0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Dawid ZuchowiczDawid Zuchowicz

W czasie 90. miesięcznicy smoleńskiej 10 października 2017 prezes PiS Jarosław Kaczyński wspominał swojego brata Lecha - prezydenta, który zginął w katastrofie smoleńskiej. Przekonywał, że Lechowi należy się pomnik przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie.

"Otóż, jeśli dziś nasza przyszłość rysuje się dobrze, to można powiedzieć, że nie byłoby tego, co jest dzisiaj, bez Lecha Kaczyńskiego. I nie chodzi tylko jego prezydenturę. Chodzi o to, co zrobił w "Solidarności", co umożliwiło założenie Porozumienia Centrum, co umożliwiło poprzez jego sukcesy jako ministra sprawiedliwości i sukcesy wyborcze w Polsce, nasze zwycięstwo.

To on utorował nam drogę do zwycięstwa i mówił prawdę o Polsce, i odbudowywał na miarę swoich możliwości polską świadomość i godność narodową. Dlatego zasługuje na pomnik i ten pomnik będzie, bez względu na to, jak będą się temu sprzeciwiać".

Prezes PiS i jego partia bardzo konsekwentnie od lat budują kult postaci Lecha Kaczyńskiego. W Polsce mnożą się pomniki prezydenta (lub prezydenckiej pary) i tablice pamiątkowe. Imieniem Kaczyńskiego nazywa się ulice, place i skwery. W 2014 roku Dębica postawiła mu pięciometrowy pomnik wyobrażający ogon Tu-154M odwrócony statecznikiem do góry. Na ogonie znalazło się wykonane z brązu popiersie Lecha Kaczyńskiego.

Tragicznie zmarły prezydent wyrasta na męża stanu, opatrznościowego polityka, którego wielkość nie ulega wątpliwości, zawsze wiernego linii partii (PiS).

Prawdziwa polityczna biografia Lecha Kaczyńskiego była jednak zupełnie inna. Jego kariera była pasmem połowicznych sukcesów i porażek. Jako minister sprawiedliwości i prezydent Warszawy był politykiem popularnym, ale mało skutecznym. Jako prezydent RP był trwale uzależniony od brata, do którego - jak pisały gazety za czasów jego prezydentury - dzwonił co 1,5-2 godziny. Należał także do najbardziej niepopularnych prezydentów III RP, którego Polacy pozytywnie oceniali za uczciwość, ale źle - za nieudolność i drażliwość (do tych sondaży wrócimy na zakończenie).

Przypominamy epizody z biografii Lecha Kaczyńskiego, które nie pasują do hagiografii pisanej przez PiS.

1. Magdalenka (1989)

Lech Kaczyński był ważną postacią w podziemnej „Solidarności” w latach 80. i bliskim współpracownikiem Lecha Wałęsy. Uczestniczył w rozmowach z komunistycznymi władzami w Magdalence, które przygotowały grunt do umów Okrągłego Stołu. Dla PiS ta umowa z komunistami to synonim zdrady - źródło „układu”, jak nazywał go bliski partii socjolog, doradca prezydenta Dudy, prof. Andrzej Zybertowicz. Lech Kaczyński jednak konsekwentnie odrzucał później wszystkie teorie spiskowe, "Nie było żadnych tego typu ustaleń. Nie było żadnej umowy o podziale władzy, tym bardziej o podziale majątku" - mówił w wywiadzie dla Newsweeka w 2009 roku. Pozostał jednak krytykiem III RP. Mówił, że dzięki Okrągłemu Stołowi w Polsce „źle uformował się kapitalizm”.

Dziś takie poglądy postawiłyby go na marginesie zarządzanej przez brata partii.

2. Współpraca z Lechem Wałęsą (1989-1991)

W latach 1989-1991 Lech Kaczyński był jednym z najbliższych współpracowników Lecha Wałęsy, przez pół roku był I wiceprzewodniczącym związku "Solidarność", gdy Wałęsa prowadził w 1990 roku kampanię wyborczą i został prezydentem RP. Potem Wałęsa zrobił go ministrem ds. bezpieczeństwa, a jego brata Jarosława ministrem stanu. W kancelarii prezydenta był początkowo lojalnym żołnierzem Wałęsy. Walczył m.in. o zwiększenie wpływu Wałęsy na armię, domagając się wyraźnego podporządkowania wojskowych prezydentowi (było to jedno z głównych pól konfliktów politycznych w ówczesnej Polsce; Wałęsę posądzano nawet o autorytarne zapędy). W 1991 roku Wałęsa chciał powołać Lecha Kaczyńskiego na ministra obrony.

