"Ci holenderscy Żydzi golili nas bardzo, ale to bardzo tępymi żyletkami. Wszyscy mieliśmy poharatane, zakrwawione głowy i ciała. A potem polano nas dezynfekcyjnym lizolem. Wszyscy wyli. Dosłownie wyli z bólu. Tylko ja byłem szczęśliwy. Bo zrozumiałem, że przedłużono nam życie" - Marian Turski opowiada o pierwszych chwilach w Auschwitz
Tak Marian Turski opowiadał o swoim doświadczeniu Auschwitz, które przeżył, choć stracił już nadzieję, i o tym, jak 20 lat po obozie zaczął odzyskiwać pamięć. Cała opowieść - niżej.
Jego przemówienie na uroczystościach 75. rocznicy wyzwolenia obozu Auschwitz-Birkenau 27 stycznia 2020 zelektryzowało opinię publiczną. Sugestywna opowieść Turskiego - na przykładzie faszyzmu - jak "małymi kroczkami" ograniczenia demokracji i praw człowieka mogą przerodzić się w zbrodniczy system połączona została z wezwaniem do przestrzegania "XI przykazania: Nie bądź obojętny", skierowanego do współczesnych i we wzruszający sposób adresowanego do córki i wnuków Turskiego.
"Tak się sprawdza to, co kiedyś powiedział mi pan prezydent Austrii. »Auschwitz nie spadł z nieba«. Tuptał, zbliżał się małymi kroczkami. Aż stało się to, co stało się tutaj" - ostrzegał zebranych obok Bramy Śmierci.
UWAGA! UWAGA! W dzień po publikacji tego tekstu 30 stycznia 2020 redakcja "Polityki" podjęła inicjatywę zgłoszenia Mariana Turskiego do Pokojowej Nagrody Nobla 2020.
Urodzony w czerwcu 1926 w Druskiennikach (dziś na Litwie) jako Mosze Turbowicz, Marian Turski był naczelnym „Sztandaru Młodych” (1956-1957), a od 1958 do dziś jest publicystą tygodnika „Polityka” i kierownikiem działu historycznego. W 1942 roku przesiedlony do getta w Łodzi, od 1944 roku w obozie zagłady Auschwitz-Birkenau. Przeżył dwa "marsze śmierci" - z Auschwitz do Buchenwaldu, i z Buchenwaldu do Theresienstadt (Terezina, w Czechach). Od 2000 roku członek Międzynarodowej Rady Oświęcimskiej, od 2009 przewodniczący Rady Muzeum Historii Żydów Polskich Polin w Warszawie.
Marian Turski niechętnie opowiada o swoim doświadczeniu z Holokaustem. Rozmowa Jacka Żakowskiego z maja 2015 roku, którą - dzięki uprzejmości "Polityki" przedrukowujemy - miała być początkiem wywiadu-rzeki, ale nie wiadomo, czy książka zostanie ukończona. Śródtytuły i tytuł od redakcji OKO.press.
Jacek Żakowski, Polityka: Czy opowiadałeś swojej córce o Auschwitz? Marian Turski: Joasia zawsze wiedziała, że byłem w Auschwitz. To był przecież najważniejszy rozdział w moim życiu. Ale nigdy jej nie namawiałem ani nie proponowałem, żeby tam pojechała. Dopiero kiedy miała 18 lat, zapytała, czy zgodziłbym się tam z nią pojechać. Podobnie było z moimi wnukami.
Uważałem, że to powinno wynikać z ich ciekawości, a nie z mojej sentymentalnej potrzeby.
Jak wyglądała wasza wspólna podróż do Auschwitz? Ona miała 18 lat – niby dorosły człowiek. Ale naprawdę to jeszcze prawie dziecko. Powiedziałem: pytaj, jak chcesz, kiedy chcesz, o co chcesz. Gdy nie pytała – milczałem. Kiedy weszliśmy do pawilonu z pryczami, zapytała, czy na takiej pryczy mieszkałem. Potem – jak wyglądała kolejka po zupę. Pokazałem jej, jaką drogą szedłem po selekcji z rampy. A potem opowiedziałem jej jedyny do tej pory epizod, z którego zwierzyłem się publicznie. Nigdy wcześniej nikomu nie opowiadałem o swoim życiu.
Dlaczego?
Najpierw miałem trwającą 20 lat amnezję. A potem nie chciałem.
Dopiero kiedy w 2001 roku otwarto dla zwiedzających saunę (łaźnię), zgodziłem się coś powiedzieć publicznie. Tę samą historię o łaźni opowiedziałem Joasi, kiedy przeszliśmy razem drogę, którą w 1944 roku szedłem po selekcji na rampie.
