0:000:00

0:00

"To nasze śniegowe bałwanki - mówi o nich czule mój sąsiad. Wciąż biegają w jednakowych białych kombinezonach. Nawet oczu nie sposób rozróżnić, bo rozmywa je para pod maskami. Niemal surrealizm. Jakby człowiek znalazł się nagle po drugiej stronie ekranu telewizora w jakimś horrorze” - relacjonował Piotr Lipiński 26 grudnia na swoim profilu na Facebooku.

Lipiński niedawno wydał książkę „Kroków siedem do końca. Ubecka operacja, która zniszczyła podziemie” o tzw. V Komendzie WiN, stworzonej przez UB z pomocą byłych AK-wców. Promocję książki i wiele innych planów przerwał COVID-19.

Reporter przebieg swojej choroby i pobyt w szpitalu relacjonował co jakiś czas w facebookowych wpisach, nagrał między innymi, jak brzmi covidowy szpital nocą. „Szumi, stuka i szeleści. To odgłosy białych strojów ochronnych personelu, krążącego po korytarzach".

Rozmawiamy, pisząc - bo mówić Piotrowi po chorobie jeszcze nie tak łatwo. O tym, jak COVID reguł się nie trzyma, jakim rytmem rządzi się szpital i co ma do tego Gomułka.

Marta K. Nowak: Kiedy robisz test na koronawirusa zbliżają się twoje 53. urodziny, jesteś w trakcie promocji książki. Jakie jeszcze plany COVID postawi pod znakiem zapytania?

Piotr Lipiński*: Jest jeszcze jedna rzecz. Chciałem właśnie zaczynać przygotowania do nowego sezonu triathlonowego, którego zwieńczeniem byłby mój debiut na pełnym dystansie Ironmana w Hamburgu w czerwcu 2021 [3,8 km wpław, 180 km na rowerze, 42 km biegu]. Debiutować miałem już w 2020 roku, ale zawody ze względu na pandemię przełożono.

Przygotowuję się do tego już pięć lat. Startowałem kilkadziesiąt razy na różnych krótszych dystansach, trenowałem po kilkanaście godzin tygodniowo. To o tyle ważne, że kiedy zachorowałem, fizycznie czułem się bardzo dobrze. Byłem też wypoczęty, bo właśnie zakończyłem trzytygodniową przerwę międzysezonową.

Nie brzmi to, jak ktoś, kogo koronawirus zaraz przykuje do szpitalnego łóżka. Co wtedy myślałeś o toczącej się gdzieś w tle pandemii?

Codziennie czytałem statystyki nowych zakażeń i śmierci. Wiedziałem, że pojawiają się koło godziny 10.40, więc zaraz zaglądałem na Onet, żeby sprawdzić ile dziś nowych przypadków.

Ale właściwie poza statystykami umiarkowanie interesowałem się pandemią. Oczywiście czytałem o jej rozwoju na świecie, ale nie interesowałem się metodami leczenia ani relacjami ludzi, którzy przeszli chorobę.

Ale pamiętam, że jakiś czas przed zachorowaniem, podczas rozmowy z synem powiedziałem, że prędzej czy później COVID mnie dopadnie.

Skąd wiedziałeś?

Żona jest nauczycielką, pracuje w szkole specjalnej, a te podczas pandemii funkcjonują normalnie, a nie w trybie zdalnym. To zapewne od niej się zaraziłem, oboje mieliśmy dodatni wynik. Syn zachorował wcześniej, ale z nami nie mieszka. Spodziewałem się, że COVID mnie dopadnie, ale myślałem, że przejdę go łagodnie, bo mam dość silny organizm.

Jakiś czas później ratownicy medyczni nie mogli zrozumieć, dlaczego wirus tak mocno mnie zaatakował. Tak ciężko powinna przechodzić chorobę osoba z cukrzycą, otyłością albo sporo ode mnie starsza.

„Zawieszam komunikację, bo muszę zaprzyjaźnić się z pogotowiem” - napisałeś na Facebooku po ponad tygodniu objawów wirusa „szalejącego z mocą tsunami". Co się z tobą działo?

Przez kilka pierwszych dni nie mogłem się ruszyć z bólu. Gorączka sięgała 39, a po zbiciu lekami 38 stopni. Dusiłem się. Przed dwa dni nic nie jadłem, bo po każdym kęsie dostawałem dwugodzinnego ataku kaszlu. Potwornie bolała mnie przepona.

