0:00
0:00

0:00

Dworzec Zachodni w Warszawie. W głównej hali krząta się kilkudziesięciu wolontariuszy w odblaskowych kamizelkach. Na stołach ustawionych pod ścianami można przebierać w jedzeniu: jest ciepła zupa, kanapki, pączki, batoniki, kawa, herbata, woda i owocowe soki.

Wolontariusze cały czas krążą z tacami jedzenia między siedzącymi na hali dworca. „Super zupa, very good!” - reklamuje jeden z wolontariuszy. Osobno krążą też z tacami pełnymi kolorowych słodyczy dla dzieci. Na ekranach wyświetlają się niebiesko-żółte napisy po polsku i ukraińsku „My z wami!”. Obok stołów z jedzeniem jest też punkt z darmowymi ubraniami. Kilkanaście osób trzyma kartony, oferują darmowy nocleg i transport.

Cały dworzec czeka na Ukraińców uciekających przed wojną. Ale gdzieś między nimi przewijają się też ci, którzy chcą jechać w drugą stronę. Można ich poznać po plecakach i częściach garderoby w moro. Wielu z nich ma kaski albo karimaty przytroczone do plecaków.

Do Ukrainy trudno teraz dojechać, w niedzielę wieczorem żaden normalny autobus tam nie jedzie - przynajmniej tak mówią na dworcu. W tłumie stoi kobieta, na oko czterdziestolatka. Trzyma karton z napisem „Jedziemy do Lwowa”.

„Będziemy wieźli pomoc dla Ukraińców. Leki, sprzęt, co się zmieści. No i zabieramy chłopców, którzy jadą walczyć. Wyjeżdżamy o dziesiątej”.

Żonę mam w Polsce, mogę walczyć

Im bliżej godziny odjazdu, tym więcej mężczyzn gromadzi się w pobliżu. Żartują, opowiadają sobie historie z frontu, które usłyszeli od znajomych, albo o których przeczytali w internecie. Niektórzy z wielkimi walizami, inni w adidasach z plecakami jak na siłownię.

Chwilę przed 22:00 przechodzimy na stanowisko 10. dworca. Podjeżdża duży czerwony autobus. Kilku mężczyzn żegnają kobiety i dzieci.

„Boże, boże, tylko wróć”. „No, lećcie już, zimno”.

Kierowca, nazwijmy go Vlad*, gasi papierosa i wsiada do autobusu. „Słuchajcie, nie sprzedajemy biletów, ale jak ktoś może, to niech wrzuci coś symbolicznie, 30, 50 złotych, ile możecie, żeby było na paliwo. Jutro będziemy wracać z kobietami i dziećmi do Polski” - mówi. Jego kolega rzuca głośne „Sława Ukrainie!”. „Gierojom sława!” - odkrzykuje autobus. Ruszamy.

W środku siedzi 32 pasażerów, większość to mężczyźni w wieku poborowym. Od kiedy Ukraina ogłosiła powszechną mobilizację, wszyscy mężczyźni od 18. do 60. roku życia mają zakaz opuszczania kraju. Ci, którzy wjadą do Ukrainy, raczej nie mają szans na powrót. Ukraińscy pogranicznicy zwykle cofają ich z granicy.

W autobusie nie rozmawiają. Większość ogląda - bez słuchawek - filmiki na telefonach. Mieszają się więc: dźwięki hymnu Ukrainy w różnych wykonaniach, odgłosy strzałów i wybuchów, przemówienia prezydenta Zełenskiego, patriotyczne piosenki i sygnały powiadomień komunikatorów.

„Pracowałem w Finlandii. Moja żona i dziecko są w obwodzie sumskim [na północnym wschodzie kraju - red.]. One nigdzie nie wyjadą, uparły się. Co miałem zrobić, trzeba wracać” - opowiada niewysoki dobrze zbudowany mężczyzna, kiedy pali papierosa w czasie postoju.

Inny:

„Mam żonę Polkę i firmę budowlaną w Polsce. Rodzina jest bezpieczna, więc mogę walczyć i się nie martwić”.

Hełmu ani kamizelki nie ma. Właściwie nie ma nic, co się może przydać na wojnie. Liczy, że dostanie sprzęt we Lwowie albo gdzieś, gdzie go wyślą. Wcześniej nigdy nie walczył.

Uciec z córką i kotami

Wśród pasażerów jest też kilka kobiet. Ludmiła, 30-kilkuletnia blondynka, nie pasuje do reszty w autobusie. Ma lekkie ubranie i duży biały letni kapelusz.

„Kiedy zaczęła się wojna, byłam na wakacjach w Dubaju, blać!” - rzuca i pakuje podręczny bagaż do schowka autobusu.

We Lwowie zostawiła 6-letnią córkę i koty. Jedzie, żeby je zabrać.

„Chciałam dostać się do Lwowa samolotem, ale wszystkie anulowali. Przyleciałam kilka godzin temu. Na dworcu nie było normalnych autobusów, znalazłem jakiś przez BlaBla Car, ale i tak na peronie okazało się, że wsiadłam nie do tego. Na szczęście Vlad powiedział, że mogę jechać z nim. Nie wiem jeszcze, co zrobię, kiedy dotrę do córki. Na razie planuję pojechać do Bułgarii albo Rumunii, tam koszty życia są trochę niższe niż w Polsce” - mówi.

Przez połowę drogi Ludmiła sprawdza przejścia graniczne, przez które można się wydostać z Ukrainy i kontaktuje się ze znajomymi na granicy. Co jakiś czas wyłącza teatralnie telefon i przeklina. Przez wakacje i nerwowy powrót, dopiero teraz się orientuje, co ją czeka. „40 godzin?! 60 godzin?!”.