Opowiedz tę historię. To była prawdziwa łaźnia. Z zewnątrz wyglądała jak stojące obok komory gazowe. Na nich też było napisane „zur Sauna”, czyli do łaźni. Tam przeżyłem chwilę, którą pół wieku później nazwałem najszczęśliwszym dniem mojego życia...
Umiesz wymienić najszczęśliwsze dni w twoim życiu?
Nie zastanawiałem się nad tym. A ty? Ja tak. Jak dla każdego chłopca to oczywiście dzień inicjacji. Inny dzień szczęścia – kiedy się dowiedziałem, że moja córka wygrała międzynarodowy konkurs fletowy we Włoszech. Może miałem jeszcze ze dwa–trzy dni, kiedy rozpierało mnie szczęście. Ostatni – to otwarcie Muzeum Polin w Warszawie. A jeden z nich to był dzień, kiedy nas przywieźli do Auschwitz.
Nas? Bo przyjechaliśmy grupą. W łódzkim getcie należałem do podziemnej organizacji, która się nazywała Lewica Związkowa. W 1944 roku kierownictwo organizacji zdecydowało, że nie będziemy ukrywali się w przygotowanych bunkrach, bo ofensywa radziecka stanęła i widać było, że nie dotrwamy.
Uznali, że jednak większą szansę przeżycia będziemy mieli w obozie. Chociaż wiedzieliśmy, czym jest Auschwitz. I ja też to dobrze wiedziałem.
Lepiej niż inni znałem obce języki, więc zajmowałem się pracą nad biuletynem. Wiedzieliśmy, co BBC nadawało o Auschwitz. Wiedzieliśmy o dymiących kominach, o drutach, o życiu w obozie, o tym, że część zostaje wyselekcjonowana do pracy i co się dzieje na rampie.
Nie byłeś zaskoczony? Wszystko się zgadzało. I transport, i obóz. Po drodze był postój pociągu w Królewskiej Hucie. Potem już Auschwitz-Birkenau (czyli Brzezinka). Podjazd do rampy. Było szaro. Ogień z kominów. I – rzecz optymistyczna – żywi ludzie. Potwierdziło się, że nie jest to tylko obóz zagłady. Potem wypędzanie z wagonów. Psy, esesmani. Więźniowie z „Kanady” (oddział więźniów sortujących dobytek). Nastrój totalnego sterroryzowania.
Ani chwili na myślenie. Tylko strach.
Ci z Kanady krzyczą: „jak macie coś cennego, to oddajcie nam. Inaczej zabiorą to Niemcy”. A jednocześnie gonią, popychają. Są ramieniem Niemców.
I zaraz potem selekcja. Jestem wśród mniejszości. Większość – kobiety, starsi, dzieci – jest kierowana na prawo. W mniejszości są silniejsi, zdrowsi, młodsi, mężczyźni. Rozumiem, że jestem po dobrej stronie.
Ustawiają nas w piątki. Idziemy dróżką między polami obozowymi cygańskim i rodzinnym. Po piachu między krzewami. Wygląda, że jest OK. Obok mnie idzie mój towarzysz Miszka Samelson, jeden z dziesięciu członków obozowej komuny, którą założymy, kiedy przejdziemy selekcję. On pierwszy z nas umrze. Z nim idzie jego ojciec. Byliśmy razem w wagonie z Radegastu, czyli miejsca załadunkowego w Łodzi, do Oświęcimia.
Nagle widzę napis „zur Sauna” – do łaźni. Przypominam sobie lektora BBC, który mówił: „zobaczycie napis »do łaźni«. Nie dajcie się zwieść. To nie łaźnia. To komora gazowa...”. Narobiłem w portki. Dosłownie.
Czy zwierzyć się przyjacielowi z sekretu, który ja jeden poznałem?... Nie! Niech ma jeszcze te 10, 15, 20 minut nadziei. Przypomniałem sobie, że w wagonie starszy pan (tak się wtedy wydawało, a był 45-letnim mężczyzną) Samelson mówił, że ma manierkę z wódką.
Nigdy wcześniej nie piłem wódki. Czasem w sobotę ojciec częstował mnie chałką maczaną w nalewce. A teraz poprosiłem starego Samelsona, żeby mi dał łyk wódki.
Doszliśmy do łaźni. Zaraz za tym miejscem, gdzie dziś leży przykryta szkłem sterta zabranych więźniom sztućców. Kazali się rozebrać. Do fryzjerów. W tym czasie fryzjerami byli tylko Żydzi holenderscy. Nucili piosenkę, która mi utkwiła na zawsze: „Ich haf an Holland...”. 60 lat później zapytałem Holendrów, czy znają taką piosenkę. „Tak, to znaczy: wierzę w Holandię. Śpiewali ją holenderscy Żydzi”.
