0:000:00

0:00

Joanna Mikulska: Potrafisz jeszcze cieszyć się lasem?

Ewa Wołkanowska-Kołodziej [na zdjęciu z prawej strony]: Ale las jest niewinny! Natomiast zmienił mi się system skojarzeń. Gdy moja pięcioletnia córka mówi: mamo, spadł śnieg, jakie to piękne, to myślę od razu: jakie to niebezpieczne. Nawet gdy jestem w lesie pod swoim domem w Wilnie, to sprawdzam w myślach czy mam ze sobą coś do jedzenia, coś ciepłego do ubrania. To jest odruch, bo akurat blisko domu raczej nie spotkam migrantów, ale litewskie lasy, którymi tak się przecież chwalimy, kojarzą mi się teraz z koniecznością niesienia pomocy.

Co cię z nimi łączy?

Urodziłam się i wychowałam w Wilnie, w polskiej rodzinie. Do Warszawy przyjechałam studiować antropologię kulturową na UW i przez wiele lat pracowałam jako dziennikarka specjalizująca się w tematach społecznych, tu założyłam też rodzinę. Kiedy urodziło nam się drugie dziecko, to jako doświadczona mama wiedziałam, że pieluszki tak samo można zmieniać w Warszawie, w Koluszkach czy Chile. Dlatego dwa lata temu spakowaliśmy się i przeprowadziliśmy na parę lat do Wilna, gdzie mieszka mój tata, dziadkowie, są ciotki i kuzyni. Wilno to takie miasto, że można mieszkać 10 minut od centrum, ale tuż przy lesie. Czuję, że te lasy są też moje, staram się nimi cieszyć, a teraz próbuję zrobić wszystko, by ludzie w nich nie umierali.

Co to znaczy: zrobić wszystko?

Czasem to jest dostarczenie suchych skarpet, ciepłej zupy lub śpiwora, a może tak jak dziś, gdy na Litwie jest -15, a odczuwalna temperatura to -20, zrobienie wszystkiego polegałoby na przeczesywaniu lasów? Od początku listopada współtworzę Sienos Grupė, litewską grupę Granica. Od pięciu dni nie dostaliśmy żadnej prośby o pomoc. Straszna jest ta cisza. Spoglądam za okno i zastanawiam się, co tam się dzieje.

Ilu migrantów może być w tych lasach?

Nie mamy dokładnych danych, ale podobnie jak aktywiści z Polski czy Białorusi, myślimy, że ok. 4 tys., choć to się zmienia z tygodnia na tydzień. Rozmowę o liczbach należałoby zacząć od tego, że na Litwę migranci zaczęli przechodzić już w maju i do sierpnia wszystkich, którzy poprosili o azyl, Straż Graniczna umieszczała w ośrodkach dla uchodźców. Na tej zasadzie wpuszczono na Litwę około 4 tys. osób. Potem Litwa zmieniła politykę. Przejścia graniczne działają, ale jeśli się przekroczy granicę nielegalnie – nie można prosić o azyl. Ludzie są od razu wypychani z powrotem na Białoruś. Nieliczni trafiają do ośrodków „z powodów humanitarnych”, choć tak naprawdę nikt nie potrafi powiedzieć, jaka jest ich definicja, bo 1,5 roczne dzieci też trafiają do lasu.

W odróżnieniu od Polski, na Litwie nie działała żadna grupa nieformalna lub organizacja pozarządowa, która pomagałaby migrantom - ani w strefie przygranicznej, ani w ośrodkach. Długo szukałam tu kogoś, komu zależy na tych ludziach. I długo nie mogłam znaleźć.

Jak szukałaś?

Większość przekazu medialnego na Litwie skonstruowana jest na zasadzie bezkrytycznego kopiowania doniesień Straży Granicznej albo proszenia o komentarz na temat migracji wyłącznie rzeczników prasowych, urzędników, ministrów, a nie ludzi, którzy jej doświadczyli. Brakowało mi innej narracji. Jako dziennikarka społeczna pojechałam do ośrodka tymczasowego w Kazitiškis, zorganizowanego w nieczynnej szkole. Chciałam porozmawiać z migrantami. Widziałam w życiu różne rzeczy, ale nie widziałam, żeby ludzi tak poniewierano i poniżano.

