0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: AFPAFP

Pamiętam dziewczynkę, którą w Puszczy Białowieskiej wyciągałem z hipotermii. Owijałem ją kocem i upychałem jej po kieszeniach snickersy, bo nie wiedziałem, ile jeszcze czasu spędzi w tym lesie. A ona się mnie bała, bo moje ratownicze ciuchy kojarzyły jej się z mundurem.

I to jest różnica w pracy na tych dwóch granicach. Ukraińskie dzieciaki się mnie nie bały. Nie bały się mundurów. Wiedziały, że oznaczają, że są już bezpieczne. - Z Jankiem Świtałą, ratownikiem medycznym rozmawia Dorota Borodaj.

Granica polsko-ukraińska
- Miałem tam od groma bólów w klatce piersiowej i tylko jeden komplet jednorazowych elektrod do EKG, więc czekałem na pacjenta z objawami bezpośredniego zagrożenia życia. Tak się robi na przejściu granicznym – kręcisz się między ludźmi. Czasem w tłumie widać, że ktoś jest naprawdę chory. Nie ma siły krzyczeć. Fot. Janek Świtała

Ludzie uciekają bez swoich leków. Stoją na zimnie, jedzą byle co

Dorota Borodaj, OKO.press: Wróciłeś z polsko-ukraińskiego przejścia granicznego, przez kilka dni udzielałeś tam pomocy medycznej.

Janek Świtała, ratownik medyczny: Dostałem sms, że w Budomierzu jest ciężka sytuacja. Akurat był u mnie mój tata, którego nie widziałem pół roku, a wcześniej trzy lata. Doszliśmy jednak do wniosku, że muszę tam jechać, tak trzeba. Działałem po ukraińskiej stronie przejścia granicznego, zajmowałem się ludźmi czekającymi w kolejce.

Nie ma tam ukraińskich medyków?

Są w ukraińskich szpitalach, ale ludzie po tamtej stronie nie chcą wzywać karetki, nikt nie da się z tej kolejki zabrać. Mówią, że wolą w niej umrzeć, niż pojechać do tamtejszego szpitala - bali się, że jak to zrobią, nie dotrą do Polski.

Koledzy, których zmieniałem, mówili mi, że kilka dni wcześniej jakaś starsza osoba w tej kolejce zmarła. Przysiadła, przysnęła, a kiedy padło hasło „ruszamy do przodu”, już nie wstała.

Dlatego tak ważne jest, żeby już na etapie tego czekania byli tam medycy. Od tego, jak się zaopiekujemy tymi ludźmi zależy, w jakim stanie przejdą przez granicę, czy będą wymagali dalszej, bardziej zaawansowanej opieki medycznej. I jak obłożone będą polskie szpitale najbliżej przejść.

Jaka jest medycyna na granicy?

To medycyna katastrof, ale nie w takim sensie, w jakim wyobrażali to sobie niektórzy moi koledzy. Myśleli, że będziemy opatrywać rany postrzałowe i ogarniać ludzi wyjętych spod gruzów. Tymczasem tej kolejce potrzebna jest, mówiąc najprościej, interna: wszystkie choroby świata, w nietypowych warunkach.

Przy czym przez te kilka dni widziałem zmianę – ludzie, którzy tam docierali, byli w coraz gorszym stanie, mieli przy sobie coraz mniej rzeczy. To znaczy, że musieli zebrać się w większym pośpiechu albo ucieczka zajmowała im więcej czasu. Dla mnie to nie było zaskakujące, jesienią działałem z Medykami na Granicy na Podlasiu, przy granicy z Białorusią. Dzięki tamtemu doświadczeniu wiedziałem, że na ukraińsko-polskim przejściu będziemy mieć daleko wysuniętą przychodnię podstawowej opieki zdrowotnej, która jednocześnie musi być gotowa na ciężkie stany.

Obrazy z puszczy wracały do ciebie?

Cały czas. Jest wiele podobieństw. W Puszczy Białowieskiej ludzie odwadniali się w wyniku biegunki i wymiotów, bo pili wodę z kałuż. Na granicy polsko-ukraińskiej mieliśmy to samo – ludzie albo słabo jedli, albo w ostatnich dniach żywili się jakimiś mieszankami typu śliwki i mleko, bo to akurat mieli.

Mieli też, tak samo jak na Podlasiu, zaostrzenie chorób przewlekłych. Pierwsze z brzegu – nadciśnienie. Na co dzień to choroba zupełnie do opanowania dietą, trybem życia i przede wszystkim lekami. Ale przez wojnę i ucieczkę ludzie dwa tygodnie temu przestali brać leki, o pozostałych punktach nie wspominając.

