Ulubieniec polskich pisarzy. Postrach opiekunów psów oraz dzieci. Polecany przez mistrzów kuchni. Łopian – dlaczego tak się nas czepia? Kolejna część cyklu Anki Wandzel o roślinach zza rogu
Jest tak rodzimy, że pojawia się i u Leśmiana, i u Wyspiańskiego, i u Szymborskiej, i u Mickiewicza. Ten ostatni w „Panu Tadeuszu” kazał zauroczonemu Zosią Hrabiemu „czołgać się jak wąż” i „skakać jak żaba” właśnie przez wielkie liście łopuchu. Czyli łopianu. Z ich „wybujałymi ozorami mięsistej zieleni (…) jak babska szeroko rozsiadłe, na wpół pożarte przez własne oszalałe spódnice”, jak pisał o nich w „Sklepach cynamonowych” Schulz. Jego „wyłupiaste pałuby łopuchów” uczepiają się wyobraźni jak rzep psiego ogona. I nic dziwnego. Bo rzep, podobnie jak dziad, topień, głowacz i zadzior, to wciąż po prostu ten sam łopian większy. Ulubieniec polskich pisarzy. Postrach opiekunów psów oraz dzieci. Arctium lappa. O łacińskiego lappare, chwytać, przyczepiać się.
Jest go w polskiej literaturze na pęczki. Tyle że spokojnie można by wokół motywu łopianu w kulturze ułożyć całą maturę. Tym bardziej że jego lokalna historia sięga przynajmniej średniowiecza. Zdaniem etnologa Damiana Kasprzyka z Uniwersytetu Łódzkiego, łopian wrzucano podczas Nocy Kupały do sobótkowych ognisk, żeby odganiał złe moce. Według autorek i autorów słownika „Roślin w wierzeniach i zwyczajach ludowych”, wianki plecione z łopianu zebranego przed wschodem słońca, podobnie jak wiązki rośliny wetknięte za strzechę, miały chronić przed „zmorami”, czarownicami i urokami. W okolicach Krakowa i Radomia wierzono, że siła łopianu była tak duża, że gdy głowa św. Jana Chrzciciela spadła po ścięciu na kępę liści, Matka Boska – zawsze zaradna i heretycko Zielna – skorzystała z ich właściwości leczniczych, żeby głowę z powrotem przymocować.
Bo w ogóle łopianem leczono wtedy wszystko.
Od bólu głowy, wypadanie włosów i trądziku, przez opuchliznę, liszaje i zastoje w piersiach, po złamania, febrę, gruźlicę, szkorbut i kiłę. Czemu nie miałby pomagać również na dekapitację?
Żarty, żartami, ale łopian do dziś jest cennym surowcem medycznym i kosmetycznym. Dzięki dużej zawartości inuliny, potasu, kwasu arktygenowego, garbników, śluzu, witamin i olejków eterycznych stosuje się go nie tylko w szamponach i odżywkach wzmacniających włosy i skórę głowy, ale i w preparatach moczopędnych, lekach na infekcje górnych dróg oddechowych, płukankach na egzemę oraz w suplementach diety, wspierających wątrobę i oczyszczających organizm. Łopian wspomaga również walkę z insulinoopornością, a od 2010 roku chińscy naukowcy prowadzą badania nad jego wpływem na komórki rakowe.
Bo łopian jest rodzimy nie tylko dla Polaków. Pochodzi z Azji, ale od wieków rośnie również w Europie, Afryce i Ameryce Północnej, gdzie trafił w toku kolonialnego handlu ludźmi i dobrami, przywieziony może przypadkiem, na ubraniach, włosach i sierści, a może celowo, jako lek i pożywienie. Do teraz jest przysmakiem we Włoszech, Portugalii i Chinach, gdzie nosi nazwę niubangzi, tłusta krowa, ponieważ przez wieki tuczono jego liśćmi bydło.
