Czy PSL pójdzie w jesiennych wyborach do Sejmu pod własnym szyldem czy w sojuszu, ma zadecydować w sobotę (1 czerwca 2019) Rada Naczelna PSL. To będzie decyzja kluczowa dla przyszłości tej partii, bo może sprawić, że w przyszłym Sejmie nie znajdzie się ani jeden poseł Stronnictwa
Na razie pewne są dwie rzeczy. Pierwsza to, że PSL jest gotowe wspólnie z opozycją zawalczyć jesienią o miejsca w Senacie, bo samodzielnie ma minimalne szanse na mandaty; druga, że jeśli partia Biedronia przystąpi do koalicji, to ludowcy z niej wyjdą.
Jeszcze kilka dni przed wyborami do Europarlamentu Jarosław Kalinowski, jeden z liderów PSL, mówił, że sojusz ludowców z Koalicją Obywatelską jest eksperymentem. I od jego wyników będzie zależało czy PSL wejdzie w podobny sojusz na jesienne wybory parlamentarne.
PSL wypadł dobrze - zdobył trzy mandaty, czyli tylko o jeden mniej niż w wyborach pięć lat temu. I naprawdę niewiele zabrakło by były to cztery mandaty. Władysław Kosiniak-Kamysz oficjalnie uznał wynik za „przyzwoity”, a wyniki europosłów PSL za historyczne.
Nigdy wcześniej kandydaci Stronnictwa nie uzyskali takiego poparcia: wiceprezes Adam Jarubas dostał 130 tys. głosów, drugi wiceprezes Krzysztof Hetman i Jarosław Kalinowski otrzymali po ponad 100 tys. głosów.
Nawet Urszula Pasławska, też wiceprezes partii, która do europarlamentu się nie dostała, zebrała ok. 60 tys. głosów.
Wynik europosła poprzedniej kadencji Czesława Siekierskiego, rzuconego na najtrudniejszy okręg dla PSL, bo Podkarpacie budzi zdumienie - Siekierskiemu zabrakło dwa tysiące głosów by wejść do Europarlamentu, ale jego wynik (38 tys.) jest trzy razy lepszy, niż osiągnął tu PSL przed pięcioma laty.
A jednak zaraz po ogłoszeniu wyników liderzy PSL zaczęli się dystansować od swoich sojuszników w koalicji. Prezes Stronnictwa, Władysław Kosiniak-Kamysz, mówi wprost, że sojusz PSL z Platformą został zawiązany tylko na czas wyborów do Europarlamentu i obecnie już nie funkcjonuje, a przyszłość jest do przedyskutowania.
Zaś przeciwnicy skupieni wokół Marka Sawickiego argumentują, że może i kandydaci osiągnęli historyczne wyniki, ale wieś w 70 proc. powiedziała ludowcom „nie”. A przyzwoity wynik wcale nie jest taki przyzwoity, bo startując pod własnym szyldem dostaliby cztery, a nie trzy mandaty. Nie ma więc mowy, by powtórzyć „eksperyment” na jesieni.
Faktem jest, że mimo uzyskania „przyzwoitej” liczby mandatów ludowcy mają powody do niepokoju. Zabójcza okazała się dla nich frekwencja. Im większa jest mobilizacja elektoratu, tym dla nich gorzej. Wysoką frekwencję w skali kraju uzyskano w tych wyborach dzięki głosom polskiej wsi, ale też miast do 50 tys. mieszkańców. To oni się zmobilizowali, a to jest właśnie ta część społeczeństwa, która łączy swój interes z interesem PiS.
To politycy PiS jeżdżąc po Polsce prowincjonalnej skutecznie ten elektorat zmobilizowali strasząc mieszkańców wizją Koalicji Obywatelskiej, która odbierze im datki socjalne przyznane przez PiS, wypłaci odszkodowania Żydom, a do tego zniszczy tradycje i wartości chrześcijańskie w jakich oni wyrośli.
Koalicja też straszyła - że PiS doprowadzi do wzrostu inflacji, kosztów życia, załamania eksportu żywności. Ale ludzie na wsi patrzą na politykę poprzez pryzmat doraźnych korzyści, a nie w długiej perspektywie. Liczy się tu i teraz.
Pięćset złotych na każde dziecko to pierwsze pieniądze, jakie dostali wprost do ręki. PiS w kampanii w 2015 roku wiele obiecywał, ale kiedy zdobył władzę większość obietnic spełnił. Dzięki temu jest dziś postrzegany na wsi jako gwarant bezpieczeństwa.
Straszenie odebraniem przywilejów socjalnych przemawia do wyobraźni, wzrost inflacji już nie.
