0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Fot. RONALDO SCHEMIDT / AFPFot. RONALDO SCHEMID...

Już dzień po wyborze Donalda Trumpa, który w kampanii zapowiadał masowe deportacje, władze Los Angeles przystąpiły do działania. 19 listopada 2024 roku Rada Miasta jednogłośnie przegłosowała uchwałę, która na trwałe ustanawia Los Angeles miastem-sanktuarium. To miejscowość, która ogranicza współpracę lokalnych władz i policji z federalnymi służbami imigracyjnymi, aby chronić osoby przebywające w kraju bez uregulowanego statusu imigracyjnego.

Decyzja ta zakazuje wykorzystywania miejskich zasobów – budynków, danych, a przede wszystkim ludzi – do egzekwowania federalnych przepisów imigracyjnych. To była wyraźna odpowiedź na groźbę, jaka zawisła nad jedną z najbardziej zróżnicowanych społecznie metropolii Ameryki.

Bo w Los Angeles ponad jedna trzecia mieszkańców to imigranci, a co dziesiąta osoba nie ma uregulowanego statusu.

„Nie zamierzamy stać z boku i pozwolić Donaldowi Trumpowi deportować naszych sąsiadów, rodziny, przyjaciół i współpracowników” – mówił radny Hugo Soto-Martinez. Głosowanie nie tylko formalnie ugruntowało status miasta jako azylu, ale i symbolicznie wyznaczyło jego tożsamość: Los Angeles to miasto zbudowane przez imigrantów i dla imigrantów.

W styczniu „Los Angeles Times” pisał o rosnącej panice. Strach stał się codziennością – nie tylko dla tych, którzy nie mają dokumentów, ale i dla ich rodzin, sąsiadów, pracodawców. W Kalifornii żyje około 2,4 miliona osób bez uregulowanego statusu, z czego zdecydowana większość od ponad dekady. Po podpisaniu przez Donalda Trumpa serii dekretów wykonawczych, które zapowiadają koniec systemu azylowego i dają lokalnej policji większe uprawnienia do ścigania imigrantów, niepokój ogarnia całe wspólnoty. „Ludzie boją się pójść do sklepu spożywczego, boją się nawet rodzić w szpitalu” – relacjonował we wspomnianym reportażu Ruben Vives.

Groźba użycia armii przez Trumpa przestała być abstrakcją

Donald Trump w kampanii wyborczej latem zeszłego roku nie ukrywał nawet, że jeśli powróci do Białego Domu, zamierza sięgnąć po wojsko – nie tylko na granicy, ale i w amerykańskich miastach. W planach jego ekipy znalazły się zapisy pozwalające na użycie regularnych sił zbrojnych do tłumienia protestów, zwalczania przestępczości w metropoliach rządzonych przez Demokratów, a także bezpośredniego zatrzymywania migrantów. „Nie będę czekał na zgodę gubernatorów” – mówił Trump na przedwyborczych wiecach, wymieniając po kolei Nowy Jork, Chicago i Los Angeles jako „siedliska zbrodni”.

Jednym z kluczowych narzędzi, po które może sięgnąć prezydent, jest zapomniany przez dekady Insurrection Act – ustawa z 1807 roku, dająca prezydentowi prawo do użycia wojska na terytorium kraju bez zgody władz stanowych. W 2020 roku, gdy kraj ogarnęły demonstracje po brutalnym zabójstwie Afroamerykanina George’a Floyda dokonanym przez białego policjanta, Trump naciskał, by użyć regularnych oddziałów wojskowych. Jego doradcy prawni i wojskowi odmówili. Tym razem może spełnić swoje polityczne fantazje o „siłowym porządku”, którym inspirował się jeszcze w latach 90., gdy w rozmowie z „Playboyem” z uznaniem komentował masakrę na placu Tiananmen.

Groźba użycia armii przeciwko protestującym obywatelom nie jest dziś abstrakcją. To gotowy plan. Gotowy rozkaz.

W oczach Trumpa i jego zaplecza wystarczy pretekst, iskra – marsz, demonstracja, uliczny bunt. Resztę zrobią żołnierze.

Sprawy nabrały przyspieszenia w piątek 6 czerwca. Rano w Fashion District w Los Angeles, pełnej hurtowni i magazynów, ulica zaczęła przypominać strefę stanu wojennego.

Dwóch mężczyzn w mundurach moro otworzyło drzwi opancerzonego wozu. Za nimi ruszyli kolejni – w hełmach, z długą bronią, niektórzy z tarczami. Nie była to jednostka specjalna ani oddział wojska. To agenci służb federalnych rozpoczęli jeden z trzech zaplanowanych tego dnia nalotów na osoby podejrzewane o nielegalny pobyt.