W Japonii wchodzi w skład zarówno osechi-ryōri – odświętnego, noworocznego pudełka z przysmakami – jak i jednego z najbardziej powszednich, domowych dań, gobō kinpira: duszonych korzeni łopianu i marchwi z sezamem, sosem sojowym i bulionem dashi. Chcąc oddać w opowiadaniu „Nieuwaga” klaustrofobię życia dwójki ludzi, którzy uciekają od swoich potrzeb i szczerej rozmowy, japońska pisarka Hiroko Oyamada każe małżeństwu ukrywać strach przed narodzinami ich bliźniąt pod przykrywką rozmowy o niczym nad telewizorem: „Ach, korzeń łopianu był trochę twardy, prawda?”, „Nie, był w sam raz… Wolę taki niż rozgotowany”.
W Korei Południowej parzy się z tego korzenia na co dzień herbatę, a w Wielkiej Brytanii wchodzi on wraz z mniszkiem lekarskim w skład popularnego napoju Dandelion & Burdock, który dziś sprzedaje się w ładnych butelkach jako lemoniadę. Mimo że w średniowieczu było mu zdecydowanie bliżej do miodu pitnego. Jeśli wierzyć legendom – a pewnie tym razem lepiej akurat za bardzo im nie ufać – jako pierwszy ten napój uwarzył święty Tomasz z Akwinu, po tym, jak podczas jednej ze swoich pieszych podróży błagał Boga o coś, co ugasi mu pragnienie. Zamiast strumyka, objawił mu się wtedy łopian. A to i tak nie najdziwniejsza z wyspiarskich historii wokół tej rośliny.
Co roku w połowie sierpnia w szkockim Queensferry odbywa się procesja Burrymana, czyli w wolnym tłumaczeniu Człowieka Rzepa, Łopianowego Chochoła, który obchodzi całe miasto we własnoręcznie przygotowanym stroju z polnych kwiatów i kilkunastu tysięcy lokalnie zebranych rzepów, które pokrywają jego ciało od kostek aż po czubek głowy, z wyłączeniem okolic oczu, ust oraz dłoni. Whisky, którą tradycyjnie częstują go mieszkańcy, musi pić przez słomkę. Kolczasty strój utrudnia mu ruch na tyle, że aby przejść rytualne jedenaście kilometrów wzdłuż domów i pubów, musi wspierać się na przystrojonych kwiatami laskach, które niesie dwóch towarzyszących mu, postawnych mężczyzn. I tak w kółko, przez dziewięć godzin, raz do roku od kilku lub kilkunastu wieków. I nikt nie jest do końca pewien dlaczego.
Jak podkreśla religioznawczyni Carole Cusack, dziewiętnasto- i dwudziestowieczni badacze folkloru łączyli pochód Burrymana z innymi schrystianizowanymi tradycjami i legendami o pogańskich korzeniach – jak Lammas, brytyjskie święto żniw czy postać Green Mana, strażnika i bóstwa płodności, wegetacji, obfitości, przyrody, tego, co dzikie. Według tych komentatorów Burryman chodził, żeby przynieść miastu szczęście. Ale inni twierdzili, że chodzi, żeby odgonić złe moce, pecha, zarazy.
Widzieli w nim rytualnego kozła ofiarnego, a nawet reprezentację śmierci i wszystkiego, co wyparte. Rytuał trwa nadal, bo łączy mieszkańców, przyciąga turystów, wyróżnia Queensferry. Ale poza tym ludzie wolą nie ryzykować. Co, jeśli wśród tysięcy główek łopianu wbijających się w skórę Burrymana, kryje się też ziarenko prawdy?
W Polsce, choć porasta cały kraj, łopian nie ma łatwo. Traktuje się go jak wszystkie inne rośliny ruderalne – uparte i pospolite chwasty, które bez naszej zgody i udziału żyją, kwitną i rozkładają się, tworząc i użyźniając nasze najbliższe otoczenie. Moglibyśmy je za to docenić, ale wolimy je ignorować. Karać. Wypleniać. Ale łopian się nam nie daje. Jego korzeń, gruby i masywny, kpi sobie z wszelkich odręcznych prób wyrwania go z ziemi, w którą wrasta czasem i na dwa metry w dół. Nawet gdy osłabimy go i zdeformujemy nadmiernym koszeniem i opryskami, będzie się twardo trzymał.
