0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Patryk Ogorzalek / Agencja Wyborcza.plPatryk Ogorzalek / A...

Kiedy jedzie się z Krakowa do Przemyśla, droga wydaje się bardzo spokojna. Nie ma korków, na zjazdach i stacjach benzynowych nie ma tłumów. Mija nas kilka samochodów wojskowych, a na samym Podkarpaciu - trzy autobusy z napisem "straż pożarna". W samym Przemyślu jednak czuć już napięcie.

Do tankowania ustawiają się kolejki, widać coraz więcej samochodów na ukraińskich tablicach. Kilka minut drogi stąd znajduje się przejście graniczne w Medyce. Kiedy patrzymy na GPS, widać, że droga z Ukrainy do przejścia granicznego jest kompletnie zablokowana. Straż puszcza pojedyncze samochody, kontrola dokumentów trwa długo.

6 kilometrów na piechotę

"Poprosiliśmy przypadkowego kierowcę, żeby przewiózł nas ze Lwowa do granicy. Sami nie moglibyśmy tego zrobić, bo na ukraińskich stacjach brakowało paliwa" - relacjonuje grupa turystów z Wrocławia, którzy we Lwowie wylądowali w ubiegły weekend. Pytamy, czy nie bali się wyjazdu w miejsce zagrożone wojną.

Przeczytaj także:

"Ale przecież do niedawna wydawało się, że pełna inwazja nie jest realna" – wyjaśniają.

"Wczoraj jeszcze wszystko normalnie działało, knajpy, bary, były otwarte. Nikt się nie spodziewał, że to się rozwinie tak szybko"

- mówi nam pan Dariusz (imię zmienione). Z samochodu wysiedli 6 km przed polską granicą, żeby nie stać w gigantycznym korku. Resztę przeszli na piechotę.

Chaos, ale bez paniki

Turyści mają szczęście – nie dość, że wracają do siebie, to mają zapewniony transport. A o ten w Medyce trudno. "Wypowiem się wam, jeśli pomożecie mi zamówić taksówkę" – mówi nam około trzydziestoletnia kobieta, która przez przejście graniczne przeszła o kulach. Wyjaśnia, że próbuje, dzwoni, pyta kierowców stojących przy krawężnikach – niestety, wszyscy są zajęci. Wreszcie ktoś przywołuje naszą rozmówczynię. Transport do Przemyśla się znalazł.

Na miejscu panuje chaos, ale nie panika. Klepisko zaraz przy pieszym przejściu granicznym zajmuje spory tłum, czekają na autobus. Pojazdy podjeżdżają co kilkanaście minut i momentalnie się zapełniają. Kawałek dalej można złapać autokar i jechać nim do Krakowa, Warszawy czy Wrocławia.

Wiele osób przyjechało naprawdę z daleka. Jeden z naszych rozmówców dotarł do Polski z Melitopola. To miasto w obwodzie zaporoskim, ledwo 120 kilometrów od okupowanego przez Rosjan Krymu. Niedaleko jego miasta znajduje się baza lotnicza.

"I ją zbombardowano. W mieście zaczęła się panika. W blokach wszyscy mieszkający na najwyższych piętrach próbowali przenieść się niżej. Moja rodzina ukrywa się przed bombardowaniem w piwnicy" – mówi.

Wyjaśnia, że z Melitopola wyjechał we wtorek. Wtedy było jeszcze spokojnie. Po drodze zatrzymał się we Lwowie, gdzie był jeszcze w środę rano. Do Polski przyjechał za pracą. To jedyna stabilna rzecz. Wie, że będzie mógł zarobić i wysłać pieniądze swoim bliskim.

"Rodzina się boi, ale mówią, żebym tu został. Nie wiadomo, jak będzie, a dzięki mnie będą mieli co włożyć do garnka" - dodaje.

Do Kijowa, do żony

Do granicy, od polskiej strony, stoi sznur ciężarówek i kilka aut osobowych. Można to obserwować z parkingu Biedronki, przy której spotykamy parę dwudziestoparolatków.

Pod nogami mają dwie wielkie walizy, na granicy stali około trzech godzin. Oboje w modnych ciuchach, wyglądają, jakby właśnie wyszli z domu, planowali wieczór na mieście. Zamiast tego stoją na ledwo trzymającym się kupy chodniku, próbują dostać się do Przemyśla. Rozmawiamy mieszanym polsko-ukraińskim. Z tego, co rozumiemy, widzieli na własne oczy pociski spadające na okolice Iwano-Frankowska. 500 metrów od ich okien. Ich opowieść jest podobna do innych: najpierw było spokojnie, chaos i panika wybuchły nagle.

W pewnym momencie ktoś do nas podchodzi.

"Słuchajcie, jak tam jest?" - pyta po polsku mężczyzna. "Muszę dostać się do Kijowa, nie wiem, czy przejadę".

