Co miałam powiedzieć, kiedy ciotka siedzi obok i mówi: „Dusiłabym ukraińskie dzieci"? Opowieść Alesi z Mariupola, jej córki Soni i mamy Natalii. 16 dni rosyjskiego ostrzału przeżyły na 8. piętrze bloku obok Azowstalu. Potem zabrali je Rosjanie i wywieźli aż pod Tambow
Alesia Gusakowa ma 29 lat, została przymusowo wywieziona z Mariupola do Rosji przez rosyjskich żołnierzy razem ze swoją 10-letnią córką Sonią i mamą Natalią. Przeszła wieloetapową rosyjską filtrację, poniżenia i niepewność co do losów swojej rodziny. Z domu nie zabrała wiele - powiedzieli jej, że wyjeżdża na trzy dni. W mieszkaniu w Mariupolu zostały jej koty. Sonia zabrała notatnik w linie, w którym rysowała wędrówkę przez okupowaną Ukrainę, potem przez Rosję i Białoruś.
Niedziela
Cię zaskoczy
NIEDZIELA CIĘ ZASKOCZY" to nowy cykl OKO.press na najspokojniejszy dzień tygodnia. Chcemy zaoferować naszym Czytelniczkom i Czytelnikom „pożywienie dla myśli" - analizy, wywiady, reportaże i multimedia, które pokazują znane tematy z innej strony, wytrącają nasze myślenie z utartych ścieżek, zaskakują właśnie.
Alesia z Sonią i Natalia są już w Warszawie. Jej historię zapisała rosyjska dziennikarka Masza Makarowa.
Spotykamy się z Alesią po raz pierwszy w programie telewizyjnym, który prowadzę w Biełsacie. Mamy 15 minut na rozmowę na wizji. Alesia - drobna dziewczyna w jeansach i koszulce - opowiada swoją historię w szczegółach, nie kryje emocji. Brakuje nam czasu. Rozmawiamy jeszcze po wyjściu ze studia. Obok Alesi stoi jej córka Sonia - ma 10 lat, ale zachowuje się jako dorosła. Pilnuje czasu, trochę pogania mamę. Sama nie chce wspominać, jak siedziała pod ostrzałami na ósmym piętrze bloku w Mariupolu. Ale mówi, że dużo rysowała i chętnie pokaże rysunki.
Umawiam się z nimi na kolejne spotkanie. Widzimy się z Alesią Gusakową w hotelu na Pradze, w którym mieszkają rodziny uchodźców z Ukrainy. Rozmawiamy prawie trzy godziny. Słucham naszej rozmowy ponownie i spisuję jej opowieść - od pierwszego dnia wojny do przyjazdu do Warszawy pod koniec kwietnia. Ilustracją są rysunki 10-letniej Soni Gusakowej.
Mieszkamy na lewym brzegu w Mariupola, tuż obok kombinatu Azowstal. Jedna strona naszego bloku patrzy w kierunku Rosji, a druga na centrum Mariupola. Strona skierowana ku Rosji jest teraz cała przedziurawiona pociskami.
Nie wierzyłam, że wojna się rozpocznie. Mąż mojej mamy jest wojskowym. Oczywiście oni przygotowywali się, ale myślałam, że rosyjskie wojsko chce nas tylko przestraszyć, tak jak w 2014 roku. Wtedy ostrzał Mariupola trwał 14 sekund, zburzyli część dzielnicy.
Ale wojna? To niemożliwe. Zwłaszcza, że nasze miasto jest jak z obrazka, czyściutkie, zadbane.
24 lutego o 05:20 był wybuch w naszej okolicy. Poderwałam się, ale Sonia nawet się nie obudziła. Zdziwiłam się, że coś grzmi. Mama mówi: "To nie coś, tylko wojna się rozpoczęła". Zaczęłyśmy czytać wiadomości, samochody zaczęły pod oknem jeździć. Powiedziałyśmy Sonii: "Dzisiaj szkoły nie będzie. Przez tydzień masz wolne”. Trzeba było jej jakoś wytłumaczyć, że taki czas nadszedł, ale pewnie nie potrwa długo. Jak wytłumaczyć, co to jest wojna?
Liczyłyśmy dni - oto dziewiąty dzień, dziesiąty dzień, jedenasty. Ile to może trwać? Ostatecznie byłyśmy w Mariupolu przez 16 dni.
Sieć komórkowa działała przez trzy dni. Przychodziły smsy, że w razie niebezpieczeństwa trzeba udać się na Azowstal - tam schrony przeciwbombowe zostały wyposażone . Wielu pojechało. Moja przyjaciółka Dasza tam urodziła, w schronie w Azowstalu. Martwię się o nią, napisała do mnie tylko raz na początku kwietnia. Później, kiedy trafiłyśmy do Rosji i pojawiła się sieć telefoniczna, po cichu wysłałam do wszystkich znajomych wiadomość “jak się masz?". Dasza odpisała “W porządku. Żyję. Urodziłam”. Potem jeszcze nasza wspólna koleżanka, której się udało stamtąd wyjechać pod koniec kwietnia, też mi powiedziała, że widziała Daszę. Nie wiem co teraz z nią i z dzieckiem.
Myślałyśmy, że Rosjanie będą bombardować tylko obiekty strategiczne. Ale najpierw w naszej dzielnicy zbombardowali szkołę i technikum - nasz blok aż podskoczył. Szkoła chyba nie jest obiektem strategicznych, prawda?