Do rozstania Kaczyńskich z Wałęsą doszło niedługo później. Dziś Wałęsa uznawany jest przez PiS za „Bolka”, a władze nie ustają w próbach dezawuowania legendy „S”. Sam Jarosław Kaczyński procesował się później z Wałęsą, którego nazwał przestępcą.

3. Polityczne bezdroże lat 90. - pasmo porażek

W 1991 roku Lech Kaczyński przegrał rywalizację z Marianem Krzaklewskim o stanowisko szefa NSZZ "Solidarność". Kaczyńskiemu zaszkodziły wówczas obawy delegatów, że pod jego rządami „S” zostanie zdominowana przez Porozumienie Centrum - partię Jarosława Kaczyńskiego.

"Z początku dominowało przekonanie, że wyniósł go zbieg okoliczności. Dziś, po siedmiu latach, trzeba stwierdzić, że Krzaklewski okazał się politykiem niezwykle skutecznym i trudno jego sukces uznać za przypadkowy" - przyznawał Lech Kaczyński w 1998 roku.

Równocześnie narzekał Jarosławowi Kurskiemu w wywiadzie dla „Wyborczej” (z którą często rozmawiał, co dziś stanowi anatemę w PiS) na katolicko-narodowych radykałów: "We władzach "S" dominują dziś działacze z małych ośrodków, przestali zaś napływać ludzie ze środowisk inteligencji. Wszystko to prowadzi do zaniku pluralizmu. "S" jest dziś związkiem polskiej prowincji. Mentalność jej członków jest ZChN-owska, choć związku nie łączą z ZChN-em żadne nici organizacyjne". [ZChN, Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, było wpływowym ugrupowaniem prawicy w latach 90.]

W Sejmie przewodniczył komisji administracji i spraw wewnętrznych (1991-1992), potem był szefem Naczelnej Izby Kontroli (1992-1995). Były to funkcje ważne, ale z drugiego szeregu.

W 1995 roku miał startować w wyborach prezydenckich, zdominowanych wtedy przez duet Kwaśniewski-Wałęsa. Wycofał się niedługo przed wyborami, ponieważ nie miał szans. W wywiadzie w listopadzie 1995 roku zarzucał Wałęsie, że „uosabia aparat bezpieczeństwa”. „Bez mrugnięcia oka zagłosuję na lidera trójki: Gronkiewicz-Waltz, Kuroń, Olszewski” - mówił (cała ta trójka kandydowała w wyborach; dziś Gronkiewicz-Waltz jest wrogiem PiS, a Kuroń był nim zawsze). Był przy tym mniej agresywny i bardziej otwarty od brata. Chwalił np. publicznie Jacka Kuronia: „Jacek Kuroń ma swoje miejsce w historii Polski. Na pewno jest osobą jedyną w swoim rodzaju, całkowicie niepowtarzalną”.

24 sierpnia 1995 „Wyborcza” opublikowała króciutki artykuł o tym, że bracia Kaczyńscy są zniechęceni do polityki i myślą o tym, żeby się z niej wycofać. Obaj rozmawiali wtedy jeszcze z „Wyborczą”. Lech mówił, że po odejściu z NIK myśli o pracy w biznesie.

4. Nieskuteczny szeryf (2000-2001)

Przełom w karierze Lecha Kaczyńskiego przyniósł rząd Jerzego Buzka (1997-2001), w którym został ministrem sprawiedliwości i prokuratorem generalnym.

W wywiadzie z 2004 roku brat Jarosław mówił o Lechu:

„Po paru miesiącach osamotnionego działania w rządzie Jerzego Buzka ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego Lecha Kaczyńskiego dwukrotnie wzrosła liczba wnoszonych do sądu aktów oskarżenia. Na tym przykładzie widać, ile może zdziałać jeden człowiek, jeżeli tylko ma wolę, jest uczciwy i nie ma powiązań. On odmienił tę prokuraturę, która wcześniej była maszynką do umarzania. Oczywiście w prokuraturze trzeba będzie się pozbyć pewnych zdemoralizowanych elementów. Znacznie trudniejszy jest problem z sądami, bo środowisko sędziów do dziś się nie oczyściło ”.

