się chwytliwe hasło, a nie szczegółowa analiza ekonomicznych i społecznych konsekwencji proponowanych rozwiązań.
I później okazuje się, że wyborcza propozycja jest wyjątkowo kosztowna i przy szeregu innych zobowiązań trudna do realizacji. To prowadzi nie tylko do rozczarowania wyborców, ale również do podważenia wiarygodności przedwyborczych programów.
Czy pana zdaniem obietnice obniżenia podatków dalej dają silne paliwo polityczne? Czy może w czasach głębokiej polaryzacji nie ma to już aż takiego znaczenia?
To była ważna obietnica złożona przed bardzo ważnymi wyborami parlamentarnymi i mogła przyczynić się do zwycięstwa dzisiejszej koalicji rządzącej. Dziś ewentualna jej realizacja, po kolejnych deklaracjach, że na pewno zostanie wprowadzona i po dwóch latach od czasu, kiedy przecież miała już obowiązywać, wydaje się w pewnym sensie aktem defensywnym – obroną przed tymi, którzy oskarżają koalicję o brak realizacji obietnic.
Zastanawiam się, czy skoro zwolennicy PiS i tak nie cierpią koalicji, a zwolennicy koalicji nie cierpią PiS i Konfederacji, to może daje to przestrzeń do realizacji lepszej polityki, bez oglądania się na reakcje przeciwników. Bo i tak na partie koalicji nie zagłosują.
Gdyby tak było, można byłoby się zastanowić, jak taką obietnicę zrealizować w mniej kosztowny sposób, skupiając jednocześnie korzyści w większym stopniu wśród podatników o niskich i średnich dochodach. Można to zrobić na przykład w formie „wycofywanej” kwoty wolnej. Czyli do 60 tys. zł rocznego dochodu bez podatku, a powyżej tego progu kwota się sukcesywnie zmniejsza, aż do 120 tys. zł rocznego dochodu – powyżej tej granicy kwota wolna to już 30 tys. zł.
To daje mniej korzyści najbogatszym i jednocześnie oszczędza budżetowi państwa jakieś 10 miliardów złotych rocznie.
Przy takim rozwiązaniu żaden z podatników nominalnie nie straci, a ci, którzy zarabiają od 30 do 120 tysięcy, zyskają.
Politycy konieczność podniesienia kwoty wolnej uzasadniają tym, że „praca musi się opłacać”. Czy rzeczywiście dziś praca bywa nieopłacalna, i z tego powodu trzeba obniżać podatki?
Pamiętajmy, że poza tą dolną stawką PIT w wysokości 12 proc., jest jeszcze 9 proc., które płacimy na NFZ i te składki również należy traktować jako obciążenie kosztów pracy. Razem daje to stawkę 21 proc.
Mamy też składki ZUS-owskie, choć w tym przypadku te obciążenia należy jednak traktować trochę inaczej – bo w dużej części są to po prostu oszczędności emerytalne.
Nie ma zatem wątpliwości, że znacząca część dochodów czy kosztów zatrudnienia opłacana jest w formie składek i obciążeń podatkowych. Ale jednocześnie nie żyjemy w próżni, musimy w jakiś sposób regulować zobowiązania emerytalne w ZUS, opłacać funkcjonowanie systemu ochrony zdrowia, wydawać na obronność i wszystkie inne usługi oraz koszty funkcjonowania państwa, z których istnienia wszyscy korzystamy. A patrząc na proporcjonalne wartości obciążeń w samym systemie podatkowym bezpośrednio dotyczącym pracy, w Polsce ich wysokość na tle krajów UE jest nadal na stosunkowo niskim poziomie.
Zatem argument o wyjątkowo wysokim obciążeniu podatkami pracy w Polsce nie jest trafiony. Pytanie raczej, kto te podatki płaci oraz kto i w jaki sposób jest z systemu wyłączony i traktowany preferencyjnie. Takiej odważnej dyskusji wciąż brakuje i nie zapowiada się na to, by w najbliższym czasie do niej doszło. No i jeśli mówimy o niższych podatkach, to zawsze pojawia się pytanie: skoro obniżamy podatki, to jakie będziemy obcinać wydatki? Nie da się tego rozdzielić.
A nie możemy się dalej zadłużać? Część ekonomistów argumentuje, że mamy tu jeszcze duże rezerwy.