Przez pierwsze dni wychodziłyśmy do sklepu. Co kupiłyśmy? Garmażerkę - pielmieni, pierogi, żeby włożyć do zamrażarki. A trzeba było wziąć konserwy.
Wyłączono nam wodę. Potem na krótko dano - nabrałam do wszystkich butelek i garnków. I znów wyłączyli. Woda pitna szybko się skończyła, piłyśmy z kranu. Z córką wymyśliłyśmy nasz naturalny filtr dla wody. Niedaleko mamy lasek - zbierałyśmy tam jagody przed wojną. Na noc wrzucałyśmy do wody porzeczkę, cukier i kwas cytrynowy, a potem już tylko kwas. I dało się to w ciągu dnia pić.
1 marca właśnie do naszego bloku przyleciała bomba kasetowa. Nie wiedziałyśmy, co to jest. Wygląda to pięknie, jak fajerwerki - upadła, wybuchła, potem znowu upadła i znów wybuchła. I tak straciliśmy szyby w oknach, w naszym i sąsiednim bloku. Był mróz, śnieg, silny wiatr. Spałyśmy w kurtkach, adidasach, milionie skarpetek. Chodziłam po domu w skórzanych grubych rękawicach.
Zgasło światło, zniknął prąd - bomba kasetowa rozbiła się na tysiące odłamków i zerwała kable. Kiedy wyjrzałyśmy przez okno, zobaczyłyśmy, że kable zwisają luzem. Następnego dnia nie było też gazu. Sieć telefoniczna też zniknęła.
Nawet nie zdawałyśmy sobie sprawy, co się dzieje. Myślałyśmy, że takie rzeczy to tylko w naszej dzielnicy Mariupola. Gdy tylko ostrzał się kończył, biegłyśmy patrzeć przez okno - w pobliżu było światło w domach. Cieszyłyśmy się, że u nich nie jest źle. Nasze okno było dla nas oknem na świat - miałyśmy nadzieję, że wkrótce zostaniemy uratowane.
Od 1 marca przez dziesięć dni nasz blok był stale ostrzeliwany. Strzał w blok, w pobliżu bloku, w blok, w pobliżu bloku. Wyposażyłam dla Soni łazienkę - przeniosłam tam koce, kurtki, kołdry.
Zaczyna się ostrzał. Dom się trzęsie, od razu idziemy do łazienki - wszystko trzęsie się jak na karuzeli. Podczas ostrzału Sonia rysowała.
A ja zamykałam oczy i w środku głośno powtarzałam: "Nasz dom jest naszą fortecą, naszym wsparciem i naszą obroną". I wydawało mi się, że tworzę kopułę nad blokiem - my przecież siedziałyśmy na ostatnim, ósmym piętrze. Wyobrażałam sobie, że coś leci, ale nie może nas trafić. Nasz i sąsiedni bloki stoją na wzgórzu - jak grzyby. I pociski ciągle latały obok nich jak z procy. Raz usłyszałyśmy silne uderzenie, szyby wyleciały. Wyjrzałyśmy - przez dziurę w ścianie bloku widać było ulicę, a obok leżał kawałek rozgrzanego do czerwoności metalu.
Mama i ja spałyśmy w kuchni. Wył wiatr. Postawiłyśmy stół przy oknie i ukrywałyśmy się za nim - tak, by nas trochę chronił. Zimno, straszliwy przeciąg. Chodziłam po domu w milionie kurtek. Ta bluza, którą teraz mam na sobie, była na mnie przez 16 dni. Nigdy jej nie wyrzucę.
Każdego dnia czekałyśmy na zwycięstwo. Wyglądałyśmy przez okno i widziałyśmy naszych chłopaków. Pewnego dnia w bloku naprzeciwko zobaczyłyśmy snajpera, na ramieniu miał żółtą opaskę - czyli był Ukraińcem. A potem rozległ się wybuch - strzelili akurat w tę część bloku, w której był ten chłopak.
Zburzyli to miejsce, zabili chłopaka. Zrozumiałyśmy, że ktoś z naszego domu naprowadza ostrzały. Byłyśmy przerażone.
Naprowadzali, jak się okazało, nasi sąsiedzi - staruszki z bloku i inni. Naprowadzała dwójka chłopaków, którzy wprowadzili się piętro niżej w grudniu, przyjechali z Ługańska. Często przeklinali, kłócili się, chwalili się, "oto co robiłem w Ługańsku w 2014 roku!", a w czasie ostrzałów śpiewali wesołe piosenki.
Potem zobaczyłyśmy ich na ulicy z białymi opaskami na rękawach. Myślałyśmy, że to może oznaczenie cywilów, by do nich nie strzelili. Dopiero potem dotarło do nas, że to ci, którzy kolaborują. Inni ludzie stawiali na moście, na budynkach znaki, takie krzyżyki - oznaczali cele do ostrzału. A babcie z naszego bloku... Myślę, że naprowadzały ze strachu przed wojną.