Fot. archiwum Sienos Grupė. Uchodźcy w litewskim lesie.

Opisałaś to w poście na Facebooku, wywołał burzę. Pisałaś: 123 osoby zakwaterowano w budynku z wybitymi oknami, bez ciepłej wody, ogrzewania, z pleśnią i wilgocią. Mają jedną ubikację, nie działa odpływ. Nie mają kuchenki. Są tam prawie dwa miesiące, dopiero niedawno przywieziono prysznic – jest na dworze.

Pamiętam, że kiedy wysiadłam z samochodu, oficer pilnujący ośrodka zapytał: „Przywiozła może pani coś od bólu i coś dla czteromiesięcznego dziecka?” Miałam ze sobą ubrania dla dzieci, buty, trochę zabawek, łóżeczko turystyczne. Nie wiedziałam, jak to rozdać sprawiedliwie. Matki wyrywały sobie torby z nadzieją na rzeczy dla swoich dzieci. Po publikacji odezwały się do mnie setki ludzi: migrantów, ludzi na Litwie, w Polsce, wszyscy w szoku. Stoczyłam walkę ze sobą, by nie zacząć organizować bezpośredniej pomocy dla tych ludzi. Chciałam jeździć do kolejnych ośrodków, słuchać umieszczonych tam ludzi, zbierać materiały do tekstów, a pomoc humanitarną zostawić dużym organizacjom, które z ramienia rządu są do tego powołane. Na Litwie to Caritas, Czerwony Krzyż i Zakon Maltański. Pisałam do różnych miejsce o problemach, które widziałam. Odpisywali: nie mamy środków, organizujemy debaty, o tu jest nasz harmonogram debat na półrocze. Albo: nie, niestety nie mamy prawnika. Odzywałam się do tych samych organizacji po cztery razy: słuchajcie, ale ludzie są przenoszeni do jakiegoś obozu i nie wiedzą dokąd. Odpowiadały: niestety, nie możemy pomóc, nie mamy takiego programu.

Dwa dni po wizycie w ośrodku w Kazitiškies i moim poście opowiedziałam wszystko w radiu. Po mnie odpowiedni wiceminister powiedział to, co mówią ministrowie: robimy, co możemy, problemu nie ma. A administrator budynku, w którym zorganizowano ośrodek: jak to nie było lekarza?! Przyjeżdża regularnie, prawnicy też. Wypowiedziała się też osoba z organizacji humanitarnej: to są ludzie z innych kultur i trzeba ich nauczyć, że odpadki wrzuca się do worka. Na koniec ktoś z samorządu powiedział, że budynek, przed przyjazdem migrantów był cacy, i to oni go zdemolowali. Koniec audycji. Usłyszałam to wszystko i poryczałam się ze złości i bezsilności. Przez pierwsze miesiące miałam poczucie, że jestem jedną z zaledwie kilku osób na Litwie, które publicznie mówią, że sposób, w jaki traktujemy migrantów, nie jest okey. A potem dostawałam te wszystkie maile, z powtarzającym się pytaniem: kto mi płaci? I że jestem agentką Łukaszenki i śmieciem.

Na początku listopada napisałaś w „Dużym Formacie” wstrząsający reportaż o proteście w jednym z ośrodków, „Kiedy mnie bili, bałem się, że umrę w kraju, gdzie nikt mnie nie zna”.

Spędziłam wiele godzin w ośrodkach. Dzieciaki nie chodzą tam do szkół. Przychodzą do nich nauczyciele uczyć litewskiego. Niektórzy już pół roku siedzą za kratami. Dorośli często nie mają tam żadnych zajęć, możliwości odreagowania. Zostaje im tylko czekanie. W reportażu pokazałam mechanizm przemocy, który był stosowany wobec tych ludzi. Opisałam protest w ośrodku w Verebiejai, ale takich protestów było więcej. Cały czas mam kontakt z ludźmi z ośrodków. Na początku mieli nadzieję, a teraz coraz częściej piszą, że się boją – że po rozmowie z dziennikarzem spotka ich kara: zamkną ich w izolatce, przeniosą do gorszego ośrodka, zabiorą telefon. Proszą, żeby nie wyszło na jaw, że z nimi rozmawiam. Strefa stanu wyjątkowego objęła ośrodki i dziennikarze nie mają już do nich wstępu.