Podobnie jak długaśne, rabarbarowe łodygi i wielgachne, zielone liście w kształcie serc – „ozory mięsistej zieleni” przypominające w czymś jarmuż, a w czymś „oszalałe spódnice” – które nic sobie nie robiąc z naszych wyobrażeń o porządku w miejskiej przestrzeni, co krok bezwstydnie przyciągają nasz wzrok do poboczy, nieużytków, nasypów i składowisk odpadów oraz gruzu. Bo choć łopian poradzi sobie w niemal każdej glebie, to najbardziej lubi te powstałe na wysypiskach i pobojowiskach, jakby agresywna ekspansja człowieka była mu szczególnie bliska.
Sam też się w końcu zaczyna panoszyć, gdy w drugim i ostatnim roku życia wreszcie zakwita i otacza swoje ciężkie, fioletowe pąki i zawarte w nich nasiona okrywami z haczykowatych łusek, które następnie wczepiają się bezwiednie w sierść psa, włosy dziecka albo drogi sweter z naturalnej, ekologicznej wełny merynosów. A potem rozłażą się i rozsiewają po całym mieście. Równie nieubłaganie, jak ludzie.
Na początku lat 40. szwajcarski inżynier George de Mestral zachwycił się genialną prostotą tego mechanizmu, kiedy po jednym ze spacerów z psem postanowił przebadać pod mikroskopem haczyki okryw łopianu, przyniesione do domu na jego wełnianych spodniach i sierści zwierzęcia. Zainspirowany ich wytrzymałością, zaprojektował na ich podobiznę rzepy, które zrewolucjonizowały przemysł tekstylny i skróciły czas wyjścia z domu z małym dzieckiem o jakieś trzy godziny. Co mogę potwierdzić tylko danymi empirycznymi, ale inni rodzice zapewne te szacunki poprą.
W każdym razie rzepy rozniosły się po świecie równie szeroko, jak „te cholerne zadziory”, lecz zostały przyjęte znacznie cieplej od nich. Bo są przydatne dla ludzi. A raczej – bo ludzie wiedzą, że są dla nich przydatne.
Dlatego ekspertki i pasjonatki, które chcą promować bardziej ekologiczne podejście do miasta, zaczynają coraz bardziej stawiać na edukację przyrodniczo-kulinarną w praktyce. Również w Polsce. Jak tłumaczy na portalu Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie Mariusz Antolak, który od 2022 roku realizuje w tamtejszej Katedrze Architektury Krajobrazu międzynarodowy grant poświęcony jadalnym krajobrazom, a więc takim, w które włącza się celowo rośliny jadalne:
„W słownikach języka polskiego nie znalazłem definicji jadalnego krajobrazu (…), jednak idea jest dość prosta. (…) W mniejszej skali może polegać na dosadzeniu jarmuży na rabacie kwiatowej w ogrodzie przydomowym. W większej – na posadzeniu szpaleru malin na plaży miejskiej lub gruszy na placu wiejskim. Nowa nazwa, ale jadalne rośliny występują w krajobrazie od zawsze. (…) Staram się promować ideę zjadania dziko rosnących roślin zielnych, krzewów i drzew. (…) Wydaje mi się, że skoro Polacy są takimi zapalonymi grzybiarzami, to może warto zacząć promować też zbieranie roślin jadalnych”.
Projekt Antolaka, prowadzony we współpracy z ośrodkami badawczymi i urzędami miast z Polski, Norwegii i Islandii, polega przede wszystkim na promowaniu takiego oddolnego zaangażowania w lokalne środowisko poprzez tworzenie otwartych społecznych ogrodów jadalnych, zagospodarowanie terenów zielonych na blokowiskach pod grządki warzywne i edukowanie ludzi, jak świadomie i bezpiecznie korzystać z dóbr dostarczanych przez najbliższe środowisko oraz jak własnoręcznie produkować żywność w zgodzie z otoczeniem.