Wbrew temu Lech Kaczyński nie był jednak szeryfem skutecznym: mówił dużo o walce z korupcją i ze zorganizowaną przestępczością, ale jego możliwości okazały się ograniczone (opozycja twierdziła, że głównie o tym mówił). Zyskał jednak dużą popularność. W 2001 roku aż 67 proc. Polaków oceniało pozytywnie jego działalność jako ministra. Negatywnie - tylko 8 proc. Wtedy w karierze Kaczyńskich pojawiły się wątki obecne do dzisiaj: obsesja na punkcie układu, nieufność wobec systemu sądownictwa.

„Szeryf całej Polski” - pisały gazety.

5. Prezydent Warszawy: mało inwestycji, skrajny konserwatyzm (2002-2005)

W II turze wyborów na prezydenta Warszawy w listopadzie 2002 roku Lech Kaczyński uzyskał 49,6 proc. głosów, deklasując kandydata lewicy Marka Balickiego. Kampanię zbudował na hasłach walki z korupcją i przestępczością. Wyborcy wybaczyli mu nawet powiedzenie „spieprzaj, dziadu” do człowieka, który podczas konferencji kandydata na Pradze w Warszawie miał do niego pretensje.

Prezydentura Kaczyńskiego w Warszawie miała te same cechy, co późniejsze rządy PiS.

Był ostentacyjnie oszczędny: jeździł kilkuletnim służbowym volvo, inaczej niż wielu prezydentów miast, którzy kupowali drogie limuzyny. Urzędowanie zaczął jednak od kontroli: poprzednikom zarzucił zawieranie niekorzystnych umów i działanie na szkodę spółek miejskich. Skierował 30 spraw do prokuratury (niewiele z tego wynikło). Celem doniesień byli przede wszystkim działacze PO, wcześniej związani z UW i KLD. Opozycja krytykowała go za wzrost zatrudnienia (500 urzędników w pierwszym roku). W lutym 2004 zerwał w Warszawie koalicję z PO: poszło o „układ warszawski”, czyli aferę, w którą zamieszani byli samorządowi działacze Platformy.

Robił populistyczne gesty, których unikali jego poprzednicy. W styczniu 2003 roku jeździł np. w towarzystwie dziennikarzy miejskimi autobusami i mierzył w nich temperaturę. Kazał potem skasować premie wypłacane kierowcom za oszczędzanie paliwa i przyznał dodatkowe pieniądze na ogrzewanie.

W ślad za gestami nie szły jednak efekty rządzenia. Przestępczość w Warszawie za rządów Lecha Kaczyńskiego nie zmieniła się znacząco, a na początku nawet nieco wzrosła (liczba rozbojów o 8 proc. w latach 2002-2003). Zaliczał wpadki: Andrzeja Gelberga, byłego redaktora naczelnego „Tygodnika Solidarność”, mianował szefem Miejskiego Przedsiębiorstwa Taksówkowego.

Przez pierwszy rok głównie reorganizował urzędy miejskie. Zapowiedział wojnę z agencjami towarzyskimi (agencje wygrały). Jako prezydent zapowiadał powstrzymanie budowy centrów handlowych (centra nadal rosły).

Mimo tej nieskuteczności był jednak bardzo popularny: rok po objęciu urzędu zagłosowałoby na niego ponownie 49 proc. warszawiaków - tylko 0,6 proc. mniej, niż zyskał w wyborach.

W debacie po roku sprawowania rządów na pytanie o sukces odpowiedział: „Przekreślenie tego, co działało w Warszawie przez ostatnie osiem lat, czyli zespołu warszawskich układów”.

Najgorzej było z inwestycjami miejskimi. Prezydent zapowiadał zbudowanie Centrum Nauki „Kopernik”. Mówił w 2004 roku o tej inwestycji: „za pieniądze przeznaczone na centrum nauki można by oczywiście załatać kilka dziur w stołecznych drogach. Warszawa ma ogromną ilość niezaspokojonych potrzeb. Trzeba jednak pamiętać, że jest stolicą europejskiego państwa, która musi inwestować także w życie duchowe. A tego Warszawa ma ciągle za mało, mimo że ostatnio udało się ożywić np. działalność teatrów i scen muzycznych”.