Po tym reportażu, zdecydowałam, że to co powinnam teraz robić i co najbardziej przyda się tym ludziom to pomoc bezpośrednia: w lasach na granicy i w ośrodkach.

Można być dziennikarką i aktywistką jednocześnie?

Zajmując się tymi samymi sprawami? Ja na razie nie mogę tego zrobić. Może właśnie z powodu tego kosztu emocjonalnego. Chociaż kolejny temat, który czeka na opisanie to depresja wśród migrantów zamkniętych w ośrodkach. Piszą do mnie mężczyźni, którzy zastanawiają się: powiesić się czy podciąć sobie żyły. Parę dni temu znajomy chłopak z Iraku próbował popełnić samobójstwo, napisali do mnie jego koledzy. Tyle, że teraz nie mam w sobie siły, aby wejść w ten temat. I nie dlatego, że się obawiam ich cierpienia. Nie to jest dla mnie najtrudniejsze, pisałam przecież o ludziach, którzy żyją w cierpieniu. Ale przeraził mnie stosunek urzędników, strażników, czasem pracowników organizacji pozarządowych do tych ludzi. Ta nieczułość. Żaden temat nie kosztował mnie i mojej rodziny tyle, co reportaż o proteście w Verebiejai. Co noc śnili mi się ludzie w lasach. A potem zaczęłam brać tabletki. Rąbnęłam niezłe dno. Bardzo poważnej depresji się nabawiłam, a z depresją jest tak, że leki zaczynają działać dopiero po kilku tygodniach.

Gdy zaczęłam normalnie funkcjonować, uaktywniłam się w grupie Sienos założonej przez Ritę Škriadaitė-Vrubliauskė pracownicę socjalną, mamę trójki dzieci w wieku 2, 4, 6 lat.

Litwini mają granicę z Białorusią dłuższą niż Polacy o 260 kilometrów i bardziej zalesioną. Też utworzyli przygraniczną strefę stanu wyjątkowego, o szerokości pięciu kilometrów, do której nie moją wstępu organizacje niosące pomoc, z tym że do 100 metrów od granicy mogą wjechać dziennikarze. Tym bardziej jestem zła na litewskich dziennikarzy, że tam nie koczują dzień i noc. Że bezrefleksyjnie kopiują filmiki litewskiej Straży Granicznej, na których migranci mówią: thank you, thank you, bo dostali od strażników pakiety humanitarne. Ich skład się zmienia, ale zazwyczaj to reklamówka z suchymi zupkami do zalania wodą i produkty na śniadanie. Litewska Straż Graniczna oficjalnie mówi, że migranci wypychani na Białoruś są świetnie wyposażeni i nic więcej nie potrzebują. A na tych filmikach widzimy ludzi w dżinsach i trampkach, którzy idą po śniegu do lasu.

Fot. Bartosz Frątczak. Aktywiści z Sienos Grupė pakują jedzenie dla uchodźców.

A wy co im dostarczacie?

Wzorowaliśmy się na procedurach wypracowanych przez polską Grupę Granica. Z tym, że na początku kupowaliśmy wszystko z własnej kasy: plecaki, karimaty, ciepłe buty. W Polsce organizacje pomocowe myślały o kampaniach informacyjnych, a my ciągle zbieraliśmy na śpiwór. Największe wsparcie dostajemy z Polski, chodź najbardziej cieszymy się z tego z Litwy. Dużo pomogli nam doświadczeni wolontariusze, z organizacji Refugee Biryani & Bananas, którzy pracują z uchodźcami w Grecji. Wytłumaczyli, co jest nam potrzebne i że niekoniecznie jest to pełna torba chrupków ryżowych. Ważniejsza ciepła zupa i słodka herbata.