Ludzie w ogóle zaczęli się dziwnie zachowywać. Można napisać książkę z psychologii. Kiedy zaczęli strzelać do naszego bloku, nasi starsi sąsiedzi - oboje mieli ponad 70 lat - rozeszli się. Żona przez całe życie oglądała rosyjskie wiadomości. Mąż był inny, próbował znaleźć złoty środek między ukraińską i rosyjską telewizją, bardzo chorował na serce. Ona go rzuciła, kiedy zaczęła się wojna. Zostawiła klucz w drzwiach i po prostu wyszła. Przyszedł do nas jego sąsiad - mówi, że pukają do dziadka do mieszkania, ale on już nie odpowiada.
Inny sąsiad zaczął nam przynosić wrzątek, żebyśmy zrobiły kawę. Każdego ranka mieliśmy w bloku spis ludności - sąsiad przychodził i pytał "no jak się macie dziewczyny?”. Zostałyśmy same w swoim skrzydle bloku, wszyscy wyjechali. Kiedy ten sąsiad z wrzątkiem do nas docierał pod ostrzałem, woda już była ciut ciepła. Ale to i tak było lepsze niż orzeźwiająca kawa, którą sobie z mamą robiłyśmy. Co znaczy “orzeźwiająca”? W mieszkaniu było -16, z ust szła para, nie było jak się ogrzać. Zalewałyśmy kawę lodowatą wodą i piłyśmy.
Nasi mężczyźni z bloku dbali o nas, zrobili ogniska na klatce schodowej, by ludzie mogli podgrzać jedzenie. Zawsze był dyżurny przy ognisku i ci, którzy szukali opału - kawałek drewna albo rachunki ze skrzynek pocztowych.
Lodówka szybko się rozmroziła bez prądu. Pierogi skleiły się, Sonia je uwielbia. Myślę, dobrze, spróbuję ugotować na ognisku, zrobię jej przyjemność. Pobiegłam do ogniska, tam wszyscy stoją w kolejce ze swoimi czarnymi od ognia garnkami. Postawiłam swój garnek, biegałam tam i z powrotem pod ostrzałem, by sprawdzić, czy pierogi już się ugotowały. Sonia była bardzo szczęśliwa. Uwielbia pyszne jedzenie - hamburgery, frytki.
Pewnego dnia zapytała: "Co, mamusiu, nie mamy żadnych chipsików?" Znalazłyśmy alternatywę. Bułkę tartą wymieszałyśmy z kostką do rosołu - udawałyśmy, że to chipsy. Z mamą jadłyśmy dwa ciastka w ciągu dnia. Jakoś nie chciało się nam jeść. Więc ciasteczka i orzeźwiająca kawa.
Sonia płakała tylko raz - 28 lutego, kiedy zeszłyśmy z naszego ósmego piętra do piwnicy. W piwnicy warunki były jak z apokalipsy. Wysokość mojego wzrostu, a ja wielka nie jestem, rury wiszą, kable, woda kapie po nich. Wszędzie beton, nie ma gdzie usiąść. I strzelają pod sam dom - jakby chcieli go oderwać od korzenia. Strasznie głośno strzelają. Sonia płakała. I zdecydowałyśmy się już tam nie chodzić. Nawiasem mówiąc, jeden mężczyzna siedział tam w masce - w końcu nadal trwał covid.
Sonia siedząc w łazience w czasie ostrzałów napisała bajkę - o kwiatku dzwonku i o złym trollu, który chciał ten kwiatek zerwać. Uroczyście nas potem usadziła i czytała bajkę na głos. Dla niej wojna jest tematem bardzo osobistym. Nie chce o tym rozmawiać. Ja w sumie też nie nalegam. Ona wydoroślała, ustawia nas z mamą do pionu.
8 marca w Dzień Kobiet przyszedł do nas sąsiad, przyniósł Sonii mandarynki. Bardzo się cieszyła. Inni mężczyźni przynieśli na siódme piętro worek cebuli i worek cukru - dla wszystkich.
Potem przychodzili inni sąsiedzi - przynieśli nam chipsy, ciasteczka. Marzenie Soni się spełniło! “Skąd to bierzecie?” - zapytałam. Okazało się, że splądrowali sklep w pobliżu naszego bloku, ludzie stamtąd wynoszą, co się da.
Postanowiłam, że też tam skoczę. Ale to przecież kradzież. Ta myśl mnie powstrzymywała. Ale z drugiej strony - nie mamy ani jedzenia, ani picia. Chciałam choć trochę radości dać swojemu dziecku.
Wychodzę. To było przerażające, ciągle trwał ostrzał. Biegnę trochę po schodach na dół, potem chowam się w pobliżu windy, potem znów biegnę i znów się chowam. Na drugim piętrze siedzieli faceci z naszego bloku, smażyli na ognisku naleśniki - przyzwyczaili się do takiego życia.
Wybiegłam na zewnątrz. Dookoła mnie wybuchy, grzmi blisko, szyby się trzęsą. Słońce, brud pod nogami, zerwane kable. Dobiegłam do wejścia do schronu. Pytają: "Wchodzisz? Zaraz zamykamy!”. Chyba nie, biegnę do sklepu. W mojej głowie kręciło się tylko "proszę, proszę, proszę".
Witryny sklepowe były rozbite, półki puste - pozostał tylko alkohol. A potem spojrzałam na podłogę - a tam leży jedzenie. Czyli ci, którzy chodzili przede mną, zgarnęli wszystko z półek, a to, co spadło, zostawili. Spakowałam cały worek czegoś - nawet nie zwracałam uwagi, co to jest.