Gdy kolumna pojazdów ruszyła w stronę hurtowni Ambiance Apparel, kilka przecznic od ratusza, zaczęli się schodzić demonstranci. Jedni rzucali jajkami, inni próbowali zagrodzić drogę. Reakcja była natychmiastowa: funkcjonariusze użyli granatów hukowych, a następnie gumowych kul. David McDaniel, przypadkowy przechodzień, został ranny. „Nie brałem udziału w żadnym proteście, po prostu przechodziłem. Nagle błysk, huk i krew” – mówił, siedząc na chodniku z poranioną stopą.

W ciągu kilku godzin zatrzymano ponad sto osób. Część zatrzymań miała miejsce również pod sklepem budowlanym Home Depot, gdzie często gromadzą się osoby szukające pracy dorywczej. Jeden z pracowników hurtowni, Omar Diaz, obywatel USA, relacjonował, że agentów nie interesowały żadne dokumenty czy warunki zatrudnienia. „Pytali tylko, gdzie się urodziłeś. Kto nie powiedział tego, co chcieli usłyszeć, trafiał do radiowozu” – opowiadał.

Wieczorem napięcie sięgnęło zenitu. Pod ośrodkiem zatrzymań, do którego przewieziono osoby ujęte podczas akcji, zgromadził się tłum. Doszło do przepychanek, w ruch poszły przedmioty codziennego użytku, na ścianach pojawiły się napisy „Precz z ICE” (U.S. Immigration and Customs Enforcement, czyli Urząd Celno-Imigracyjny). Funkcjonariusze odpowiedzieli gazem pieprzowym i salwami pocisków niepenetrujących. Policja Los Angeles ogłosiła zgromadzenie nielegalnym i wkroczyła w pełnym rynsztunku.

Gubernator Kalifornii Gavin Newsom oraz burmistrzyni miasta Karen Bass ostro skrytykowali działania służb federalnych. „To był brutalny pokaz siły przeciwko ludziom, którzy na co dzień tworzą to miasto” – mówiła Bass. Największe oburzenie wzbudziło zatrzymanie Davida Huerty, lidera potężnego związku zawodowego SEIU, który próbował powstrzymać jeden z pojazdów federalnych. Został aresztowany, a po kilku godzinach zwolniony za kaucją. Sprawa natychmiast odbiła się szerokim echem w całym kraju. W sobotę rano w Paramount, niedaleko Los Angeles, znów doszło do starć między protestującymi a federalnymi funkcjonariuszami.

W rejonie, gdzie często zatrudniają się imigranci bez dokumentów, pojawiły się jednostki federalne, wspierane przez lokalną policję. Użyto gazu pieprzowego, granatów hukowych i pocisków gumowych. Protestujący odpowiadali okrzykami i rzucaniem przedmiotów. Administracja federalna zapowiedziała dalsze działania. Tomas Homan, przedstawiciel Białego Domu ds. granicy, ogłosił, że do operacji dołączy Gwardia Narodowa. Sekretarz ds. bezpieczeństwa narodowego Kristi Noem potwierdziła, że rząd „będzie reagował na każdą próbę blokowania działań służb federalnych”.

Newsom mówi o poważnym naruszeniu suwerenności stanu

W niedzielny poranek protesty w Los Angeles nieco przycichły, ale nie ustały. Organizatorzy zapowiadali kolejne demonstracje. O 11:30 związkowcy i aktywiści z Centro CSO zorganizowali wiec, po którym uczestnicy przeszli pod zakład detencyjny w centrum miasta. Dwie godziny później protest przeniósł się pod ratusz.

Na ulice skierowano 300 żołnierzy Gwardii Narodowej z 79. Brygady Piechoty. Ich oddziały rozmieszczono w trzech punktach Los Angeles, głównie przy budynkach federalnych. Dodatkowo z bazy wojskowej Twentynine Palms postawiono w stan gotowości pół tysiąca piechoty morskiej. W rejonie zakładu detencyjnego służby użyły gazu drażniącego i granatów dymnych, by rozproszyć tłum i umożliwić wjazd kolumnie pojazdów straży granicznej i służb federalnych.

W południe na miejscu pojawiła się policja. Wprowadzono tzw. stan gotowości taktycznej, a zgromadzenie uznano za nielegalne. Funkcjonariusze dostali zgodę na użycie środków przymusu bezpośredniego wobec osób rzucających przedmiotami. Dwóch policjantów zostało rannych, gdy motocykliści próbowali przebić się przez kordon na skrzyżowaniu Alameda i Temple. Obaj sprawcy zostali zatrzymani, ranni otrzymali pomoc medyczną na miejscu.

