0:000:00

0:00

„Mój chłopak. Jest na linii frontu, w Kijowie” - mówi 26-letnia Lena*. To naukowiec, pracuje nad doktoratem. Na froncie jest medykiem.

„Na razie na szczęście mamy kontakt na bieżąco” - mówi i przewija palcem po komunikatorze. Lena i ponad 300 innych kobiet to wolontariuszki jednego z centrów we Lwowie, które koordynują wysyłanie pomocy dla żołnierzy na froncie.

Poszedłem zobaczyć, jak wygląda ich praca.

„Jak skończy się wojna, przez tydzień będziemy pić, a przez kolejny spać”

„Lwów nie jest już centrum turystycznym. Wszyscy, którzy tu przyjeżdżają, muszą pamiętać, że nie są gośćmi” - oświadczył we wtorek mer Lwowa Andrij Sadowy.

Chociaż wojna ciągle omija miasto, nie da się nie odczuć trwającego stanu wojennego. Od 22:00 do 06:00 rano obowiązuje godzina policyjna, setki lwowskich restauracji, barów i sklepów z pamiątkami jest zamknięta, działa garstka.

Przed budynkami władz stoją żołnierze z długą bronią, przyglądają się podejrzliwie. Długo wpatrują się w dokumenty, przeszukują wszystkich. Paszport i plecak obsługa sprawdza nawet w niektórych restauracjach. Wieczorem dookoła ratusza zaczęło się ustawianie metalowych barierek.

„Chociaż Lwów jest najbezpieczniejszym miastem w Ukrainie, był chyba najlepiej przygotowany na wojnę” - żartuje Alicja. Wcześniej oprowadzała polskie wycieczki. Teraz pracuje w ratuszu, zajmuje się komunikacją.

Opowiada, że w mieście cały czas są ćwiczenia z obsługi broni, z pierwszej pomocy. „Mer Lwowa tydzień przed wybuchem zamienił punkt turystyczny w centrum dla dziennikarzy. Tydzień przed wojną!” - podkreśla Alicja. Mówi, że na wschodzie cały czas nie za bardzo wierzyli, że Putin zaatakuję, tymczasem we Lwowie nawet mapy schronów były dobrze znane.

Rzeczywiście, kiedy godzinę później słyszę alarm przeciwlotniczy, wszyscy dookoła doskonale wiedzą, którędy do schronu. „To szósty, który odwiedzam w ostatnim tygodniu” - mówi znużona Alicja. - „Jak wojna się skończy, to przez tydzień będziemy pić, a przez kolejny spać”.

Lwów z centrum turystycznego zamienił się w wielkie centrum logistyczne. Ze wschodu przyjeżdżają ludzie uciekający przed wojną, na wschód jedzie pomoc i zaopatrzenie dla żołnierzy i cywilów.

„W mieście jest około 40 tys. osób wewnętrznie przesiedlonych” - mówi nam członek władz obwodu lwowskiego. Codziennie podczas briefingów dla mediów podawane są aktualne informacje o sytuacji w mieście.

We Lwowie pracuje też ok. 5 tysięcy wolontariuszy. Wielu z nich w specjalnych centrach, których w mieście jest kilka. Jedne zajmują się pomocą dla wewnętrznych przesiedleńców, inne pomocą żołnierzom na froncie. Idę do jednego z tych drugich.

Przeczytaj także:

Centrum „Wojna” gotuje zupę

Pieczarek jest może sto kilo, do tego marchewki, cebula, buraki, wszystko w plastikowych skrzynkach. Na podwórku jednej z kamienic Lwowa działa regularna polowa kuchnia. Kilkadziesiąt osób w kurtkach i czapkach kroi warzywa. „Będzie z tego zupa dla żołnierzy” - mówi młoda dziewczyna w modnej kurtce. Ale kobieta wyłaniająca się z kuchni krzyczy „No foto, no interview!”.

- „Przecież to tylko gotowanie zupy”. - „Przepraszam, wszyscy są nerwowi” - mówi zakłopotana dziewczyna.

kilkadziesiąt osób obiera i kroi warzywa
Gotowanie zupy dla ukraińskich żołnierzy
trzy osoby obierają i kroją pieczarki

Ugotowanie zupy to jedno, ale dowiezienie jej na front, to co innego. Żeby dowieźć żołnierzom jedzenie i inne najpotrzebniejsze rzeczy, w mieście działa specjalne centrum pomocy.