Przybiegłam do domu, nie mogłam złapać oddechu. Mama była przerażona - myślała, że nie poszłam pod ostrzałem. Nie mogła mnie znaleźć, modliła się. Okazało się, że nie było mnie tylko siedem minut. A to była wieczność.
Przyniosłam Soni krakersy, pianki, dwa kawałki ciasta, mrożoną herbatę - Sonia ją zaraz narysowała. Okazało się, że mamy obfity stół na 8 marca.
Wyjechałyśmy z Mariupola 11 marca, czyli spędziliśmy tam 16 dni wojny. Tego dnia miałyśmy z mamą plany - chciałyśmy uszczelnić okno, z którego fala po wybuchu wybiła nam szybę. Znalazłyśmy worki na śmieci, taśmę klejącą, wymierzyłyśmy, ile materiału trzeba. Była godzina pierwsza po południu.
Ktoś zapukał do drzwi. Mama poszła sprawdzić - myślała, że sąsiad. Wraca, mówi "Rosjanie".
Mąż mamy jest w wojsku ukraińskim, w domu wisi mundur, ciepłe kurtki wojskowe.
Od razu za mamą idzie wojskowy. Pamiętam go bardzo dobrze: trochę wyższy ode mnie, tęgi, ciemny, z brodą. Uśmiech miał jak kot z Cheshire - patrzył podejrzliwie, wycelował w nas karabin. Myślałam, że wie o ojcu.
Sonia siedziała w łazience, przykryła się kurtką i milczała. Ten mówi: "Kogo ukrywacie u siebie? Jesteście trzy dziewczyny? Gdzie jest trzecia?" Sonia wyszła. Mówię mu: "Niech pan opuści karabin, przecież tu jest dziecko” .
Nie wiedziałyśmy o Buczy. Może, gdybyśmy już wiedziały, rozmawiałabym z nim inaczej. Bardzo się bałam, że zgwałcą nas kadyrowcy. Starałam odganiać od siebie tę myśl.
Przyszedł inny wojskowy - wysoki, również z białą opaską na przedramieniu i wstążką gieorgijewską. Na czole mieli okulary zaklejone na krzyż niebieską taśmą klejącą. I ten wysoki wyłamał drzwi do pokoju, które zamknęła fala uderzeniowa. Myśleli, że kogoś tam ukrywamy. Ktoś im powiedział, że z naszego mieszkania strzelają do Rosjan.
Na to, by się spakować, dostałyśmy trzy minuty. Powiedzieli, że na trzy dni - na trzy! - przewożą nas do szarej strefy w Bezimiennej. Wrócimy, gdy oni do końca "wyzwolą Mariupol". Mama poprosiła, żeby wyszli i dali nam się przebrać.
Zaczęłyśmy się pakować. To taki dziwny stan - nie chcesz wyjeżdżać, ale musisz. Oni nas poganiali - mówili, że już czas na nas.
Mamy trzy koty. Nalałam im wody, dałam karmę - myślałam przecież, że zabierają nas na trzy dni - powinno im wystarczyć. Zdjęcia kotów nie mam nawet w telefonie - to za bardzo boli. Nie ma w Mariupolu nikogo, kto mógłby je nakarmić.
Wierzyłam, że wyjeżdżamy tylko na trzy dni. Jeszcze nie zrozumiałam, że oni cały czas oszukują. A jak Rosjanie się do siebie zwracają? Mówią do siebie per “mięso armatnie”, non stop klną.
Powiedziano nam, że otworzyli korytarz humanitarny przez sektor prywatny. Na każdym podwórku stał człowiek z karabinem maszynowym - czy tak wyglądają korytarze humanitarne?
Nasz sąsiad - staruszek nie chciał nigdzie wyjeżdżać. Miał sparaliżowaną żonę. Zginęła - została przygnieciona płytą. I tak mieszkał ze zmarłą żoną, nie chciał nigdzie iść.
A Rosjanie powiedzieli: "Nic jej nie pomożesz". Postawili szklankę wody przy ciele, a staruszka zabrali. Ciało jego żony zostało w bloku. Zostały tam ciała innych zmarłych. A wszyscy żywi poszli z Rosjanami.
Szliśmy - jak spod kija. Ja tylko patrzyłam, gdzie skręcić, żeby schować się i nie wyjeżdżać. Zaprowadzono nas do jakiegoś prywatnego domu. Rosjanie wybili tam szyby, wyważyli drzwi. Cały sprzęt został złożony w jednym pokoju - dopiero później zrozumiałam dlaczego.
Pilnował nas facet o dziwnym spojrzeniu. Ciągle spadał mu karabin. Sonia chciała karabin narysować. Oddał mi broń i Sonia przerysowała. Mówi do niej: "Dlaczego jesteś taka smutna? Koty zostały same w domu? Nie martw się, kupię ci nowe".
Widziałam, jak ludzie rzucali się Rosjanom na szyję, mówili “Dziękujemy, że nas uratowaliście!”. Obawialiśmy się, że ktoś, kto nas zna, powie, że tata służy w Siłach Zbrojnych Ukrainy.
Rosjanie nie znali miasta. Zaczęli wyprowadzać nas z Mariupola pieszo, po błocie, a nie po chodnikach, po cmentarzu - ludzie poślizgnęli się, upadli na groby. A może chcieli nas tak wystraszyć i upokorzyć?
Spotkaliśmy grupę facetów.