Nie bardzo mogłem mówić. Szczekałem pojedynczymi słowami. Miałem niską saturację krwi [nasycenie krwi tlenem, powinno być powyżej 90 proc.]. Jednocześnie za wszelką cenę chciałem zostać w domu. Ze wszystkich sił broniłem się przed oddziałem szpitalnym. Przerażała mnie myśl o godzinach oczekiwania na izbie przyjęć, o tłoku na oddziale.

Tymczasem trafiłem do bardzo małego szpitala w Nowym Mieście. To był główny szpital covidowy dla gminy Grójec, w której mieszkam.

Niektórzy ludzie niemal półprzytomni wsiadają w samochody i jadą do jakiegokolwiek szpitala w Warszawie, jakby tylko w stolicy można było się wyleczyć. Dla mnie szpital w Nowym Mieście okazał się najlepszym możliwym miejscem.

Trafiłem tam w bardzo złym stanie. Natychmiast zajęto się mną na izbie przyjęć, zrobiono pierwsze badania, podano leki. Od razu poczułem się bezpiecznie. W szpitalu leżało tylko kilku chorych.

Nocą panowała uspokajająca cisza. Personel medyczny uwijał się w swoich krępujących ruchy strojach ochronnych. Cały czas czułem, że wszystko jest pod kontrolą. Podczas całej choroby najbardziej bałem się będąc jeszcze w domu, kiedy wszystko zmierzało w złą stronę.

W szpitalu byłeś już pewien, że jesteś uratowany?

Pierwsze dni były ciężkie. Do toalety miałem pięć metrów. Jak szedłem w normalnym tempie, to z powrotem ledwo wracałem.

To jak w wyższych górach, kiedy człowiek nie jest jeszcze zaaklimatyzowany. Brakuje sił na najprostsze czynności. Wszystko trzeba robić bardzo powoli.

Po kilku dniach było już lepiej. Czułem się pewniej. Do chwili, kiedy znowu dopadały mnie duszności. Miałem wówczas wrażenie, że znowu wali się mój domek z kart.

Jak wygląda życie na oddziale covidowym? Na nagraniu, które wrzuciłeś z nocnego szpitala słychać cichy szum, jak w fabryce. Pisałeś też, że lekarze zamiast stetoskopów noszą tu pulsoksymetry, bo „wirusów nie słychać” - tłumaczył lekarz. Co jeszcze pamiętasz ze szpitalnego życia?

Szpital to rytm. Codziennie o tej samej godzinie posiłki, o tych samych godzinach te same leki podawane przez wenflon. Regularne mierzenie saturacji.

Tęskniłem do tych kolejnych etapów. Ożywiałem się o szóstej rano, kiedy pierwszy raz przychodziła pielęgniarka zmierzyć saturację. A jestem śpiochem!

Poddałem się temu rytmowi. To było jak wyprawa do innej rzeczywistości. Bez przerwy – dosłownie! – czytałem ebooki, oglądałem seriale, przeglądałem wiadomości na smartfonie. Wyjątkowo dużo czasu jak na mnie spędziłem na Facebooku i Twitterze. Ludzie mnie wspierali i to rzeczywiście pomagało.

Miałem wrażenie, jakbym podświadomie chciał spożytkować czas, który umykał w szpitalnym łóżku. Zaglądałem do statystyk smartfona i okazywało się, że mój czas przed ekranem sięgał ponad dziesięciu godzin dziennie.

Na urodziny w szpitalu dostałeś osocze ozdrowieńca, na Wigilię butelkę do ćwiczenia płuc. A na Nowy Rok?

Mój prezent na Nowy Rok to po prostu powrót do domu. Kiedy przekroczyłem próg, powiedziałem: O mój Boże, jak tu pięknie.

Byłem bardzo ciekaw, jak będę funkcjonował. W szpitalnym łóżku czułem się już silny, ale ruchu miałem niewiele. Kilka kroków do toalety i tyleż do czajnika na korytarzu. Właściwie nie wiedziałem, w jakim jestem stanie.

Myślałem, że następnego dnia po powrocie do domu poćwiczę z kwadrans leciutko na orbitreku, a dalej jakoś pójdzie.

Udało się?

Rzeczywistość szybko zweryfikowała moje plany. Dzień po powrocie mogłem co najwyżej doczłapać do orbitreka, a nie wykonać na nim najlżejsze choćby ćwiczenie. Siły straciłem dramatycznie. Zamiast umięśnionych ud mam teraz dwa patyczki.

Codziennie wykonuję proste ćwiczenia oddechowe, robię coraz dłuższy spacer. Co jest zresztą śmieszne, bo spaceruję po trasach, po których kilka tygodni temu regularnie biegałem.