Jako prezydent mniej troszczył się jednak o wielkie inwestycje - drogi, mosty, metro - a bardziej o „sprawy duchowe”. 1 sierpnia 2004 roku Lech Kaczyński otworzył oficjalnie Muzeum Powstania Warszawskiego. Odsłonił też dzwon "Monter", nazwany tak na cześć dowódcy Powstania Antoniego Chruściela. Gorzej było z inwestycjami drogowymi.

W maju 2004 próbował zablokować Paradę Równości, ponieważ w tym samym czasie i miejscu postanowiła manifestować Młodzież Wszechpolska. Kiedy wszechpolacy się wycofali, Kaczyński oświadczył, że organizatorzy parady „propagują pornografię”. Ponadto narażają "bezpośrednich odbiorców na przymusowy udział w niechcianych wydarzeniach o charakterze seksualnym”. Lecha Kaczyńskiego skrytykowano w gazetach, a 22-letni student w proteście rzucił w niego tortem (trafił).

W listopadzie 2004 roku Lech Kaczyński podniósł sprawę odszkodowań od Niemiec za zniszczenia wojenne. Na jego zlecenie powstał liczący 300 stron raport ekspertów, którzy szacowali straty Warszawy i jej mieszkańców na 45 mld 300 mln dol., z czego sam majątek miejski wyceniono na 2 mld. Eksperci liczyli kubaturę zburzonych budynków i przeglądali 60 tys. ankiet, w których po wojnie warszawiacy wymieniali utracone dobra. - Niedługo każą nam przyjąć, że II wojnę rozpoczęliśmy jeśli nie my sami, to przynajmniej wspólnie z Niemcami - mówił wtedy Kaczyński. (Trwał wtedy spór z niemieckimi związkami „wypędzonych”, którzy upominali się o majątki i odszkodowania.) Antyniemiecka nuta pomogła zapewne Kaczyńskiemu w kampanii prezydenckiej, ale poza tym również nic z walki o odszkodowania nie wynikło.

Podobną nieskutecznością wykazał się w sprawie reprywatyzacji (afery reprywatyzacyjne trwały także za jego rządów). W listopadzie 2003 roku zwolnił urzędnika odpowiedzialnego za reprywatyzację wartych 142 mln zł ogródków działkowych w centrum Warszawy. Nabywca kupił od spadkobierców roszczenia za milion złotych.

Proceder jednak trwał nadal.

Był też drażliwy i uparty, co wikłało go w kłopoty (w tym sądowe). W czerwcu 2001 Lech Kaczyński, wtedy minister sprawiedliwości, nazwał w radiu Wachowskiego „wielokrotnym przestępcą”, dodając, że i Wałęsa „dopuszczał się przestępstw”. Wałęsa i Wachowski wytoczyli mu wspólnie sprawę o zniesławienie. W 2004 roku Kaczyński przegrał proces cywilny o ochronę dóbr osobistych, ponieważ ani Wachowski, ani Wałęsa nie byli skazani prawomocnymi wyrokami. Miał jednak też sprawę karną - gdyby przegrał, to jako skazany za przestępstwo umyślne straciłby stanowisko prezydenta miasta. Kaczyński ukorzył się i przeprosił Wałęsę. - Nie ukrywam, że po latach konfliktu nie było mi łatwo się pojednać. Ale cieszę się, że do tego doszło - mówił.

Wachowskiego jednak nie chciał przeprosić. - Nie twierdziłem, że ten pan był karany. Przestępca to, mówiąc potocznie, ktoś, kto przestępstwo uczynił - komentował na procesie Kaczyński. Przypominał rozmaite plotki na temat Wachowskiego, który miał np. pomóc w 1993 roku w ułaskawieniu gangstera „Słowika” w zamian za łapówkę. - Wolę się wycofać z życia politycznego, niż przeprosić takiego człowieka - dodawał. Kaczyński nie przeprosił Wachowskiego. Proces ciągnął się tak długo, aż Lech został prezydentem RP i objął go immunitet.

Miał reputację drażliwego i upartego. Irytował się łatwo. Do wyborcy powiedział "spieprzaj, dziadu". Polityka opozycji nazwał klaunem.