Jedną z wolontariuszek była Ruhi Loren Akhtar. Jest muzułmanką, chodzi w chuście. Pani, która sprząta naszą bazę, zapytała po cichu: „czy wy możecie ją tu trzymać?” Myślała, że przywieźliśmy ją z lasu! Żartowaliśmy potem: Ruhi, nie idź na spacer, bo pogranicznicy wywiozą cię na Białoruś.

Pierwsza akcja, w której brałam udział, była dość przypadkowa. Trzy samochody na alarmowych, ja w czerwonej kurtce widocznej na białym śniegu z daleka. Potem pojechałam do Humany, litewskiego second handu i kupiłam sobie ciemną. Na szczęście byłam w kontakcie z aktywistami z Polski. Wiedziałam, że trzeba osuszyć stopy, nie bać się ich dotknąć i wszystko dokładnie tłumaczyć. Z tych pierwszych akcji pamiętam dziewczynę, która wydawała się zagubiona. My karmiliśmy, okrywaliśmy foliami, zmienialiśmy skarpety, a ona stała z boku. Wieczorem napisała, że ma bardzo duże doświadczenie pracy z ludźmi najbardziej marginalizowanymi, pracuje na wysokim stanowisku, ale jeszcze nigdy w życiu nie czuła się tak bezradna.

Dlaczego?

Wyobraź sobie. Siedzisz w ciemnym lesie z kilkunastoletnim chłopakiem i jego parę lat starszym bratem, mówisz, że ich sytuacja jest tragiczna, bo jak ich znajdą, to wywiozą na Białoruś. I mówisz: nie możemy was zabrać do hotelu, musimy was zostawić w lesie, bo taką mamy politykę. I widzisz ich zdumienie: ale jak to? Widzisz, że to zupełnie nielogiczne, niemożliwe. Ale to się dzieje. Ludzie zamarzają pod naszymi granicami, a my, mimo że mamy wszystko, by im pomóc: śpiwory, buty, namioty, jedzenie, to systemowo nie możemy nic. Dla mnie działanie w grupie jest niezwykłe, bo nie zostaję z tą bezradnością sama. Gdy dostaję informacje od mężczyzny z Jemenu, że jego brat dzwonił z litewskiego lasu, by pożegnać się przed śmiercią, to mogę zająć się tym sama albo powiedzieć: napisz do Sienos Grupė, pracują tam moje kompetentne koleżanki i koledzy, zajmą się twoją sprawą.

Ewa Wołkanowska-Kołodziej i wolontariuszka Ruhi Loren Akhtar
Fot. archiwum Sienos Grupė. Ewa Wołkanowska-Kołodziej i Ruhi Loren Akhtar, wolontariuszka z organizacji Refugee Biryani & Bananas.

Zdecydowałaś się na pomoc bezpośrednią, a nie na przykład na organizowanie zbiórek.

Bo wiem, że jestem dobra w terenie. I dobrze działam pod wpływem stresu, jestem opanowana w sytuacji zagrożenia. Nie boję się rozmawiać na trudne tematy, jak mi ktoś mówi, że zmarło mu dziecko, nie powiem: to może herbatki. Potrafię wziąć kogoś za rękę i wytłumaczyć mu jego sytuację prostym językiem. Pracując nad tekstami wiele razy rozmawiałam z osobami chorymi i umierającymi, bywałam w hospicjach. No i nie boję się uchodźców. A na Litwie mało jest ludzi, którzy się ich nie boją.

Tak?

Wiem, że polskie społeczeństwo w większości jest przeciwko wpuszczaniu migrantów i rozpatrywaniu ich wniosków o azyl, ale jednak jakaś jego część organizuje w tej sprawie protesty. Na Litwie wyjście na ulice i protestowanie kojarzy się z dużą odwagą, oznacza, że ktoś wierzy, że zwykły obywatel naprawdę może coś zmienić. A Litwini często tej wiary nie mają. Druga sprawa to litewska wielokulturowość, która się nie udaje. Nawet te relacje polsko-litewskie, dwóch narodów, które od wieków żyją przy sobie, są trudne i nie są neutralne. A co tu mówić o ludziach, którzy mają inny kolor skóry czy wyznają inną religię. Ludzi, którzy się nie boją uchodźców, jest naprawdę garstka. Jak wypadam z grafiku dyżurów, to na moje miejsce nie ma nikogo.