Pogodziłem się z myślą, że nie ma najmniejszych szans na tegorocznego Ironmana w Hamburgu. Może w wakacje uda mi się wystartować w jakimś krótkim triathlonie, ale nawet tego nie jestem pewny. Trochę mi to doskwiera, ale nie dramatyzuję.

Zamiast triathlonu pewnie przez jakiś czas będzie mi towarzyszyć joga. Przez najbliższe tygodnie pewnie też nie wrócę do pisania, bo wciąż czuję się trochę przytłumiony. Przynajmniej będę więcej czytał.

Skoro już jesteśmy przy pisaniu, czytam twoje szpitalne wpisy na Facebooku, a tu nagle: umierający Gomułka. Fragment pochodził z twojej książki. Czy bohaterowie twoich reportaży jakoś ci się przypominali w czasie choroby?

Z Gomułką to jest o tyle zakręcona historia, że grudzień 2020 roku to równo pięćdziesiąta rocznica odsunięcia go od władzy. Gdyby nie choroba, nagrałbym o tym filmik na YouTube, bo podczas drugiej fali pandemii, ze względu na zupełny brak kontaktu z czytelnikami na żywo, uruchomiłem tam swój kanał.

Napisałem tekst do „Newsweeka” o końcu Gomułki, ukazał się akurat, gdy byłem w szpitalu. Nawet przyszła mi do głowy taka myśl, że Gomułka w grudniu 1970 roku był już psychicznie i fizycznie wyczerpany. Był po prostu chory i nie była to choroba dyplomatyczna. Kiedy ostatni raz uczestniczył w posiedzeniu Komitet Centralnego, nie pozwolił, żeby odwieziono go do windy na wózku inwalidzkim. A mnie z izby przyjęć transportowano już właśnie na takim wózku.

Miałem więc też podczas choroby różne zawodowe skojarzenia. Zresztą moja potrzeba relacjonowania na Facebooku i na Twitterze tego, co się ze mną działo, to reporterska potrzeba, od której nie sposób się uwolnić.

*Piotr Lipiński, Rocznik 1967.

Z wykształcenia prawnik, z zawodu reporter. Przez prawie dwadzieścia lat związany z „Gazetą Wyborczą”, w której publikował głównie reportaże historyczne. Jego teksty ukazywały się w również w „Radarze”, „Na przełaj”, „Po prostu”, „Polityce”, „Pressie”.

W 1997 roku opublikował pierwszą książkę „Humer i inni”. Opowiadała o zbrodniarzach stalinowskich, którzy przeżyli bezkarnie kilka dziesięcioleci PRL-u, aby dopiero na starość stanąć przed sądem III Rzeczpospolitej. Autor otrzymał wyróżnienie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich za reportaż, od którego pochodził tytuł książki.

W 2001 roku ukazała się jego książka „Bolesław Niejasny” – opowieść o Bolesławie Bierucie, komunistycznym prezydencie Polski. Publikacja przerodziła się w cykl książkowy. Drugi tom, „Towarzysze Niejasnego”, poświęcony był współtwórcom komunistycznej Polski (gen. Karol Świerczewski, marszałek Michał „Rola” Żymierski, premier Józef Cyrankiewicz). Tom trzeci, „Ofiary Niejasnego” to historie tych, którzy walczyli z komunizmem (Stanisław Mikołajczyk, Jan Rodowicz „Anoda”, rotmistrz Witold Pilecki”).

Kolejna książka to „Raport Rzepeckiego” – historia życia twórcy powojennego polskiego podziemia antykomunistycznego, a zarazem próba odpowiedzi na pytanie, kim był pułkownik Jan Rzepecki: bohaterem czy zdrajcą?

Najnowsza jego książka Kroków siedem do końca. Ubecka prowokacja, która zniszczyła podziemie”, rekonstruuje operację Urzędu Bezpieczeństwa, który likwidował w latach 1945-49 kolejne organizacje podziemia poakowskiego, aż stworzył w 1948 roku fikcyjną tzw. V Komendę WiN, kierowało nią 67 funkcjonariuszy UB. Ta mistyfikacja doprowadziła do aresztowania 139 członków WiN, na więzienie skazano 55, na śmierć - 15. Dane są prawdopodobnie niepełne.

;

Udostępnij:

Marta K. Nowak

Absolwentka MISH na UAM, ukończyła latynoamerykanistykę w ramach programu Master Internacional en Estudios Latinoamericanos. 3 lata mieszkała w Ameryce Łacińskiej. Polka z urodzenia, Brazylijka z powołania. W OKO.press pisze o zdrowiu, migrantach i pograniczach więziennictwa (ośrodek w Gostyninie).

Komentarze