Tuż przed godziną szesnastą protestujący zablokowali autostradę nr 101 w centrum miasta, paraliżując ruch w obu kierunkach. Policja natychmiast zamknęła odcinek drogi oraz pobliskie ulice. Dochodziło do incydentów: wystrzeliwano fajerwerki w kierunku policji, rzucano kamieniami, hulajnogami i betonowymi blokami. Próbowano podpalać radiowozy. Zniszczono i podpalono pięć autonomicznych samochodów firmy Waymo. Władze ostrzegały przed toksycznymi gazami uwalnianymi z płonących baterii. Firma wycofała pojazdy z centrum, ale utrzymała działalność w pozostałych dzielnicach.

Po południu gubernator Gavin Newsom wezwał sekretarza obrony do wycofania rozkazu rozmieszczenia Gwardii Narodowej, określając go jako „poważne naruszenie suwerenności stanu”.

Wieczorem policja uznała całe centrum miasta za miejsce nielegalnego zgromadzenia i wezwała mieszkańców do rozejścia się. Doszło do plądrowania sklepów w okolicy 6. i 8. ulicy. Podpalano śmietniki i kontenery. Pojawiły się napisy na ścianach gmachów publicznych, w tym komendy głównej policji, sądu federalnego i dawnej siedziby dziennika „Los Angeles Times”. Wybito szyby w witrynach sklepów. Władze poinformowały o zatrzymaniu kolejnych osób.

Tymczasem Dowództwo Północne Sił Zbrojnych USA powołało specjalną jednostkę – Grupę Operacyjną 51 – z generałem dywizji Scottem M. Shermanem na czele.

Ma ona koordynować działania wojsk w terenie.

Jeszcze tej samej nocy rada miasta Glendale ogłosiła decyzję o zakończeniu współpracy z federalną agencją imigracyjną ICE w zakresie prowadzenia miejsc detencyjnych – jako reakcję na eskalację protestów.

Następnego dnia wieczorem atmosfera ponownie się zaostrzyła. Demonstranci skandowali: „Gwardia Narodowa – wynocha z Los Angeles”, „Precz z ICE”, „Trump – wynocha”, „Wstydźcie się!”. Uzbrojeni funkcjonariusze w hełmach i z tarczami ostrzegali przed wtargnięciem na teren urzędów. Po zmroku policja użyła granatów hukowych i gumowych pocisków, aby rozproszyć tłum. W centrum miasta doszło do plądrowania sklepów – obrabowano m.in. salony Apple i Adidas, sklepy jubilerskie i apteki. Na zbitych szybach pojawiły się napisy „Precz z ICE”. Około 30 osób sforsowało drzwi jednej z aptek i wyniosło towar. Zdewastowano też kilka muzeów.

Buntownicy i nadciągający autorytaryzm

Tymczasem we wtorek 10 czerwca prezydent Trump, przemawiając w Białym Domu, nazwał protestujących „buntownikami”, co – zdaniem wielu komentatorów – może być przygotowaniem do użycia wspomnianej na początku ustawy o buncie z 1807 roku. Trump powiedział także, że „gubernator Newsom powinien zostać aresztowany”. Gubernator Kalifornii odpowiedział: „To dzień, którego nigdy nie chciałem dożyć w Ameryce. To wyraźny krok w stronę autorytaryzmu”.

Tymczasem liczba żołnierzy Gwardii Narodowej rozmieszczonych w Los Angeles wzrosła do ponad dwóch tysięcy. Do miasta dotarło także 700 żołnierzy piechoty morskiej z jednostki stacjonującej w Twentynine Palms. Łącznie prezydent zatwierdził wysłanie ponad 4 tysięcy funkcjonariuszy. Tego samego dnia dziennik „San Francisco Chronicle” opublikował przeciek – list szefowej resortu bezpieczeństwa wewnętrznego Kristi Noem do szefa Pentagonu, w którym prosi o możliwość zatrzymywania demonstrantów przez wojsko, wsparcie dronami oraz dostawy broni i sprzętu logistycznego.

We wtorek w Los Angeles przebywało już ponad 2 tysiące żołnierzy Gwardii Narodowej, którzy zaczęli towarzyszyć agentom służb imigracyjnych przy zatrzymaniach. Do miasta dotarli również żołnierze piechoty morskiej. Wieczorem burmistrzyni Karen Bass ogłosiła stan wyjątkowy na terenie jednej mili kwadratowej w ścisłym centrum miasta i wprowadziła godzinę policyjną od godziny 20:00 do 06:00. „Nie pozwolimy, by chaos sprowokowany przez prezydenta zagroził mieszkańcom” – oświadczyła.