Ale nie tylko pieniądze się liczyły. PiS zdobył też głosy swoją polityką godnościową. Na wsi ważna jest ochrona ziemi przed wykupem przez cudzoziemców. Zapewnienia PiS, że teraz ziemia jest lepiej chroniona, mieszkańcom wsi wydały się bardziej wiarygodne niż liczby wskazujące na coś wręcz przeciwnego - więcej hektarów przeszło w ręce cudzoziemców za rządów PiS niż PO-PSL.
Do elektoratu wiejskiego i małomiasteczkowego bardzo przemówiły zapewnienia prezesa PiS, że nie będzie żadnych odszkodowań za mienie pożydowskie. W takim Garwolinie czy Żelechowie, gdzie mieszkańcy do dziś siedzą na gruntach i w domach byłych obywateli polskich żydowskiego pochodzenia, to bardzo ważna deklaracja. Lęk przed tymi, którzy mogą się teraz upomnieć o „nasze” domy, jest tu ciągle żywy, a antysemityzm często wręcz nieskrywany.
Ogromną propisowską rolę odegrał Kościół, choć paradoksalnie atmosfera w ostatnich tygodniach wokół Kościoła wydawała się temu nie sprzyjać. Polska wieś ma nastawienie prokościelne, a słowa proboszcza są tu bardziej słuchane od słów polityków z pierwszych stron gazet. Wydawało się, że film braci Sekielskich o pedofilii w Kościele „Tylko nie mów nikomu” przeorze te relacje. Nic z tego. Część wiernych uznała, że to kolejny atak na Kościół, wręcz zamach.
W wielu parafiach list Episkopatu, w którym hierarchowie przepraszają ofiary księży i przyznają się do zaniedbań, w ogóle nie został odczytany. Ludzie na wsi często narzekają na swoich proboszczów, krytykują ich pazerność, obyczajowość, ale nie chcą ataków na Kościół, bo odbierają go jako atak na własne wartości, na tradycję w jakiej wyrośli. Im silniejszy atak, tym potrzeba obrony większa i większa konsolidacja wokół słów płynących z ambony.
Jeśli PSL zdecyduje o samodzielnym starcie w jesiennych wyborach, to prawdopodobnie utonie. W końcu ten historyczny wynik europosłów PSL wziął się też z poparcia ich przez elektorat platformerski.
Na przykład Kalinowski, rolnik z Mazowsza, dostał dwa razy więcej głosów w samych Siedlcach niż w powiecie siedleckim. Władysław Teofil Bartoszewski startował z ostatniego miejsca listy warszawskiej i dostał ponad 34 tys. głosów i ostatecznie wskoczył na piąte miejsce. Taka sztuka w Warszawie dotychczas nie udała się żadnemu kandydatowi z listy PSL.
Ale jeśli ludowcy zdecydują się na koalicję, to muszą pokazać swoją odrębność, tożsamość opartą na wartościach bliskich mieszkańcom polskiej prowincji. Muszą szukać poparcia w grupie wyborców o poglądach konserwatywno-liberalnych, którzy na Platformę nie chcą głosować z powodu jej zbyt liberalnych poglądów.
Szansą dla PSL, by odgrywać jakąś rolę polityczną, jest przebudowanie swojego programu, wycofanie się z bycia partią zagrodową, jakimś związkiem branżowym. Ale tego nie zrobi się w ciągu 4-5 miesięcy jakie zostały do jesiennych wyborów.
PSL musi spróbować trafić do szerszego elektoratu, do mieszkańców miast, gdyż z roku na rok ubywa ludzi pracujących na roli i żyjących z rolnictwa, kurczy się naturalne zaplecze ludowców.
Spośród 1,4 mln biorących dopłaty za rolników można uznać ok. 300 tys. Reszta to elektorat socjalny, dla którego liczy się pomoc państwa i narodowe hasła - PSL nie ma tu czego szukać. Nie wystarczy bazować na 125 latach tradycji PSL, szermować hasłami o potędze najstarszej partii chłopskiej w tym kraju, której nie da się wykorzenić. To PiS jest dziś partią ludową.
A jeśli PiS straci wpływy, a pewnie tak się stanie kiedy zabraknie w budżecie pieniędzy na kolejne datki dla elektoratu, to jego miejsca może wcale nie zająć PSL, tylko jakiś nowy lider, który wyda się mieszkańcom bardziej atrakcyjny poprzez głoszone hasła.
Stronnictwo ma dziś małe szanse na odzyskanie dawnej potęgi na wsi, dlatego samodzielny start w wyborach jesiennych może oznaczać, że nie będzie ludowców w Sejmie.
Ale być może PSL wcale nie zamierza startować samodzielnie. Może dystansując się teraz do Koalicji próbuje wymusić na Schetynie lepszą pozycję dla siebie. To jest pewien straszak, bo na pewno Koalicja bez PSL dostanie mniej głosów, i słabą pociechą dla Schetyny będzie fakt, że ludowcy też na tym stracą.
Komentarze