- Co się dzieje? - zapytali.
- Co? - odpowiedziałam. - Przyszli nas ratować.
- Kto?
- Nie są to nasi.
- A kto to nasi i nie nasi?
Byli to miejscowi z Winogradnego. Powiedzieli, że nie będą wyjeżdżać, podali nam adres, gdzie można zostać. Czekałam, aby skręcić w tę ulicę. Na domach, które mijaliśmy, było napisane "ludzie", "dzieci". W każdym siedzieli Rosjanie z bronią. Już miałyśmy skręcić tam, gdzie można było zostać. Nagle wyjechały na nas trzy czołgi. A dom, w którym mogłybyśmy zamieszkać, był tuż za nimi.
Zawieźli nas na blokpost. Pojawiły się ekipy telewizyjne, babcie z naszego domu udzielały wywiadów: "Czekałyśmy na was, nie płacono nam emerytury!”. Babcie kochane, jaka emerytura? Przecież trwały ostrzały!
Na wszystkich samochodach była litera Z. Mężczyzna stał obok jednego z nich i rozdawał chleb z białego worka. To też filmowali. Czy to była pomoc humanitarna?
Ciągnęli nas dalej i cały czas kłamali, że to już na pewno koniec drogi. Koniec, jak się okazało, był dopiero w obwodzie tambowskim w Rosji.
Filtracja rozpoczęła się, gdy przekroczyliśmy granicę Mariupola - był tam pierwszy blokpost. Mój paszport ciągle fotografowali. Patrzyli bardzo podejrzliwie. Zadawali pytania mojemu dziecku. Odpowiadałam za nią, powiedziano mi: "Zamknij się, niech sama odpowiada". Ciągle zwracali się do nas per “ty”, klęli.
Potem był Nowoazowsk. Kiedy tam jechaliśmy, usunęłam wszystko z telefonu mamy - zdjęcia taty, jego telefon, wszystkie messengery. W moim telefonie odwróciłam baterię do góry nogami, by się nie włączał. Telefon Sonii ukryłyśmy u niej za pasem.
"Stójcie!", "Czekajcie!", "Idźcie!"- ciągle tak nam rozkazywano. Nikt nic nie wiedział. Wszyscy kłamali.
Odciski palców, zdjęcie - profil i en face. Wojskowy, który nas filtrował, zapytał mnie: "Dlaczego się nie uśmiechasz?”
Następnie wypełnianie kwestionariuszy - dwa razy. Pytania były następujące: czy ty lub twoi krewni uczestniczyliście w działaniach wojennych? Czy wiesz, gdzie są sztaby wojskowe? Kto z krewnych mieszka w Ukrainie lub w Rosji, ich numery telefonów, czy są w wojsku? A jednocześnie inny wojskowy badał mój telefon i sprawdzał dane w bazach, paszport.
- Gdzie stacjonuje wojsko? - zapytał mnie.
- Nie wiem - odpowiedziałam.
- Nie myśl, że możesz to ukryć. Jeśli oszukasz teraz i tak się dowiemy. Będzie gorzej.
- Nigdy mnie to nie interesowało.
Tata w mamy paszporcie jest wpisany jako "mąż". Bałyśmy się, że się przyczepią do tego, zaczną wypytywać. Ale jakimś cudem uwagę tych, którzy sprawdzali jej paszport, cały czas coś odwracało.
Potem pogranicznicy, inne blokposty. Wszędzie czekaliśmy. Wchodzi do autobusu wojskowy z karabinem maszynowym i mówi: "Kto chciałby porozmawiać ze mną?”. Wszyscy milczą. Wskazuje palcami na facetów: "Ty, ty i może ty". Jakby to była jakaś gra, rosyjska ruletka. Potem popatrzył na mnie i mówi: "I jeszcze ty".
Pytał mnie, gdzie pracowałam w Mariupolu. Pracowałam w handlu. Zaczął pytać, czy mam tatuaże. Mam koronę nad nadgarstkiem. Ciężko mi było zadrzeć rękaw, by pokazać - byłam ubrana na cebulkę.
- Masz więcej tatuaży? - mówi. - Nie? To zaraz cię rozbierzemy i poszukamy.
Zaczęłam szlochać - mam dziecko w autobusie. Dzięki Bogu, że Sonia spała i nic nie widziała.
Wysłał mnie do autobusu. Płakałam. Potem znowu przyszedł po mnie. Był wysoki, ogromny, patrzyłam na niego zadzierając głowę. Na zewnątrz był mróz, wiatr. Miałam nogi jak ze słomy, czułam zmęczenie, gniew, strach. Próbował naładować mój telefon, nie udało się.
Przyprowadził mnie do dowódcy. Ten mówi do mnie: "Co ty ryczysz jak mała dziewczynka?”. Zaczęłam krzyczeć na nich:
"Czy wy w ogóle rozumiecie, co my przeżyliśmy? Jadę z małym dzieckiem. Nie spaliśmy pod ostrzałami. A wy nas niby ratujecie, mówicie, że za trzy dni wrócimy. Ale jesteśmy tu z wami i sprawdzacie mnie jakbym była przestępcą".
Tam zobaczyłam chłopaka z naszego domu. Był w kurtce firmy Metinvest, pracował na Azowstali. Kiwnęliśmy sobie głową - "cześć". To było dla nich podejrzane, że się znamy. Chłopak nie miał przy sobie dokumentów - został pewnie zabrany z ulicy, a dokumenty miał w domu. Zostawili go tam. Nie wiem, co się z nim stało.