Budynek nazywa się „Wojna”. To stara nazwa, jeszcze sprzed aktualnej wojny. W przeszłości było tu rosyjskie centrum kultury, ale – jak mówi mi jedna z lokalnych dziennikarek nie bez zadowolenia – „przepędziliśmy ich kilka lat temu”. Do niedawna w centrum odbywały się imprezy dla weteranów i warsztaty dla byłych żołnierzy z traumą wojenną.

Teraz to jedno wielkie centrum logistyczne. Na drzwiach wejściowych wisi lista rzeczy, których potrzeba najbardziej: materace, karimaty, śpiwory, odzież termiczna i taktyczna.

Tryzub albo swastyka wypalona na plecach

W środku na parterze harmider jak w filmowych scenach z amerykańskiej giełdy. Ciągle dzwonią telefony, ktoś ramieniem przyciska telefon do ucha i szybko coś notuje, ktoś biegnie z papierami, ktoś uderza w kapryśmy ekspres do kawy. Różnica jest taka, że tutaj są prawie same kobiety.

Początkowo nikt nie chce rozmawiać.

- „Jesteś wolontariuszką?” - „Nie mogę powiedzieć”. - „Więc tutaj zbieracie rzeczy dla żołnierzy…”. - „Nie mogę rozmawiać bez zgody szefowej”.

Zdjęcia? Wykluczone.

Na szczęście udaje mi się dostać do szefowej. To Alina, bardzo dynamiczna, w kraciastych spodniach i taktycznej bluzie. W uszach ma bezprzewodowe słuchawki, w czasie naszej dwuminutowej rozmowy odrzuca może pięć połączeń. A może jakieś odbiera i odpowiada ukradkiem?

Alina wcześniej zajmowała się jeńcami wziętymi do niewoli przed Rosjan. Podobno jej mąż też był jeńcem. Podobno Rosjanie wypalili mu na plecach ukraiński tryzub albo swastykę, relacje są różne.

To ona dowodzi centrum. Do pomocy ma ponad 300 kobiet, które zapisały się na wolontariat, pracują na zmiany. Przede wszystkim pakują i koordynują wysyłkę dla żołnierzy na front. Ale nie tylko.

„Pleciemy siatki maskujące, zbieramy jedzenie, szukamy amunicji” - wylicza Alina.

„Wszyscy, którzy tu pracują, robią to w ramach wolontariatu. Po prostu przyłączają się do pracy, którą trzeba wykonać. Są i kucharki, i dziennikarki. Podstawą naszej ekipy są ludzie, którzy działają jeszcze od Majdanu i wybuchu wojny w 2014 roku. Przez te wszystkie lata wspieraliśmy żołnierzy na froncie, nie przerwaliśmy pracy nawet na jeden dzień. Wtedy wolontariusze przychodzili i odchodzili, bo tutaj we Lwowie nie odczuwaliśmy za mocno wojny, było spokojnie, ludzie zajmowali się swoimi sprawami. Teraz znów wszyscy włączyli się do działania” - opowiada prędko Alina wyuczoną formułkę dla dziennikarzy, rzadko spoglądając na rozmówców.

- Czego wam potrzeba?

„Przede wszystkim amunicji i środków medycznych. To są podstawowe rzeczy niezbędne naszym chłopcom” - dodaje, już patrząc w oczy. Pozwala też rozmawiać z wolontariuszami i robić zdjęcia.

dziesiątki pudełek i kilkanaście osób między nimi
dziesiątki paczek na podłodze

Chcesz wiedzieć, jak tu jest? Zapytaj swojego dziadka!

Naszą przewodniczką jest Lena, energiczna 25-latka z żarówiastozielonymi włosami. Przed wojną uczyła angielskiego. Na głupie pytanie, czy pracuje tutaj cały dzień, czy tylko po pracy, rzuca z przekąsem:

„Pracy? Jakiej pracy, jest wojna! Przecież nikt nie pracuje. Wiem, że może w Polsce to trudne do wyobrażenia, ale może kiedy zapytasz swojego dziadka, to ci opowie, jak było”.