Moim zdaniem opowieść o tym, że możemy się w niekończący sposób zadłużać i to nie będzie miało żadnych konsekwencji dla gospodarki, trzeba wsadzić między bajki. Mamy po pierwsze ograniczenia narzucone zarówno przez polską konstytucję, jak i Unię Europejską. Jednak nie tylko tu leży problem. Prędzej czy później będziemy musieli zmierzyć się z rosnącymi kosztami obsługi długu, który już dziś coraz silniej obciąża budżet i w pewnym momencie może istotnie ograniczyć swobodę działania Ministerstwa Finansów.
Mieliśmy w ostatnich latach nieco zmian w polityce podatkowej, z kulminacją w postaci Polskiego Ładu w 2022 roku. Czy patrząc na zmieniające się kierownictwa Ministerstwa Finansów, zmieniające się rządy, widzi pan jakąś spójną wizję polityki podatkowej państwa?
W dużej mierze to są jednak zmiany pod wpływem bieżących wydarzeń politycznych i najczęściej decyzje zmierzają do takich czy innych sposobów obniżania podatków. Moim zdaniem jednak zbliżamy się do limitu takiej polityki.
Politycy zderzą w końcu ze ścianą i jeśli dalej będą chcieli obniżać podatki, to będą musieli też redukować wydatki. Ja wciąż zastanawiam się, czy dojdzie w końcu do jakiegoś kompleksowego podejścia do polityki podatkowej. Należałoby dokładnie przeanalizować, jak dziś wygląda polski system podatkowy jako całość, biorąc pod uwagę nie tylko podatki dochodowe, ale również podatki pośrednie i CIT. A po takiej analizie zastanowić się, jak chcemy ten system zorganizować: kogo chcemy w mniejszym czy większym stopniu obciążyć podatkowo tak, żeby gospodarka funkcjonowała sprawnie.
Czy widzi pan w którejkolwiek partii kogoś, kto myśli w ten sposób?
Takich głosów jest bardzo mało, szczególnie w dwóch głównych partiach. Nikt nie mówi: zastanówmy się, w których miejscach można efektywnie podatki podnosić bez istotnej szkody dla gospodarki, by mieć możliwość, aby w innych obszarach je obniżyć, albo wykorzystać wyższe dochody, by sfinansować nowe wydatki.
Jeżeli już, to takie głosy – wskazujące alternatywne źródła dochodów – słychać raczej po lewej stronie politycznego dyskursu. Od prawicy słyszymy od dawna jednocześnie nawoływania do niższych podatków, jak i wyższych wydatków. I za takim podejściem podążyła obecna koalicja.
Rząd z jednej strony deklaruje, że niczego nie będzie odbierać i podnosi wydatki na różne transfery i świadczenia, dodając do tego kolejne swoje programy. Równocześnie twierdzi, że żadnych podatków podnosić nie będzie.
W dłuższej perspektywie nie da się tego pogodzić. Trzeba dyskutować nad tym, jakich chcemy podatków.
Jakim grupom je obniżyć, jakim grupom je podnieść i prowadzić otwartą dyskusję na ten temat. Niestety obawiam się, że taka otwarta dyskusja w najbliższych latach się nie wydarzy. Ale może w końcu sytuacja gospodarcza zmusi nas do tego, by taką głębszą debatę odbyć, bo wydaje się, że na dzisiejszych rozwiązaniach nie zajedziemy daleko. A wygląda na to, że potrzeb wydatkowych będzie coraz więcej.
Dziennikarz OKO.press od 2018 roku. Publikował też m.in. w Res Publice Nowej, Miesięczniku ZNAK i magazynie „Kontakt”. Absolwent Polskiej Szkoły Reportażu, arabistyki na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu i historii na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Autor reportażu historycznego "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022) o powojennych rozliczeniach wewnątrz polskiej społeczności żydowskiej. W OKO.press pisze głównie o gospodarce i polityce międzynarodowej oraz Bliskim Wschodzie.
Dziennikarz OKO.press od 2018 roku. Publikował też m.in. w Res Publice Nowej, Miesięczniku ZNAK i magazynie „Kontakt”. Absolwent Polskiej Szkoły Reportażu, arabistyki na Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu i historii na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Autor reportażu historycznego "Ja łebków nie dawałem. Procesy przed Żydowskim Sądem Społecznym" (Czarne, 2022) o powojennych rozliczeniach wewnątrz polskiej społeczności żydowskiej. W OKO.press pisze głównie o gospodarce i polityce międzynarodowej oraz Bliskim Wschodzie.
Komentarze