Przywieźli nas do następnego punktu. Dali nam karty migracyjne. Mówię: “Mamo, tu jest napisane, że to region rostowski. Jesteśmy już w Rosji?" Była 06:30 rano, byliśmy w drodze od 17 godzin.
Nie chciałyśmy do Rosji. Jeszcze w Nowoazowsku powiedziałyśmy, że mamy krewnych w regionie donieckim i chcemy do nich. Nikogo to nie obchodziło.
Potem Taganrog. Powiedzieli nam - koniec drogi, będziecie tutaj. Potem podchodzi do nas kobieta z karabinem, mówi, że zaraz jedziemy dalej. Wszyscy kłamali. Podchodziliśmy do ratowników, do policji, pytaliśmy - dokąd nas zabierają. Mówili: "Nie mamy takich informacji. Po prostu kazano nam tu stać".
Zostaliśmy wysłani do punktu przyjmowania uchodźców - tam ponownie nas spisali. Nigdy tak dużo nie korzystałam z paszportu. Próbowałam dodzwonić się do wujka, który jest w Ukrainie, ale numer był niedostępny.
Zawieźli nas na pociąg. Tam ludzie podzielili się na grupy. Niektórzy cieszyli się, inni stali w milczeniu, inni słuchali rozkazów - byli oszołomieni.
Z nami w grupie był mężczyzna. Jego żona i dziecko pozostały w domu, a on został zabrany, z ulicy w centrum Mariupola. Cały czas milczał.
Staraliśmy się nie rozmawiać. Nasz pociąg był bezprzedziałowy, wszystko było na widoku. Obok w cywilnych ubraniach byli wojskowi, którzy nas filtrowali w Nowoazowsku. Poznałam faceta, który mnie wyprowadzał z autobusu. Patrzył na mnie i uśmiechał się - jak w serwisie randkowym.
W hotelu próbowali mnie molestować. Specjalnie zakładałam brzydkie ciuchy, nie malowałam się - żeby nie daj Boże…
Wojskowi upili się i zasnęli. O pierwszej w nocy dostałam smsa od ukraińskiego operatora Kyivstar z danymi ambasady Ukrainy. O mój Boże, sieć pojawiła się po raz pierwszy od 18 dni. Zadzwoniłam do operatora, rozmawiałam z nim szeptem. I on przeszedł na szept.
"Jestem z Mariupola, - szepczę do słuchawki. - Rosjanie nas wywożą, nie mówią gdzie - może do Tuły lub Astrachania. Jest nas około 800 osób. Muszę skontaktować się z rodziną. Jeśli możecie, to śledźcie naszą lokalizację”.
Podyktował mi numer, wybrałam, otrzymałam pieniądze od Kyivstara - telefon nadal mi działa wszędzie. Nie wiem, jak to zrobił.
Mama z toalety dzwoniła do męża, też szeptem. I to było jak powiew świeżego powietrza. Ojciec też nic o nas nie wiedział przez te wszystkie dni. I my nic o nim nie wiedziałyśmy.
Chodziłam na kursy z psychologii. Jeśli kogoś gwałtownie obudzić i zadać mu pytanie, z zaskoczenia powie więcej. Obudziłam konduktorkę w pociągu i zapytałam gdzie nas wiozą. Nie wiedziała. Powiedziała, że pociąg został zdjęty z trasy, jest to wyjazd “na zamówienie”.
Zasugerowała, że możemy jechać do obwodu tambowskiego. W ogóle o nim nie słyszałam. Myślałam, że to na Syberii, w tajdze. Za oknem widziałam zaspy śnieżne.
Nasza sąsiadka, kobieta po 60-ce, która jechała z nami, rano zapytała, z kim rozmawiałyśmy przez telefon. Skłamałam, że szukałam sieci. Takie czasy, że nikomu lepiej nic nie mówić, nawet jeśli jesteś z tego samego bloku. A Sąsiadka zaczęła na głos się zastanawiać: “Jest szansa, że wiozą nas rąbać las za kawałek chleba albo doić krowy".
A ja wciąż wierzyłam, że jesteśmy tu na trzy dni.
W pociągu po raz pierwszy nakarmiono nas - dali nam zupkę chińską, pasztet sojowy, chleb i wodę. To było pyszne, po dwóch dniach bez jedzenia.
O szóstej rano patrzę - idzie facet, patrzy na mnie podejrzliwie. Myślałam, że jest wojskowym. A potem zrozumiałam, że jest przerażony. Rozmawialiśmy z nim między wagonami - tam nic nie słychać, bo koła stukają.
Był z Wołnowachy. Mieszkał tam z siostrą, matką i z dzieckiem siostry. Wyszedł po pieluchy, a kiedy wrócił, nie było jego domu. Rodzina została gdzieś zabrana. Ten chłopak poszedł do sąsiedniej wioski i tam go zabrali ludzie z DNR.
"Wstydzę się" - powiedział. "Znęcali się nade mną przez trzy dni". Cały drżał. Mogę tylko zgadywać, co mu zrobili. Był pewien, że zostaliśmy zabrani do niewoli.