Jak mówi Antolak:
„W mieście, już teraz, bez żadnych dodatkowych zabiegów, znajduje się mnóstwo pożywienia, z którego możemy korzystać, chociaż oczywiście z uwagi na fakt, że powietrze i gleba są bardziej zanieczyszczone, musimy rozważnie decydować, co i skąd chcemy zjeść. (…) My staramy się edukować (…) w tej kwestii i uświadamiać, że taka produkcja żywności ekologicznymi metodami jest bardzo przyjemna i dająca satysfakcję. Dzięki grantowi promujemy wykorzystywanie już istniejącego potencjału i jeśli widzimy, że na danym terenie rośnie np. jakiś samosiew jabłoni, to dokomponowujemy do niego inne pasujące rośliny”.
Również Łukasz Łuczaj, bodaj najsłynniejszy promotor zielarstwa i zbieractwa roślin dziko rosnących w Polsce, w jednym ze swoich licznych filmów podkreśla, że i w miastach warto korzystać z publicznych zasobów zieleni. Tylko z głową. Przynajmniej 20 metrów od dróg i z dala od najbardziej ruchliwych arterii, bo ziemia i rośliny pełne są tam metali ciężkich, a w szczególności ołowiu, trującego właściwie dla wszystkiego, co żyje.
Przyrodnik radzi też, żeby zebrane i wykopane rośliny dokładnie umyć i oczyścić, a najlepiej także zanurzyć we wrzątku, który zabije naniesione przez zwierzęta jaja i larwy pasożytów, nie zawsze widzialne gołym okiem. Łuczaj podkreśla wreszcie, że w mieście bezpieczniej zbierać rośliny z przestrzeni publicznych, jak lasy lub parki objęte ochroną miejskich i dzielnicowych zarządów zieleni, ponieważ tam mamy mniejszą szansę, niż na działkach prywatnych, natknąć się na glifosad lub inne herbicydy, których długofalowy wpływ na zdrowie jest wciąż dyskutowany w gronie Światowej Organizacji Zdrowia, Międzynarodowej Agencji Badań nad Rakiem, Europejskiej Agencji Chemikaliów i Organizacji Narodów Zjednoczonych do spraw Wyżywienia i Rolnictwa.
Łuczaj wskazuje na jeszcze jeden powód, dla którego bezpieczniej jest zbierać chwasty z publicznych terenów zielonych, niż z prywatnych ogródków: prawo jest wtedy po naszej stronie. O ile oczywiście nie łupimy rezerwatów przyrody ani nie wyrywamy gatunków objętych ochroną całościową lub częściową. Ale łopian akurat do takich nie należy.
Łopian możemy zbierać, ale z umiarem. Tym bardziej że krajobrazy naszych miast są jadalne nie tylko dla ludzi, a łopian to przysmak trzmieli i wielu gatunków ptaków zimujących w Polsce, w szczególności szczygłów. Chociaż teoretycznie okres kwitnienia łopianu zakończył się w październiku, to przez globalne ocieplenie jeszcze w połowie listopada można było trafić na jego fioletowe pąki, a i zeschnięte rzepy wciąż kryją w sobie cenne dla wygłodniałych szczygłów nasiona.
Z tego względu kluczowe jest, jak pisał w 2022 roku Patryk Rowiński w raporcie z inwentaryzacji ornitologicznej jednego z warszawskich parków, żeby ograniczyć koszenie „miejsc, gdzie rosną wysokie chwasty takie jak ostrożeń, łopian, oset, bylica (jeśli nie ma, można wysiać). Ich nasiona stanowią ważny pokarm ptaków, szczególnie w okresie zimowym. Miejsca takie należy typować z dala od dróg i uczęszczanych ścieżek”.