Ile osób działa w Sienos Grupė?

Aktywnych, którzy biorą udział w cotygodniowych spotkaniach online, jest 10 osób. To głównie pracownicy socjalni, ale też psycholodzy, dziennikarze, członkowie organizacji pozarządowych. Do tego wolontariusze, którzy pomagają raz na jakiś czas. Zawsze planujemy, by w naszej bazie były minimum dwie osoby, jedna z autem i jedna litewskojęzyczna, bo zgłasza się do nas dużo wolontariuszy z zagranicy. Dyżury trwają od trzech dób do tygodnia. Są bardzo intensywne, śpimy czasem tylko po kilka godzin. Nawet jak nie ma wezwania bezpośredniego, to migranci piszą lub dzwonią na nasz numer.

W jakich sprawach piszą?

Wymieniamy się z nimi informacjami. Czasem próbujemy ich przekonać, by wrócili do Mińska. Ostrzegamy, żeby nie wsiadali do pierwszej lepszej taksówki na Białorusi, bo mogą wpaść w ręce mafii. Nie jesteśmy z nimi fizycznie w lesie, ale dostajemy zdjęcie ręki pogryzionej przez psa albo dowiadujemy się, że białoruscy pogranicznicy kazali zdjąć ludziom kurtki, polali je zimną wodą i trzymają ich na mrozie. Dostajesz taką informację i nie możesz spać.

Ostatnio mieliśmy kontakt z czternastoosobową grupą z szóstką dzieci. Rzekomo odmówili wzięcia jedzenia od litewskiej Straży Granicznej i zostali wywiezieni na Białoruś. Każdy z nas dyżurujących przez osiem godzin wisiał na telefonie, dzwonił do organizacji pozarządowych, międzynarodowych, tłumaczy, polityków. Mózg wchodzi wtedy w tryb ciągłego zagrożenia: może coś przeoczyłaś, może coś wymyślisz, uruchomisz jakiś kontakt i da się ich uratować. W ich przypadku nie udało się nic zrobić, ale wiemy, że od wielu dni są na Białorusi.

Wracasz po takim dyżurze i co?

Nie chcę wracać. Bo to wciąga, daje adrenalinę. Wchodzisz tam, gdzie nikt inny nie wchodzi i robisz to w grupie, w której wszyscy się doskonale rozumiecie. Powrót do domu jest też trudny, bo wiem, że w tym czasie mój mąż ogarniał dzieci, sprzątanie, gotowanie. Tulimy się i wtedy ktoś pyta: jak było? A ty nie wiesz, jak opowiedzieć swoje doświadczenie, bo świat domowy jest zupełnie inny: dzieci mają ciepłe kołdry, a mokre stopy tylko po wyjściu z kąpieli, a nie dlatego, że siedziały na mokrym śniegu bez karimaty. I wiesz, że będą pytać o rzeczy, których nie chcesz tłumaczyć. Odzywa się wtedy we mnie taka część, która mówi, że łatwiej jest być w tych lasach.

Uważam, że bycie w domu z małymi dziećmi jest najtrudniejszą pracą na świecie, tak po prostu, i najważniejszą. Bo jak zaczynam opowiadać, że spotkaliśmy pięciu panów z Iraku, to moje dziecko pyta: skąd? raku? raku? I przerywam historię, opowiadam gdzie jest Irak, potem mówię kim byli ci ludzie i czego doświadczyłam. A dziecko pyta: a czemu oni nie są w domu? Wtedy myślę, że odpowiedzialny rodzic rozmawia z dzieckiem na poważne tematy, więc tłumaczę dlaczego nie wszyscy mają dom i że to nie jest czyjś wybór. I próbuję opowiadać dalej, że prawie wjechałam do rowu w lesie, bo był lód, a mam letnie opony, dziecko przerywa: a jak wygląda zimowa opona? No i wtedy mój mózg po prostu świeci się na wszystkie kolory tęczy, bo czerwonego jest za mało.