"Nie chcę, - mówił. - Powiedziano mi, że jeśli spróbuję uciec, zastrzelą. Ale nie chcę być więziony. Lepiej umrę gdzieś pod drzewem z zimna. Nikomu już nie wierzę".
Wyskoczył z rozpędzonego pociągu. Zrozumiałam to, kiedy zaczęła go szukać policja z karabinami. Miał na imię Siergiej.
Pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji. Widzieliśmy, że przyjechała telewizja, wolontariusze. Powiedziano nam: "Wysiadamy". Ciągle na nas poganiali: teraz, już, nie ma czasu. Wysiedli ludzie z dwóch wagonów, resztę wywieziono dalej.
Ostatnio wpisałam na YouTube "obwód tambowski, uchodźcy z Mariupola". Pojawiły się nagrania, jak nas przywieźli. Witali nas uroczyście, z muzyką - strażacy, policja, wolontariusze. Pamiętam, że wyszłam z wagonu i zaczęłam wyć. Łzy płynęły jak rzeka.
“Dziewczyno, - zapytała jakaś kobieta. - jak ci pomóc?" Wolontariusze podawali mi ręce. “Nie bój się, wszystko będzie dobrze! Będziesz miała tu mieszkanie, pracę! Jesteś tu na zawsze!” - uspokajali.
Zabrano nas do hotelu. Wolontariusze byli naprawdę super, bardzo się starali. Ale myśleli, że nas uratowali, dali nam nowe życie. A uratowali nas przecież przed starym szczęśliwym życiem. Gdy jechaliśmy do hotelu, pokazywali nam miasto: "Spójrzcie w lewo, to fabryka rakiet. Spójrzcie w prawo, tu stoi czołg". Ryczałam.
W hotelu przywitał nas burmistrz miasta, gubernator regionu, inni urzędnicy. Byliśmy wykończeni. Zaczęła się rejestracja, potem komisja medyczna. Pytali nas, czy zamierzamy zostać w Rosji, namawiali do oddania dziecka do szkoły.
Nie mieliśmy pieniędzy. Hrywien nie można było wymienić. Udało się nam wymienić trochę euro. Obiecali świadczenia socjalne.
W hotelu nas karmiono. Prowadzono zajęcia z przygotowania politycznego - wyjaśnili nam, co się dzieje, doradzili co jeszcze można obejrzeć i posłuchać na ten temat. "Państwo rozumieją - mówili, - że jak wcześniej już nie będzie. Będzie o wiele lepiej".
Wolontariusze przynosili nam rzeczy, książki. To serdeczni ludzie. Nie rozmawialiśmy o wojnie.
Przy wejściu do hotelu stali policjanci z karabinami. Te karabiny to obowiązkowy atrybut, jak telefony. I na każdym piętrze mieszkali wojskowi, którzy nas filtrowali na samym początku. Myślę, że ta filtracja wciąż trwała.
Udało nam się skontaktować z krewnymi z obwodu kurskiego - mam tam kuzynkę. Jej mąż przyjechał po nas i zabrał do wioski, w której mieszkają. Jechaliśmy cały dzień. I całą drogę opowiadał nam, że wojsko rosyjskie pojechało ratować Ukraińców, że to operacja specjalna, a nie wojna, że było to wymuszone i konieczne.
Z krewnymi, u których mieszkaliśmy, rozmawialiśmy tylko o życiu codziennym. A co miałam powiedzieć, kiedy ciotka siedzi obok i mówi: "Wykorzeniłabym to przeklęte ukraińskie ziarno. Dusiłabym ukraińskie dzieci".
Ta mała wioska. Wszyscy wiedzieli, że jesteśmy z Mariupola. W sklepie sprzedawczyni mówiła tak: "Od dawna uważam, że trzeba puścić trujący gaz w Azowstali i wydusić azowców". Ciągle o tym mówią. Bałyśmy się, że przyjdzie po nas policja.
W tej rodzinie był 11-letni chłopiec, zupełnie inny niż Sonia. Nasza Sonia nawet nie wie, kim był Lenin, a chłopiec udowodniał jej, że Związek Radziecki powinien wrócić i wtedy nie będzie wojny.
Siedział pewnego dnia na dworze, pełzały tam czerwone robale, nazywane są żołnierzykami. Zebrał te żołnierzyki w kupkę i uderzał w nie kamieniem. Mówimy: "Co ty robisz, to jest żywe, nie można zabijać. Teraz zabijesz robale, potem psa, potem kota, potem człowieka?”. A on odpowiada: "No bo mi przeszkadzały”.
Sonia malowała kwiaty, a on czołg. Mówi do niej: "Uratowaliśmy cię". A ona odpowiada: "Chcieliście zabić moją babcię". Poprosiliśmy go, żeby nie rozmawiał z Sonią o wojnie. Ale nadal mówił jej o Putinie i polityce.
Potem dowiedziałyśmy się, że u nich w szkole na każdej lekcji są pogadanki polityczne, pytają ich, czy oglądają wiadomości "o naszych chłopcach". Z tej wsi wielu jest w Ukrainie. Wieś modli się za nich w cerkwi.
Kiedy tam byliśmy, taki "chłopiec" przyjechał na urlop do domu - to narzeczony mojej krewnej. Jego jednostka wojskowa walczy pod Iziumem. Przywiózł pieniądze, kupił samochód. Moja mama zapytała go: "Jak ci się śpi?”. Odpowiedział: "Całkiem dobrze, do wszystkiego się przyzwyczajasz".