Zabiera nas na wycieczkę po centrum. Na piętrze po jednej stronie aż pod sufit stoją pudełka z jedzeniem. Konserwy, suszone mięso, zapakowane orzechy — wszystko, co ma długi termin przydatności. W drugim pokoju stoją pudła z lekami. Każda paczka ma napis "Ukraina ponad wszystko!”.

„A pozwolenie jest?” - pyta podejrzliwie jedna z kobiet pakujących paczki. „Tak, tak, szefowa dała zgodę” - krzyczy Lena.

Jak mówi, największym problemem jest przewiezienie tego wszystkiego na front. „Szukamy ludzi, którzy akurat jadą coś zawieźć, albo pytamy, czy ktoś może jechać. W sumie to sprowadza się do tego, że szukamy facetów z dużymi jajami”.

Misji dostarczenia pomocy na front podejmują się różni ludzie, zwykli cywile. Widziałem, jak załadowują po brzegi swoje osobowe auta, żeby potem przedrzeć się nimi do miast atakowanych przez Rosjan.

Schodzimy na dół. Uchylamy na chwilę drzwi do dużej sali, w której kilkunastu chłopaków stoi ze skrzyżowanymi rękoma i wpatruje się w kałasznikowa leżącego na stole. Żołnierz za stołem pokazuje ołówkiem części karabinu i wylicza: muszka, magazynek, spust.

Kiedy tylko żołnierz rzuca spojrzenie w naszą stronę, zamykamy drzwi.

Znów ktoś pyta o pozwolenie, Lena znów uspokaja.

Co jest teraz najpotrzebniejsze? Lena wyciąga telefon i pokazuje zdjęcia, które wysłała też znajomym z Polski. To opaski do tamowania krwotoków, a to do unieruchamiania złamanych kończyn. Kamizelki kuloodporne są na wagę złota.

Przy tylnych drzwiach, którymi paczki wędrują do samochodów, słychać kłótnię. „Przepraszam, niektórzy nie śpią od 4 dni, czasami napięcie jest po prostu za duże i ludzie szaleję” - rozkłada ręce Lena.

Ile czasu tutaj pracuje? „Staramy się robić 6-godzinne zmiany. Ale większość z nas trzeba wyganiać, bo chcemy pracować cały czas” - mówi i pokazuje po dziewczynach. „Ona była tutaj ostatnio 12 godzin, a ma 17 lat. Ona ma 19 lat. A Witali nawet tutaj śpi” - wskazuje na chłopaka z terytorialsów.

kolejne paczki z jedzeniem
kobiety niosą paczki z lekami

Lena pisze do chłopaka na froncie

Czy mężowie i partnerzy tych dziewczyn są teraz na froncie?

„Tak, na przykład mój chłopak. Jest na linii frontu, w Kijowie” - mówi, jakby czekała na to pytanie od dawna. To naukowiec, pracuje nad doktoratem. Na froncie jest medykiem.

„Na razie na szczęście mamy kontakt na bieżąco” - mówi i czule przewija palcem po komunikatorze. „Staram się pisać do niego cały czas. Jeśli nie mam od niego wiadomości, nie mam ochoty nic robić. On pozwala mi pracować 24 godziny na dobę”.

Lena na chwilę gubi wątek, ale zaraz odzyskuje werwę. „Ludzie tutaj są uzbrojeni i mogą walczyć. Nawet ja mogę walczyć” - rzuca zawadiacko. - „No co? Słuchaj, jestem z zachodniej Ukrainy. Jesteśmy specyficznym typem Ukraińców. Robimy to wszystko na wypadek wejścia Rosjan, ale oni tutaj nie wejdą. Kto potrzebuje ludzi, którzy nienawidzą ich całym sercem od wieków?".

*Chociaż we Lwowie nie ma bezpośrednich działań starć z Rosjanami, obowiązuje tutaj stan wojenny. Wszyscy są bardzo przeczuleni na kwestie bezpieczeństwa, dlatego zmieniliśmy imiona i detale dotyczące bohaterek tekstu.

Udostępnij:

Sebastian Klauziński

Dziennikarz portalu tvn24.pl. W OKO.press w latach 2018-2023, wcześniej w „Gazecie Wyborczej” i „Newsweeku”. Finalista Nagrody Radia ZET oraz Nagrody im. Dariusza Fikusa za cykl tekstów o "układzie wrocławskim". Trzykrotnie nominowany do nagrody Grand Press.

Komentarze