W domu trudno poczuć tę przygodę. Przygodę, która daje nadzieję, że może jednak ten świat zmienia się na lepsze.

A podczas dyżurów jak ją czujecie?

Przychodzi ktoś do nas i mówi: migrantów to wcześniej nie lubiłem, ale mam domek na pograniczu i jak wam coś będzie potrzeba, to dajcie znać, pomogę. Jaka to jest radość! Ktoś jednak stwierdził, że ci ludzie nie powinni umierać w lasach. Mam grono osób, które udało mi się uwrażliwić.

Opowiedz.

Ostatnio rozmawiałam ze strażnikiem granicznym. Zaczęliśmy opowiadać nasze historie, mówiliśmy, że nim ci wszyscy politycy się dogadają, to może razem zaczniemy dostarczać tym ludziom śpiwory, by nie umierali. On wtedy poprosił o mój telefon, obiecał, że jak będą mieć taką grupę, to ktoś wpadnie do nas po ciepłe rzeczy dla tych ludzi, zanim odeślą ich na Białoruś. Na razie nie miałam od niego sygnału, ale taka deklaracja to dowód, że kiedy na spokojnie tłumaczę, jak wyglądają stopy po dziesięciu dniach w mokrych butach, i dodaję, że sama ich dotykałam, to ludzie się zmieniają.

Fot. archiwum Sienos Grupė. Ewa Wołkanowska-Kołodziej: kiedy na spokojnie tłumaczę,  jak wyglądają stopy po dziesięciu dniach w mokrych butach, i dodaję, że sama ich dotykałam, to ludzie się zmieniają.

Na początku grudnia Rita Škriadaitė-Vrubliauskė założycielka Sienos Grupė dostała litewski tytuł „Wolontariuszki roku”. Może coś się jednak zmienia?

Wszyscy bardzo cieszymy się z tej nagrody. Natomiast, gdy mówię o uwrażliwianiu polityków, dziennikarzy, całego społeczeństwa, to nie można zapomnieć, że najważniejsze co mogę zrobić, to uwrażliwić swoje dzieci. Tu nie ma historii sukcesu: ktoś chciał przeganiać migrantów, a zmienił zdanie i teraz płaci pieniądze, by im pomóc. Jest za to dużo codziennych rozmów i gestów.

Jak spędzicie święta?

Teraz jest ta przerażająca cisza, mała ilość zgłoszeń. Bo nie zawsze od razu trzeba jechać, ale kontakt z migrantami daje poczucie, że ci ludzie ciągle mają w sobie siłę i żyją. A jak przestają się odzywać? Jak tu czekać Wigilii z talerzykiem dla wędrowca? Ale mamy dzieci i babcie, dla których to jest ważne. Kiedyś pisałam reportaż o pracownicy socjalnej, która Wigilię zawsze spędzała w ośrodku dla osób dotkniętych bezdomnością razem ze swoim synem. To było dla niej naturalne. Może właśnie Wigilia na dyżurze w Sienos Grupė razem z całą rodziną byłaby najbliżej istoty Świąt Bożego Narodzenia? Otwarcia się na innego człowieka w potrzebie, w biedzie, w lesie na białorusko-litewskiej granicy. To byłoby najprawdziwsze.

Ewa Wołkanowska-Kołodziej – reporterka, antropolożka kultury. Publikowała w „Gazecie Wyborczej”, „Piśmie”, „Nowej Europie Wschodniej”, „Tygodniku Powszechnym”. Czterokrotnie nominowana do nagrody Grand Press i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej. Za reportaż “Więźniowie czwartego piętra” zdobyła wyróżnienie w True Story Award, główną nagrodę Festiwalu Twórczości Wrażliwej, oraz nominacje do European Press Prize. Autorka książki „Wilno. Rodzinna historia smaków”.

Joanna Mikulska – autorka rozmów i reportaży, kulturoznawczyni i trenerka przy projektach społeczno-kulturalnych. Absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu. Publikowała w „Dużym Formacie”, „Wysokich Obcasach”, „Piśmie”, „Magazynie Miasta”. Pracuje nad książką reporterską o pracy opiekuńczej Ukrainek w Polsce.

;

Komentarze