W tej wiosce spędziliśmy miesiąc. Krewni ciągle oglądali telewizję. Wiadomości oglądał nawet ten 11-letni chłopiec. Nie ma żadnych zabawek, z wyjątkiem karabinu.
Wiesz w co się bawi razem z innymi chłopcami? Jak biorą ukraińskich żołnierzy do niewoli.
Udało nam się wymienić hrywny na ruble, od razu kupiłyśmy bilety dalej. Z Kurska pojechałyśmy do Mińska. W Kursku krzyczała na nas kasjerka, potem konduktorka w pociągu. Chciały nas przekonać, że nikomu w Europie nie jesteśmy potrzebne, że wysadzą nas z pociągu w Smoleńsku i dalej pójdziemy z buta. Ale udało się. Chociaż jedną kobietę wyprowadzili w Smoleńsku.
W Mińsku poprosiłam o pomoc mojego kolegę z klasy, mieszka tam od 10 lat. Wydrukował nam bilety na autobus do Wilna. Jakiś obcy mężczyzna zaoferował nam pomoc, przegonił pijanego faceta, który nas się czepiał. Jakoś zrozumiał, że jesteśmy z Ukrainy. Przyznałam się, że tak, z Ukrainy. A on był z Połtawy, rozpłakał się.
To było niesamowite, od tak dawna nie spotykałyśmy ludzi, którzy by nas zrozumieli i powiedzieli coś dobrego o Ukrainie.
Do autobusu do Wilna nie wpuścił nas konduktor - nie miałyśmy wizy. Była pierwsza w nocy. Mama powiedziała, że musimy jechać do ambasady. Miałyśmy ogromne torby z rzeczami od rosyjskich wolontariuszy. Taksówkarz wiózł tak, że zapłaciłyśmy za dużo, oszukał nas. Milicjanci, którzy stali przed ambasadą, znaleźli nam adres hotelu, dali pieniądze na taksówkę. A dziewczyna w hotelu była z Chersonia. Zaczęło mi być lżej.
Niewiele wiedziałam o Białorusi. Nie wiedziałam nic o tym, że tam były protesty przeciwko Łukaszence w 2020 roku. Jacy to są silni ludzie - są prześladowani, ale nie poddają się, nie pękają. Mówili mi: "Ukraina broni teraz Europy". A Rosjanie ostrzegali nas, że Białorusini są tacy sami jak oni, we wszystkim popierają Rosję.
Z Mińska chciałyśmy jechać do Ukrainy. Wolontariusz Siarhiej, którego mama poznała przy ambasadzie, pomógł nam we wszystkim. Kupił nam bilet na pociąg, jedzenie, spędził z nami cały dzień, żeby wszystko załatwić.
A potem granica z Ukrainą została zamknięta. Pojechałyśmy więc do Polski. 27 kwietnia byłyśmy tutaj. Do Warszawy przyjechałyśmy nocą. Zabrano nas do hotelu. Jedziemy i widzę ogromną ukraińską flagę. Rozpłakałam się. W Rosji powiedziano nam: "Nawet nie myślcie o wyjeździe do Europy. Nikomu tam nie jesteście potrzebni. Ukraińców tam gnębią". Ale nie, jesteśmy potrzebni - w Polsce szukano dla nas noclegu, dawano nam jeść, a poza tym tu pomagają naszej armii.
Kiedy jechałyśmy, Sonia narysowała naszą drogę na mapie. Przekreśliła Rosję i Białoruś. A potem ocknęła się - mówi, “przecież w Białorusi są fajni ludzie, po co ją skreśliłam”.
Nie wiem co będzie dalej. Patrzę donikąd. Przeraża mnie planowanie przyszłości, bo a nuż wszystko znów się posypie.
Wojna mi się nie śni. Mózg zablokował wszystko. Mama chciała mi dziś pokazać zdjęcia naszych kotów, a ja nie mogę tego oglądać. One są bardzo mądre. Kotka zawsze syczała dziesięć minut przed rozpoczęciem ostrzałów. Pożegnałam się z nimi, kiedy wyjeżdżałyśmy, pogłaskałam. Powiedziała im: "Wkrótce będziemy. Wytrzymajcie proszę".
Teraz ciągle szukam zdjęć naszego bloku w internecie - ale nasze ósme piętro nie zawsze jest widoczne. Tata mówi, że na powrót do Ukrainy jeszcze za wcześnie. A ja nie mogę zrozumieć, jak to tak - nie mogę wrócić do domu?
Masza Makarowa (1987) - Rosjanka, dziennikarka, współpracująca m.in. z telewizją Biełsat. Absolwentka historii na moskiewskiej Szanince i współpracowniczka zlikwidowanego stowarzyszenia Memoriał. Poza dziennikarstwem pisze o historii getta warszawskiego i o historii i współczesności Birobidżanu, gdzie spędziła trochę czasu.
Masza Makarowa (1987) - Rosjanka, dziennikarka, współpracująca m.in. z telewizją Biełsat. Absolwentka historii na moskiewskiej Szanince i współpracowniczka zlikwidowanego stowarzyszenia Memoriał. Poza dziennikarstwem pisze o historii getta warszawskiego i o historii i współczesności Birobidżanu, gdzie spędziła trochę czasu.
Komentarze