„Ponad pół roku po wyjściu na wolność syna wciąż męczą koszmary. Niemal każdej nocy budzi się z płaczem. Najczęściej śnią mu się zamaskowani mężczyźni, którzy go biją. Ja też często mam złe sny. Tracę wtedy oddech, śni mi się, że ktoś mnie dusi i to jest zawsze polska straż graniczna” - opowiada Czeczenka, którą wraz z rodziną polskie władze chcą deportować
W Czeczenii mieszkaliśmy w domu z ogrodem pełnym drzew owocowych: brzoskwiń, nektarynek, jabłek i orzechów. Mąż pracował jako taksówkarz, ja uczyłam angielskiego w szkole podstawowej i dodatkowo udzielałam korepetycji. Nie byliśmy specjalnie zamożni, ale nie musiałam się martwić, czy będę miała co dać dzieciom na obiad, tak jak to się zdarza teraz. Byliśmy zwyczajną rodziną - opowiada Malika.
Reportaż jest częścią kampanii „Zakładnicy systemu. Historie z ośrodków strzeżonych dla cudzoziemców” realizowanej przez Stowarzyszenie Interwencji Prawnej w ramach projektu "No Detention Necessary".
Nagle, kilkanaście lat po wojnie [czeczeńskiej], kiedy wydawało się, że można już u nas żyć bez lęku, wszystkich mężczyzn w rodzinie męża służby uznały najwyraźniej za potencjalne zagrożenie. Jego starszy brat i kuzyn brali udział w drugiej wojnie czeczeńskiej.
Najpierw zabili kuzyna. Potem tego brata zabierali, bili, katowali, aż nie wytrzymał i umarł. Potem zabili drugiego brata. I męża zaczęli zabierać. Wpadali w nocy, nawet po dziesięciu naraz. Mieli czarne maski, żadnych oznaczeń na mundurach.
Syn miał już siedem lat i dużo rozumiał. Widział, jak wyłamali drzwi domu, jak rzucają tatę na podłogę, kopią, a potem ciągną do pokoju. Słyszał odgłosy uderzeń i jak tata wyje z bólu. Potem nagle zapadała cisza.
Nigdy nie wiedziałam, gdzie mąż jest i czy jeszcze wróci. Kiedy go zabierali ostatni raz, byłam w ciąży podwyższonego ryzyka. Nie wiem jakim cudem urodziłam zdrowe dziecko. Poznał swojego drugiego syna dopiero prawie rok później.
Kiedy w końcu wrócił, na całym ciele miał blizny i otwarte rany. Powiedziałam, że mam dość, że dłużej tak nie dam rady. Niedługo potem uciekliśmy. To był środek nocy, koniec marca, dość zimno.
Pojechaliśmy samochodem do Moskwy, a stamtąd pociągiem na Białoruś. W Brześciu tłum, a pociąg kursuje raz dziennie, więc wciśniesz się do niego albo nie. Trzeba mieć od razu bilet powrotny, bo jeśli zawrócą na granicy, nie ma gdzie kupić.
Spotykaliśmy ludzi, którzy zawracali tak trzydziesty, czterdziesty raz. Kogo stać, idzie na prywatną kwaterę za 12 euro albo do hotelu za 25. Kogo nie stać, śpi na dworcu.
Mieliśmy nieprawdopodobne szczęście, bo przepuścili nas już za drugim razem. Skierowano nas do ośrodka dla cudzoziemców w Białej Podlaskiej, a później przenieśliśmy się do Warszawy. Syn zaczął tam chodzić do szkoły i szybko nauczył się polskiego. Cieszyłam się, że jest spokojny.
Kiedy dostaliśmy negatywną decyzję na nasz wniosek o ochronę międzynarodową i zobowiązanie do wyjazdu z Polski z powrotem do Czeczenii, nikt nam nie powiedział, że to nie musi być koniec, że są procedury odwoławcze. Tak się przeraziliśmy, że uciekliśmy do Niemiec. Teraz wiemy, że to był potężny błąd. Wtedy po prostu spanikowaliśmy.
Po czterech miesiącach w Niemczech odesłali nas do Polski, od razu do strzeżonego ośrodka. Przy każdej przesiadce, a było ich chyba z pięć, męża i mnie brali osobno na przeszukanie. Musiałam zdjąć wszystko, stanik i majtki też. I tak przykucnąć, żeby można było sprawdzić, czy nie schowałam czegoś między nogami. Na szczęście dzieciom ściągali tylko kurtki i buty. To był zimny wrzesień, martwiłam się, że marzną. Starszy syn przez całą drogę nie przestawał płakać.
Po przyjeździe do ośrodka przeszukali nas ostatni raz. Sprawdzili bagaż, telefon zabrali do depozytu. Dostaliśmy mały pokoik.
Na górze było przedszkole i sala lekcyjna. Jeden nauczyciel dla wszystkich dzieci w różnym wieku we wspólnej klasie. Sama jestem nauczycielką, więc poszłam zapytać, jaki ma plan nauki. Nie miał żadnego.
Jedzenia było dość, tylko ciągle chodziłam je dogotowywać, bo nie chciałam, żeby dzieci jadły półsurowe mięso i twarde ziemniaki.
Liczyli nas o ósmej, dziewiętnastej i dwudziestej drugiej. Nie pukali nawet, tylko otwierali drzwi, liczyli jak barany i szli dalej. Kiedyś spytałam strażnika: A co, gdybym się akurat przebierała? Wzruszył ramionami i wyszedł. Przesunęłam szafę, żeby choć trochę osłaniała.
Starszy syn nie ruszał się z łóżka. Przynosiłam mu posiłki i nocnik. Schudł osiem kilo, zostały z niego tylko oczy i kości. Terminu u psychiatry doczekaliśmy się po trzech miesiącach. Zawieźli nas pod strażą.
Lekarka przepisała antydepresanty i zaznaczyła w dokumentach, że dziecko w takim stanie nie powinno być trzymane w zamknięciu.
Poprosiłam o spotkanie z naczelnikiem. Powiedział: Dzieciak pobierze leki i nic mu nie będzie, niech pani nie przesadza. Napisałam więc oficjalne pismo o zwolnienie. Odpowiedzieli, że to prowokacja. Że to my każemy dziecku cały czas siedzieć w pokoju, żeby wymusić wcześniejsze wyjście.
Tak długo nie dawałam im spokoju, że w końcu zorganizowali kolejną wizytę psychiatryczną. Lekarka znowu napisała, że każdy dzień w ośrodku pogłębia zaburzenia lękowe syna. Wtedy nas wypuścili.
Do tej pory, ponad pół roku po wyjściu na wolność, syna wciąż męczą koszmary. Niemal każdej nocy budzi się z płaczem. Najczęściej śnią mu się zamaskowani mężczyźni, którzy go biją. Ja też często mam złe sny. Tracę wtedy oddech, śni mi się, że ktoś mnie dusi i to jest zawsze polska straż graniczna.
Komentarze