Ci holenderscy Żydzi golili nas bardzo, ale to bardzo tępymi żyletkami. Wszyscy mieliśmy poharatane, zakrwawione głowy i ciała. A potem polano nas dezynfekcyjnym lizolem.
Wszyscy wyli. Dosłownie wyli z bólu. Tylko ja byłem szczęśliwy. Bo zrozumiałem, że jeszcze przedłużono nam życie.
Po wojnie naprawdę nie pamiętałeś o Auschwitz? Nie pamiętałem.
Jak to się stało? To by musieli powiedzieć lekarze.
Nie zastanawiałeś się nad tym? Rozumiałem, że zostałem uprzywilejowany przez Opatrzność. Ja przeżyłem dwa marsze śmierci. Z Auschwitz do Buchenwaldu. I z Buchenwaldu do Theresienstadt (czyli Terezina). Gdy wojna się skończyła, ważyłem niecałe 32 kilo. Ten drugi [marsz śmierci] zresztą nie zaczynał się od marszu.
W Buchenwaldzie załadowali nas do wagonów. Kilka godzin później w Reitzenhain, czyli na dzisiejszej czesko-niemieckiej granicy, był aliancki nalot. Zbombardowali nasz pociąg, po to by (jak wynika z archiwów) powstrzymać transport więźniów do zagłady. Bomby nie przebierały. Na moich rękach umarł wtedy Rysiek Podlaski, przywódca naszej grupy, mój kolega z klasy.
Następne 200 km szliśmy na piechotę. Ale pewnie zrobiliśmy drugie tyle. Gdy esesmani dostali wiadomość, że z prawej strony nadciągają Amerykanie, to gnali nas w lewo. Jak słyszeli, że z lewej byli Rosjanie, to nas gnali na prawo.
Ostatni posiłek dali w Buchenwaldzie. Potem rzucili coś w Komotau, czyli w Chomotovie (dziś miasto na granicy czesko-niemieckiej - red.). Ale wtedy ja już nie mogłem się do niczego dopchać. Podniosłem tylko z bruku jakąś kość. Ale nic się już nie dało z niej wygryźć. Przez kilkanaście dni żywiliśmy się trawą, korzonkami, liśćmi.
Raz zaczęliśmy wygrzebywać z pola sadzeniaki. Zjawił się bauer. Jak on strasznie lał nas wtedy lachą. Do dziś mam bliznę na plecach. Ale go rozumiem. Wszędzie był głód. A on też miał rodzinę.
Z tych sadzeniaków miały być kartofle, którymi chciał ją wyżywić. Nie przypuszczał, że wcześniej wygonią go z tych Sudetów.
Kiedy po 17 dniach doszliśmy do Terezina, dziąsła mi już z powodu szkorbutu kompletnie odpadły. Na plecach miałem wielką narośl z oskrzeli. Cały organizm był w pełnym rozkładzie.
Położyli na łóżku, coś nawet dali do zjedzenia. Ale cokolwiek zjadłem czy wypiłem, z miejsca wydalałem. Dyzenteria. I nadszedł dzień wyzwolenia. Niemcy poszli. Rosjanie jeszcze nie przyszli. Wszyscy pobiegli, żeby szturmować sklepy. Stefan Krakowski, jeden z naszej dziesiątki, przyniósł mi trochę marmolady w słoiku. „Tyle udało mi się dla ciebie zdobyć”. Nie było nawet sensu brać tego do ust. Żadnego jedzenia nie mogłem utrzymać. Było po mnie.
I zdarzyła się rzecz niesamowita. Kilka dni po wejściu Rosjan do Terezina okazało się, że mam tyfus plamisty. Trzy dni miałem 41 stopni.
Powinienem na ten tyfus umrzeć. A on mnie uratował.
Ten przypadek opisał jeden z profesorów z praskiej Akademii Medycznej, który przyjechał, żeby zaopiekować się nami. Bo to był medyczny fenomen. Tyfus zabił wszystkie inne choroby. Została mi potem tylko choroba wieńcowa i arytmia. Przez długi czas, kiedy wstawałem z łóżka, nogi mi pęczniały do bólu.
I wtedy straciłeś pamięć? Nie wiem. Wtedy myślałem głównie, żeby przeżyć. A potem: co dalej? Dwa miesiące byłem jeszcze w Terezinie. W tym czasie organizacje żydowskie zaproponowały mi wyjazd do Anglii, Kanady albo Stanów Zjednoczonych. Ale uważałem, że muszę budować socjalistyczną albo komunistyczną Polskę. Przyjechał po mnie kolega z organizacji, który mnie odholował do Łodzi.