6. Prezydent RP: partyjny, niepopularny, kłótliwy, zależny od brata, nieskuteczny (2005-2010)

Po katastrofie smoleńskiej dziennikarz „Wyborczej” Marcin Wojciechowski wspominał:

"W grudniu zeszłego roku [2009] miałem zaszczyt być w Pałacu Prezydenckim jako jedyny dziennikarz "Gazety" na opłatku Lecha Kaczyńskiego z dziennikarzami. Impreza była szczególnie uroczysta, bo prezydent spotykał się z prasą przed świętami Bożego Narodzenia po raz ostatni w swojej pierwszej kadencji. W razie porażki w walce o drugą miało to być pożegnanie. Z rozmów z pracownikami Kancelarii Prezydenta wyczuwałem, że sami nie bardzo wierzą w zwycięstwo szefa. Ich optymizm był czysto urzędowy. Słowo "pożegnanie" kilkakrotnie padało z ich ust".

Pożegnanie było więcej niż prawdopodobne, ponieważ notowania Lecha Kaczyńskiego po pięciu latach prezydentury były fatalne. Według CBOS w czerwcu 2008 roku 53 proc. Polaków uważało, że prezydent wykonuje obowiązki „źle” lub „raczej źle”. Rok później już blisko 70 proc.

Pytano także o ocenę charakteru prezydenta. PAP relacjonował:

"Największym i dostrzeganym przez zdecydowaną większość badanych atutem Lecha Kaczyńskiego jest przywiązanie do tradycji i wartości narodowych. Tę cechę prezydenta akcentuje aż trzy czwarte Polaków (74 proc.). Najbardziej negatywnie Polacy ocenili sposób działania obecnego prezydenta i jego dynamizm. Aż 80 proc. badanych uznało, że Lech Kaczyński jest zbyt powolny, za mało energiczny w swych działaniach, a tylko co ósmy respondent (12 proc.) pozytywnie ocenił jego aktywność i sprawność działania".

Był uroczym gawędziarzem, chociaż jego współpracownik skarżył się Wojciechowskiemu, że prezydent jest człowiekiem „kultury mówionej” - woli rozmawiać niż czytać dokumenty.

W prasie miał opinię obrażalskiego i bardzo drażliwego, pozbawionego dystansu i nie umiejącego negocjować kompromisu. Osobiście był serdeczny, chętnie żartował.

Janusz Palikot oskarżył Kaczyńskiego po przegranych przez PiS w 2007 roku wyborach, że nadużywa alkoholu i wpada w stany depresyjne. Lech Kaczyński nazwał Palikota klaunem, ale w kancelarii podobno drastycznie ograniczono spożycie trunków, w tym czerwonego wina, które prezydent szczególnie lubił.

Był prezydentem partyjnym. Według nieoficjalnych informacji wyciekających do prasy co 1,5-2 godziny dzwonił do brata. Zdawał mu relację z każdego spotkania. Wykonywał też, jak powszechnie sądzono, jego dyspozycje.

Podpisał ustawę o lustracji, którą później zakwestionował Trybunał Konstytucyjny. Miesiącami zwlekał z podpisaniem kluczowego dla Unii Europejskiej Traktatu Lizbońskiego - chociaż sam negocjował jego treść i się na niego zgodził - ponieważ chciał tego PiS. Zawetował tylko jedną ustawę, kiedy rządziła koalicja PiS-LPR-Samoobrona (2005-2007). Kiedy był prezydentem i rządziła PO, wetował jej ustawy często - w sumie dwanaście ustaw tylko w ciągu pierwszych siedmiu miesięcy (a łącznie 18 do 2010 roku).

Zablokował m.in. ustawę o wynagrodzeniach sędziów, element reformy systemu sądownictwa, oraz ustawę o emeryturach pomostowych (kluczową dla PO), która ograniczała specjalne uprawnienia w systemie emerytalnym.

Lech Kaczyński zdradzał jednak, także jako prezydent RP, pewną niezależność wobec aktualnej linii PiS i mniejsze partyjne zacietrzewienie. Widać to było m.in. w jego polityce dotyczącej odznaczeń - nadawał ordery także tym osobom z kręgu dawnej opozycji, którzy w latach 90. i później byli politycznymi przeciwnikami Kaczyńskich. W 2006 roku odznaczył np. współpracowniczkę KOR i publicystkę "Gazety Wyborczej" Ewę Milewicz, która oddała mu order trzy lata później w proteście przeciwko uhonorowaniu przez prezydenta historyków z IPN atakujących Lecha Wałęsę.