Ukraińcy nie potrafią nic powiedzieć. Do niedawna drogi były ledwo, ale przejezdne. A przecież do Kijowa z Medyki jest ponad 600 kilometrów, w czwartek popołudniu to prawie dziewięć godzin drogi. Wszystko jeszcze może się zmienić.

"Pan chce się dostać na Ukrainę?" - pytamy z niedowierzaniem.

"Moja żona tam jest" – wyjaśnia. - "No i wiecie, ja strachliwy nie jestem, ale boję się, że drogę mi zbombardują i zwyczajnie nie dojadę. Żona na razie nie wyjeżdża, ma chorego ojca w szpitalu. Jesteśmy w kontakcie, póki się da. Może uda się ich wszystkich stamtąd wydostać".

Punkty recepcyjne w budowie

Ministerstwo Spraw Wewnętrznych i Administracji zapowiedziało stworzenie dziewięciu punktów recepcyjnych, czyli miejsc, gdzie obywatele Ukrainy będą mogli uzyskać pomoc medyczną, zjeść coś ciepłego, a nawet znaleźć transport do miejsc noclegowych. Jak się dowiadujemy, baza takich miejsc już powstaje, żeby każdy, kto przekracza polską granicę, miał gdzie spać. Cztery takie punkty znajdą się na Lubelszczyźnie, a pięć na Podkarpaciu - cztery przy przejściach i jeden na dworcu w Przemyślu.

Kiedy podjeżdżamy pod planowany punkt w Medyce, nie ma tu jeszcze ruchu. Powstanie w hali sportowej, kilka minut samochodem od przejścia granicznego. Strażak, którego spotykamy na miejscu, nie wie, czy będą wydawane jakieś oficjalne komunikaty, gdzie można udać się po pomoc.

Od MSWiA wiemy jednak, że na granicy mają być rozdawane ulotki z instrukcją, gdzie można uzyskać pomoc. Dziś, w czwartek 24 lutego, jeszcze nikt takiej ulotki nie dostał.

Na dworcu w Przemyślu

W Przemyślu, na dworcu, punkt recepcyjny działa z kolei bardzo sprawnie. Część dworcowej poczekalni wypełniły łóżka polowe. W innym miejscu ustawiono stoły z przedłużaczami do ładowania telefonów. Jest też tłumaczka i członkowie Związku Ukraińców w Polsce, którzy pomagają osobom przyjeżdżającym z Ukrainy znaleźć nocleg i wypełnić potrzebne dokumenty. Straż graniczna w osobnym punkcie oferuje ciepłe napoje.

Pociągi z Ukrainy przyjeżdżają z opóźnieniem - ostatni tego dnia pociąg z Kijowa miał dotrzeć do Przemyśla przed 16:00. Dojechał po 19:00.

"Czekam tutaj na swojego przyjaciela, udało mu się dostać do pociągu z Kijowa. Ja przyjechałam ze Lwowa, sama, rodzina nie chciała uciekać ze mną" - mówi nam Yuliia, którą spotykamy na dworcu. "Co zrobię dalej? Nie mam pojęcia. Mam nadzieję, że zostaję kilka dni w Polsce i coś wymyślę. Na razie czekam tylko, aż znajomy dojedzie, żebym nie była tutaj taka samotna" - dodaje.

Opowiada nam o przyjaciołach, którzy zostali i chcą walczyć o swój kraj i innych, którzy chcieli oddać krew - ale banki krwi były już pełne. "Nie płakałam przez cały dzień, ale kiedy przekroczyłam granicę, nie udało mi się wstrzymać łez. Nie były to łzy radości, ale poczułam ogromną ulgę.

Mam tylko nadzieję, że uda mi się jeszcze wrócić do Lwowa. I że moja rodzina będzie jeszcze żyła" - mówi.

Z pociągów podróżni są wypuszczani partiami, żeby w punkcie kontroli paszportowej nie zrobił się zbyt duży tłum. My możemy obserwować peron zza płotu. Stoimy tam w grupie dziennikarzy, obok nas kilka osób czeka na przyjeżdżających z Kijowa i Lwowa. Z pociągu wysiadają rodziny, grupy młodych ludzi, Ukraińcy i Ukrainki ze swoimi psami.

Kolejny pociąg ma przyjechać po 22:00. Następny już nad ranem. Jeśli - jak słyszymy na dworcu - w ogóle dotrze do Polski.

;
Na zdjęciu Marcel Wandas
Marcel Wandas

Reporter, autor tekstów dotyczących klimatu i gospodarki. Absolwent UMCS w Lublinie, wcześniej pracował między innymi w Radiu Eska, Radiu Kraków i Off Radiu Kraków, publikował też w Magazynie WP.pl i na Wyborcza.pl.

Na zdjęciu Katarzyna Kojzar
Katarzyna Kojzar

Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego i Polskiej Szkoły Reportażu. W OKO.press zajmuje się przede wszystkim tematami dotyczącymi ochrony środowiska, praw zwierząt, zmiany klimatu i energetyki.

Komentarze