No dobrze. Tyle z teorii. Nadeszła późna jesień, czyli najlepszy czas na zbiory korzeni łopianu, bo roślina gromadzi w nich na zimę zapasy wartości odżywczych. Uzbroiłyśmy się w łopatkę. Znalazłyśmy bujne poletko, rosnące na gruncie publicznym, gdzieś daleko od drogi. Upewniłyśmy się, że roślina jeszcze nie zakwitła, ani nie wykształciła łodygi kwiatowej, co znaczy, że jest jednoroczna i jej korzeń wciąż nadaje się do spożycia. W drugim roku życia łopian może karmić już tylko ptaki. Zaczęłyśmy kopać. Uspokoiłyśmy zaniepokojonych przechodni i odpowiedziałyśmy na wszystkie pytania tych, u których wygrała ciekawość. Zmachałyśmy się i urobiłyśmy po łokcie. Nie wycięłyśmy jednak za dużo, żeby starczyło w kolejnym roku dla szczygłów i żeby pozostałe korzenie mogły dalej gromadzić potrzebną glebie i innym roślinom miedź. Zebrany pęk przyniosłyśmy do domu, gdzie starannie go oczyściłyśmy i wyparzyłyśmy. To co dalej?
Jodie Baltazar, twórczyni przewodnika po stołecznych roślinach jadalnych „Głodni Zielonej Warszawy” radzi, żeby korzenie podsmażyć i udusić lub upiec z innymi warzywami korzeniowymi z imbirem i cynamonem, lub zaparzyć jak zdrową herbatę albo nawet usmażyć jak niezdrowe chipsy. Piotr Ciemny, kucharz i autor książki kucharskiej „Chwasty od kuchni” poleca, aby obrane i pokrojone korzenie namoczyć przed obróbką termiczną w wodzie z odrobiną octu, żeby „pozbyć się goryczki”. Po dziesięciu minutach mętną wodę należy wylać i powtórzyć cały proces, nawet kilka razy, „aż woda będzie czysta”. Resztki, których nie zjemy, możemy przed namoczeniem odłożyć, żeby później wygotować je razem ze ścierkami lub wełną, które zabarwią się od łopianu na głęboki, żółto-pomarańczowy kolor.
Całe to bogactwo mamy na wyciągnięcie ręki. Dlaczego więc z niego nie korzystamy? Dlaczego o nim zapomniałyśmy?
Odpowiedź znajduję w „Chłopkach” Joanny Kuciel-Frydryszak i „Ukraine 1933: A Cookbook”. Ta ostatnia książka to przejmujący zbiór litografii ukraińskiego artysty Mykoli Mykhaylovycha Bondarenko, który gromadząc „przepisy” na surowy korzeń łopianu czy „potrawy” z innych chwastów, opowiada historię Hołodomoru, wielkiego głodu, sprowokowanego i sztucznie podtrzymywanego przez komunistyczne władze w latach 1932-1933. Jego żniwo to od 3 do 10 milionów ofiar.
Roślina, która dziś wraca do łask jako modne urozmaicenie wielkomiejskiej kuchni, jeszcze sto lat temu było nieraz jedynym dostępnym źródłem białka i ostatnią deską ratunku przed śmiercią głodową. W podobnych kategoriach pisze Kuciel-Frydryszak, podkreślając, że te same rośliny, które dziś zbieramy po miastach od San Francisco po Warszawę i umieszczamy na Instagramie, oznaczając popularne autorki i autorów książek o ziołolecznictwie, miejskim rolnictwie i ekologii, jeszcze dla naszych prababek, babć czy nawet matek były smakiem biedy, głodu, wykluczenia, a nawet przemocy – wszystkiego, od czego próbowały uciec. Przed czym próbowały nas uchronić.
Myślę, że to ważne, żeby pamiętać także o takich korzeniach łopianu. Szczególnie, że na świecie wciąż istnieją ludzie, którzy jedzą je nie z wyboru, a z konieczności.
Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.
Kulturoznawczyni, eseistka, badaczka związków sztuki, roślin i pracy opiekuńczej. Mama dwójki dzieci.
Komentarze