Dyplomaci opowiadali anegdoty o zapalczywości prezydenta - który łatwo się unosił - i dyplomatycznych gafach.

W 2006 roku zerwał szczyt Trójkąta Weimarskiego z powodu satyrycznego tekstu w niemieckiej gazecie, w której nazwano go kartoflem (oficjalnym powodem było zatrucie).

W reportażu z 2008 roku „Wyborcza” pisała: "Spotkanie prezydentów Łotwy i Polski w cztery oczy miało trwać pół godziny. Pierwszy zabrał głos Lech Kaczyński. Przez 20 minut przekonywał, by Łotwa ustąpiła Litwie w sporze granicznym. Prezydent Łotwy była wyraźnie zakłopotana. Po 20 minutach doszła wreszcie do głosu, próbując zmienić temat. - Panie prezydencie, od 20 minut mówi pan o stosunkach łotewsko-litewskich. Może wykorzystamy pozostałe 10 minut, by porozmawiać o stosunkach łotewsko-polskich? - zaproponowała.

Lech Kaczyński się uniósł: - Prezydent 1,5-milionowego kraju nie będzie narzucać prezydentowi prawie 40-milionowego kraju, o czym mają rozmawiać. Po tych słowach wyszedł. - Był wielki skandal dyplomatyczny".

Lech Kaczyński patronował także pracom nad raportem w sprawie likwidacji WSI, który okazał się kompletną porażką - ludzie wymienieni w raporcie jako agenci służb lub przestępcy seryjnie wygrywali procesy o zniesławienie.

Incydent gruziński. Zapalczywość, drażliwość i nieumiejętność zawierania kompromisów pchały prezydenturę Lecha Kaczyńskiego w liczne konflikty. W czasie wojny rosyjsko-gruzińskiej (2008) wybrał się z prezydentem Gruzji, żeby odwiedzić obóz uchodźców przy granicy z Osetią. Podobno wiedział, że na posterunku kontrolnym są Rosjanie. Ktoś strzelał (Rosjanie się wypierali). Naraził się w ten sposób na niebezpieczeństwo - mógł zostać ranny albo nawet zginąć. Sytuacja groziła międzynarodowym konfliktem.

W czasie lotu do Gruzji, 12 sierpnia 2008 roku, Kaczyński rozkazał pilotom lądować w Tbilisi - mimo ostrzeżeń, że nie mają wymaganych zgód dyplomatycznych i że są potencjalnym celem do zestrzelenia.

Prezydent wspólnie z przywódcami Litwy, Łotwy i Estonii wybrał się na odsiecz Gruzji, na której terytorium wkroczyła Rosja. W planie było lądowanie w mieście Gandża w pobliskim Azerbejdżanie, skąd prezydenci w opancerzonej kolumnie mieli pojechać do odległego o 300 km Tbilisi. Samolot miał międzylądowanie w Symferopolu na Krymie, gdzie dosiadł się prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko. Tam Kaczyński nakazał pilotom lecieć bezpośrednio do Tbilisi.

Kpt. Grzegorz Pietruczuk odmówił, za co oskarżono go później o odmowę wykonania rozkazu i któremu zarzucono tchórzostwo. Ostatecznie samolot wylądował w Azerbejdżanie. Drugim pilotem był wtedy Arkadiusz Protasiuk, który 20 miesięcy później, jako kapitan prezydenckiego TU-154M, podjął desperacką próbę lądowania w Smoleńsku.

Wiec w Tbilisi, wielka chwila. Jeszcze tego samego dnia, 12 sierpnia 2008, Lech Kaczyński wystąpił wraz z innymi prezydentami na wiecu w Tbilisi.

Wygłosił najmocniejsze przemówienie w życiu: "Jesteśmy po to aby podjąć walkę. Po raz pierwszy nasi sąsiedzi pokazali twarz, którą znamy od setek lat. To Rosja, to kraj, który chce podporządkować sobie sąsiednie kraje. My mówimy nie!".

Było to najprawdopodobniej apogeum jego prezydentury, a przemówienie prezydenta Polski jest do dzisiaj pamiętane i podziwiane w Gruzji. Nie sposób jednak przesądzić (jak robią to jego zwolennicy), że akcja Kaczyńskiego zahamowała rosyjską ofensywę.

Udostępnij:

Adam Leszczyński

Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.

Komentarze