Tymczasem protesty solidarnościowe z imigrantami objęły kolejne miasta w całych Stanach Zjednoczonych. W San Francisco demonstracja przed biurem ICE zakończyła się zatrzymaniem 148 osób; dwóch policjantów zostało rannych, a w mieście odnotowano zniszczenia budynków i pojazdów.

W Nowym Jorku demonstranci zgromadzili się pod Federal Plaza oraz przed Trump Tower – zatrzymano tam łącznie kilkadziesiąt osób. Do zatrzymań doszło również w Santa Ana pod budynkiem federalnym. W wielu miastach, m.in. w Austin i Buford w Georgii, policja użyła gazu łzawiącego. Demonstracje odbyły się także w Bostonie, Portlandzie (Maine), Salt Lake City, Hartford, Tampie, Sacramento, Houston, San Antonio, Phoenix, Atlancie, Seattle, Filadelfii, Detroit, Waszyngtonie, Baltimore, Chicago, Louisville, Raleigh, Denver, Jacksonville i Omaha.

Kalifornia przedmurzem liberalnej Ameryki

Donald Trump nigdy nie ukrywał, że jego politycznym żywiołem jest kryzys. Gdy po raz pierwszy obejmował urząd prezydenta, obiecywał położyć kres „amerykańskiej rzezi”. Gdy powrócił do Białego Domu w 2025 roku, zapowiedział, że zakończy „upadek Stanów Zjednoczonych”. Dziś tę narrację zamienia w prawo – ogłaszając nadzwyczajne stany wyjątkowe tam, gdzie inni widzą polityczne konflikty, społeczne protesty lub napięcia gospodarcze.

W obliczu protestów w Kalifornii, migracyjnych przepływów z Wenezueli oraz globalnych zawirowań handlowych, Trump sięgnął po przepisy rozsiane po amerykańskim Kodeksie federalnym – w tym po zapomniane akty prawne z XVIII wieku – by poszerzyć swoje kompetencje. Skierował Gwardię Narodową do Los Angeles mimo sprzeciwu gubernatora, deportował migrantów bez procedur i nałożył nowe taryfy celne, wbrew interpretacjom większości sądów.

Zdaniem prawników nie chodzi tu o realne zagrożenia, ale o próbę trwałego przekształcenia ustroju.

Jak zauważył profesor Ilya Somin z Antonin Scalia Law School, „to nie są prawdziwe kryzysy – to preteksty do ekspansji władzy i niszczenia konstytucyjnych wolności”. Inni eksperci mówią o niebezpiecznym precedensie: jeśli wszystko ogłasza się „stanem wyjątkowym”, to granica między prawem a siłą zaczyna się zacierać.

Kalifornia zareagowała pozwem, argumentując, że sytuacja w Los Angeles nie spełnia żadnych konstytucyjnych kryteriów federalizacji sił stanowych – nie doszło ani do inwazji, ani do buntu, ani do paraliżu władz federalnych. Co więcej, sądy zaczęły orzekać, że Trump nadinterpretuje akty prawne, takie jak Alien Enemies Act z 1798 roku – wykorzystywany dziś do masowych deportacji, choć pierwotnie przewidziany był na czas wojny.

W tle tych wydarzeń coraz częściej powraca fundamentalne pytanie: czy prezydent Stanów Zjednoczonych może w imię własnej wizji zagrożenia zawieszać podstawowe wolności? Gdy doradca Trumpa Stephen Miller wspomniał o możliwym zawieszeniu habeas corpus – prawa do kwestionowania legalności zatrzymania – wielu konstytucjonalistów przypomniało słowa sędziego Roberta H. Jacksona z historycznego orzeczenia w sprawie Youngstown v. Sawyer (1952): „Ojcom założycielom znane były pokusy nadzwyczajnych uprawnień. Wiedzieli, jak łatwo kryzys staje się pretekstem do uzurpacji”.

W 2025 roku te przestrogi brzmią wyjątkowo aktualnie.

Wbrew intencjom Białego Domu, nauka – a także historia ostatnich sześćdziesięciu lat – jasno wskazuje, że militaryzacja przestrzeni publicznej nie uspokaja, lecz potęguje chaos. Już w 1967 roku powołana przez prezydenta Johnsona tzw. Komisja Kernera badała przyczyny miejskich zamieszek i jednoznacznie stwierdziła, że to właśnie agresywne działania policji – masowe zatrzymania, użycie gazu łzawiącego – były w połowie przypadków iskrą zapalną. Komisja zalecała porzucenie „szorstkich taktyk” i wprowadzenie metod deeskalacyjnych.