Wtedy już nie pamiętałem. Poza pierwszym dniem Auschwitz, który miałem przed oczyma z fotograficzną precyzją, minuta po minucie. A poza tym w pamięci tkwiły mi dwa–trzy epizody. Obóz znikł z mojej głowy. Do roku 1965.
Coś się wtedy stało? Stefan Krakowski – jeden z naszej dziesiątki, numer obozowy obok mojego (po wyjeździe w 1968 roku zostanie dyrektorem archiwum w jerozolimskim Yad Vashem) zaprosił nas na wódeczkę w 20-lecie wyzwolenia obozu. Jemy, pijemy, a on wznosi toast: „za Mariana, który uratował mi życie”.
„Ja tobie uratowałem życie? – Nie pamiętasz? – Nie.
– A pamiętasz pierwszy marsz śmierci? – Pamiętam. – Pamiętasz, że zebrali nas na wieczorny apel i dali po dwa bochenki chleba? – Po jednym nam dali. – Po dwa! – Po jednym...”. Do dziś nie uzgodniliśmy tego.
Coś jednak pamiętałeś. Epizody. A ten chleb zjedliśmy od razu. Bo byliśmy głodni. Bo nie chcieliśmy nosić. Bo baliśmy się, że ukradną. A co zjadłeś to twoje. Ale potem przez sześć i pół dnia nie dostaliśmy nic.
Już ci pamięć wróciła? Jeszcze nie. A on ciągnął dalej: „pamiętasz, że szliśmy 49 km przez Pszczynę, Żory do Wodzisławia”. Przypomniałem sobie... Mogę zrobić dygresję?...
To twoja historia. Po latach amerykańska dokumentalistka kręciła film o Solidarności i w moim mieszkaniu robiła rozmowę z księdzem Orszulikiem, późniejszym biskupem. W pewnym momencie okazało się, że on stał na balkonie w Żorach, kiedy nas pędzili ulicami. „Wie pan – mówi – że następnego dnia wszystkich nas zapędzili do zbierania trupów”. A wtedy było 20 stopni mrozu.
Ale co z amnezją? Więc Krakowski ciągnął: „Pamiętasz, że w Wodzisławiu załadowali nas do wagonów?”. Przypomniałem sobie. Wodzisław przemianowano wtedy na Loslau. Było nas po 120 osób w wagonie. Jechaliśmy trzy i pół dnia do Buchenwaldu. Większość czasu staliśmy na bocznicach. Najpierw na stacji Cosel, czyli Koźle. Potem na stacji Oppeln, czyli Opole. Tory były zajęte przez wojsko jadące na front. Był styczeń 1945 r. Wagony odkryte. To nawet było dobre.
Przynajmniej mogliśmy połykać śnieg, który padał. Nic innego nie było. Jak przyjechaliśmy do Buchenwaldu, w wagonie było 36 trupów.
W tym Miszka Samelson. Nasza pierwsza ofiara. A Krakowski pyta: „Pamiętasz, ile było trupów. – Tak. – Pamiętasz, że wszystkie trupy zwalono do jednego kąta. – I co z tego? – Mnie już tam rzucili i przywalili innymi.
A ty zacząłeś krzyczeć: to mój brat, udusicie go! I oni te trupy ze mnie ściągnęli. Tak mi uratowałeś życie”.
Wtedy wróciła ci pamięć? Jeszcze nie. Ale to, że nie pamiętałem takiego dramatycznego detalu wywołało jakąś niezwykłą ciekawość. Następnego dnia poszedłem do Krakowskiego i mówię: opowiadaj. Opowiedz mi wszystko, co pamiętasz. Bardzo silny bodziec! Tak się zaczął mój powrót do pamięci. On mówił. Ja to sklejałem z tym, co mi się odtwarzało w głowie. I zacząłem chłonąć wszystko na ten temat.
Może dzięki temu w zasadzie ominęła mnie trauma. To jakby los na loterii. Nie tylko przez te pierwsze 20 lat. Poza tym mogłem się zacząć zajmować drugą wojną światową. I dopiero wtedy postanowiłem pojechać do Oświęcimia. Zacząłem to wszystko jako historyk badać, mówić na ten temat, wykładać. Mam do tego dystans.
Ale czy to, co pamiętasz, rzeczywiście pamiętasz? Czy wiesz? Otwierały ci się klapki w głowie, czy układały ci się opowieści innych? Sam się zastanawiam. Wydaje mi się, że umiem powiedzieć, co wiem, co mi się otworzyło w pamięci i odróżnić od tego, co gdzieś wyczytałem albo usłyszałem. A może mi się wydaje?
Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press
Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press
Komentarze