Vlad obiecuje pomóc, mówi, że zna skróty, jak szybciej dostać się do przejścia granicznego z Polską, ale niech Ludmiła dobrze zapisze jego wskazówki, bo to takie drogi, że sama za nic nie trafi.

Dobrowolcy z Białorusi chcą się bić

Droga do Ukrainy mija gładko. Żadnych korków, żadnych problemów. Dopiero przy samym przejściu w Budomierzu samochodów jest dużo. Ale to głównie ci, którzy chcą zabrać Ukraińców.

Polską stronę granicy pokonujemy szybko, problem jest po stronie ukraińskiej.

„Prezydent Zełenski powiedział przecież, że zaprasza dobrowolców!” - krzyczy ubrana w moro kobieta z wygolonymi bokami głowy. Obok siedzi jej partner, wielki i umięśniony - zajmuje półtora siedzenia - przystrzyżony na żołnierza, w ubraniu taktycznym. Okazuje się, że obydwoje są Białorusinami. Jak mówią, w pierwszym możliwym miejscu chcą się zapisać do walki i od razu jechać na front. Patrząc na nich trudno nie dać im wiary.

Ale po kilkudziesięciu minutach pogranicznik oznajmia: zakaz wjazdu do Ukrainy. Zdenerwowani wyciągają plecaki z luku bagażowego i odchodzą.

„Bardzo dobrze, teraz jest wojenny czas, nie wiadomo, kogo przynosi. Z Białorusi rakietami w nas strzelają, a ci chcą za nas walczyć? Może i tak, ale lepiej uważać, dużo dywersantów” - zastanawia się na głos Vlad.

Przeczytaj także:

Silnik tego autobusu nie gaśnie

To on z całego autobusu jest najbardziej rozmowny. Rzuca bluzgi na kierowców, pyta, czy ktoś chce herbatę albo kawę (ma czajnik w małym schowku przy schodkach), sprawnie biega z dokumentami między pogranicznikami, przeciska się autobusem pomiędzy samochodami na centymetry.

Razem z kolegą mają firmę przewozową i regularnie jeżdżą między Warszawą a Lwowem. Od kiedy wybuchła wojna, non stop jeżdżą w tę i z powrotem - do Lwowa wiozą sprzęt i mężczyzn, ze Lwowa zabierają kobiety i dzieci.

„Silnik tego autobusu nie gaśnie” - chwali się Vlad i odpala kolejnego papierosa.

Pali też w kabinie w czasie jazdy, po prostu odsuwa wtedy lekko szybę.

Opowiada, że krótko przed wybuchem wojny jego żona przyjechała do Polski wypocząć. Kiedy Putin zaatakował, właściciel pensjonatu, w którym była żona, powiedział, żeby Vlad przywiózł tam szybko rodziny z Ukrainy.

„Dostali pokoje, jedzenie, pomoc. Ani razu nie było słowa o pieniądzach, wszystko za darmo! Na przejściu też wpuszczają bez problemów, nie patrzą na dokumenty!” - rozkręca się.

„A u nas co? Są tacy, co podwożą ludzi kilkadziesiąt kilometrów do granicy i chcą za to nie wiadomo ile euro. Od matek z dziećmi! A Polacy za darmo sami przyjeżdżają samochodami, właściciel tego hotelu mi mówi: przywieź mi tutaj te rodziny… ” - Vlad wyciera nos ręką.

Udaczi, chłopcy

Po ukraińskiej stronie niedaleko za przejściem zaczynają się checkpointy. W drodze do Lwowa mijamy ich co najmniej cztery. Mieszkańcy ubrani w odblaskowe kamizelki stoją przy niedużych barykadach z opon i worków z piaskiem. Czasami mierzą latarkami wnętrze samochodu, ale jest wczesny ranek, mróz. Bardziej zajmuje ich utrzymanie ognia w koksownikach. Na żadnym punkcie nie musimy się zatrzymywać. Dopiero przed samym Lwowem na drodze jest potężny korek.

Tam stoi najbardziej imponujący checkpoint. Oprócz straży obywatelskiej są też funkcjonariusze z długą bronią.

Każdy samochód jadący do Lwowa musi powoli przejechać przez kilka zakrętów, które tworzy barykada.

W końcu przyjeżdżamy pod główny dworzec we Lwowie. Vlad ostrzega: „Uważajcie przy wysiadaniu. Ludzie czekają na autobusy do Polski i od razu jak tylko otworzą się drzwi, przeciskają się do środka”. Rzeczywiście, kiedy widzą nasz autobus, od razu jedną ręką łapią dzieci, drugą bagaż i szybko podbiegają do krawędzi peronu.

„Nie jadę do Polski, my właśnie przyjechaliśmy z Polski” - krzyczy Vlad, kiedy tylko otwierają się drzwi. Odpowiadają mu głośne westchnięcia. „Przyjechali z Polski”, niesie się szybko w tłumie, ludzie wycofują się i odkładają bagaże. Vlad pomaga wyjąć torby i rzuca: „No, udaczi, chłopcy, udaczi”.

*Vlad nie chciał ujawniać swojego prawdziwego imienia ani wizerunku

;
Na zdjęciu Sebastian Klauziński
Sebastian Klauziński

Dziennikarz portalu tvn24.pl. W OKO.press w latach 2018-2023, wcześniej w „Gazecie Wyborczej” i „Newsweeku”. Finalista Nagrody Radia ZET oraz Nagrody im. Dariusza Fikusa za cykl tekstów o "układzie wrocławskim". Trzykrotnie nominowany do nagrody Grand Press.

Komentarze