W kolejnych dekadach te wnioski tylko się umacniały. Badania socjologiczne i raporty organizacji policyjnych dowodzą, że kiedy policja reaguje siłą, tworzy spiralę przemocy: protestujący odpowiadają agresją, a funkcjonariusze eskalują jeszcze bardziej. W efekcie protest przeradza się w konfrontację, której można było uniknąć.

Podczas protestów po śmierci George’a Floyda w 2020 roku amerykańska policja zignorowała te rekomendacje. Funkcjonariusze zjawiali się w pełnym rynsztunku bojowym, używali gazu i pocisków gumowych, dokonywali setek zatrzymań – co tylko pogarszało sytuację. W 2022 roku prestiżowy think tank Police Executive Research Forum opublikował raport, który ponownie zalecał ograniczenie użycia siły i budowanie relacji z organizatorami protestów. Gdy policja utrzymuje komunikację i szanuje obywateli, demonstracje mają znacznie większe szanse pozostać pokojowe. A jednak w 2025 roku – podobnie jak rok wcześniej na kampusach protestujących przeciwko wojnie Izraela w Gazie – władze znów sięgnęły po pałki i granaty hukowe.

Jednak wielu komentatorów i mieszkańców Los Angeles twierdzi, że sytuacja nie wymagała aż takiego środka. Publicysta „The Atlantic” David Frum zauważył, że obecność wojska może mieć inny cel niż deeskalacja. Zdjęcia płonących ulic i flag obcych państw unoszących się wśród dymu mogą – według logiki kampanii wyborczej Trumpa – budować obraz „miasta w stanie wojny”, które tylko on potrafi uratować.

To nie jest przypadek, pisał Frum – to polityczna inscenizacja.

Tylko że w tej inscenizacji uczestniczą prawdziwi ludzie, z krwi i kości. I jeśli historia czegoś nas uczy, to tego, że gdy rząd reaguje siłą, ludzie wychodzą na ulice z jeszcze większą determinacją.

Sprawa jest tak poważna, że w najnowszych napięciach między Sacramento a Waszyngtonem coraz częściej pobrzmiewają porównania do amerykańskiej wojny secesyjnej – jednego z najboleśniejszych momentów w historii Stanów Zjednoczonych. Ostatnie raz tak silne napięcia między władzą federalną a stanową miały miejsce w latach 50. i 60. XX wieku, gdy prezydenci Eisenhower i Kennedy wysyłali wojsko, by wymusić przestrzeganie praw obywatelskich w Arkansas i Alabamie – ale nawet wtedy działali w porozumieniu z władzami stanowymi.

Kalifornia to szósta lub siódma gospodarka świata – osobno liczona. Jej głos jest potężny, a ambicje polityczne jej liderów nie są już tylko regionalne. Ale na gruncie prawnym sprawa jest jednoznaczna: żadna z konstytucji stanowych nie przewiduje możliwości secesji, a prawo federalne – szczególnie precedensowy wyrok Texas v. White z 1869 roku – jasno orzeka, że Unia jest „nierozerwalną wspólnotą niezniszczalnych stanów”.

Nie zmienia to faktu, że napięcie jest realne, a Gavin Newsom wyraźnie wyrasta na głównego przeciwnika Donalda Trumpa. Jeszcze zanim Joe Biden wycofał się z ubiegania o reelekcję i namaścił Kamalę Harris, to właśnie Newsoma wymieniano jako naturalnego sukcesora, gotowego do walki o prezydencką nominację Demokratów w 2028 roku. Dziś Kalifornia staje się nie tylko przedmurzem liberalnej Ameryki, ale także alternatywnym laboratorium przyszłości – stanem, który nie tylko odpowiada na kryzys klimatyczny, ale i na kryzys wartości.

;
Radosław Korzycki

Były korespondent polskich mediów w USA, regularnie publikuje w gazeta.pl i Vogue, wcześniej pisał do Polityki, Tygodnika Powszechnego, Gazety Wyborczej i Dwutygodnika. Komentuje amerykańską politykę na antenie TOK FM. Oprócz tego zajmuje się animowaniem wydarzeń kulturalnych i produkcją teatru w warszawskim Śródmieściu. Dużo czyta i podróżuje, dalej studiuje na własną rękę historię idei, z form dziennikarskich najlepiej się czuje w wywiadzie i reportażu.

Komentarze