W ten sposób trafia się na pacjenta z ciśnieniem 200 na 140, utrzymującym się już od dłuższego czasu i bywa, że ten człowiek jest już oporny na standardowo podawane leki. Gdyby lekarz zajął się nim dopiero za parę dni, gdy ten człowiek przekroczy granicę z Polską, wtedy pacjent pewnie trafiłby do szpitala.

Drugie z brzegu – zapalenia pęcherza. Nie potrzeba medycznego wykształcenia, żeby podać na to furaginę. Ale trzeba je mieć, żeby zdawać sobie sprawę, że to się nie wzięło znikąd, że kobieta z dzieckiem na ręku podróżuje od tygodnia i od tygodnia sika na dworze. I że w takiej temperaturze tych przypadków będzie więcej, sama furagina nie wystarczy, bo zaczną się potężne zapalenia układu moczowego.

Kolejne podobieństwo – kaszlące dzieci. Niby nic wielkiego, ale jak dziecko kaszle na końcu kolejki do Polski, to granicę może przekroczyć już z zapaleniem płuc.

I wreszcie stały zestaw: biegunki, wymioty, odwodnienia. To wszystko widziałem wcześniej na Podlasiu.

Pomimo różnic - na jednej granicy otwarte przejścia, na drugiej mur - te dwie historie mają wiele wspólnego. Medycy na Granicy działali blisko 40 dni, w szczytowym momencie kryzysu na granicy polsko-białoruskiej. Nigdy jednak nie wpuszczono was na teren objęty stanem wyjątkowym. Działaliście legalnie, ale zupełnie poza systemem.

Tak. Jest jedna zasadnicza różnica między granicą ukraińską a białoruską, o której chcę powiedzieć głośno – naprawdę fajnie się pracuje, kiedy dla dobra pacjentów nie musisz chować się przed Strażą Graniczną. Ani kiedy twoi pacjenci nie trafiają w środku nocy za druty.

Ludzie w kolejce na granicy polsko-ukraińskiej wiedzą, że za chwilę będą bezpieczni. Twoi pacjenci z puszczy nie mieli tego szczęścia. Kilkoro z nich Straż Graniczna zabierała bezpośrednio ze szpitala i wywoziła znów do pod granicę.

Na Podlasiu mieliśmy jasny cel: pomagać tym, których polskie państwo swoją polityką skazuje na śmierć w lesie. Nasze działanie to był głośny sprzeciw, że nie zgadzamy się na taki świat. W ramach inicjatywy Medycy na Granicy mieliśmy od A do Z ogarnięte wszystko: sprzęt, ubezpieczenie, stosowne umowy, wsparcie psychologów. Ludzie, którzy tym zarządzali, wykonali ciężką pracę logistyczną.

Na granicy polsko-białoruskiej pracowaliśmy na najlepszym dostępnym sprzęcie – mieliśmy głowice do USG, którymi mogliśmy badać w tamtym lesie ciężarne, mieliśmy i-STAT, niewielki przyrząd do mierzenia parametrów krytycznych krwi.

W Ukrainie było odwrotnie. Na tej granicy przed nikim nie zamyka się drzwi – to pierwsza różnica. Druga: pracujesz na tym, co weźmiesz z domu i co znajdziesz w pudłach z darami z całego świata.

Ale widzę wiele podobieństw. Zmęczeni ludzie po długiej drodze nawet pachną podobnie, czy to w lesie, czy w mieście, choć w tym pierwszym zapach jest bardziej wilgotny.

Ale cierpią tak samo, patrzą tak samo. Takie same oczy widziałem u zmęczonych, chorych dzieciaków z Syrii i z Ukrainy.

Cały czas pamiętam dziewczynkę, którą w Puszczy Białowieskiej wyciągałem z hipotermii. Owijałem ją kocem i upychałem jej po kieszeniach snickersy, bo nie wiedziałem, ile jeszcze czasu spędzi w tym lesie. A ona się mnie bała, bo moje ratownicze ciuchy kojarzyły jej się z mundurem.

I to jest zasadnicza różnica w pracy na tych dwóch granicach. Ukraińskie dzieciaki się mnie nie bały. Nie bały się mundurów. Wiedziały, że oznaczają, że są już bezpieczne.

Granica z Ukrainą
- Na granicy nie system działa, tylko ludzie. Skrzykują się, sami organizują, wolontariusze zapieprzają, medycy jadą, koła gospodyń wiejskich gotują dla ludzi. A władze odcinają kupony. Fot. Janek Świtała
Granica z Ukrainą
- Przez te kilka dni w kolejce do polskiej granicy widziałem zmianę – ludzie, którzy tam docierali, byli w coraz gorszym stanie, mieli przy sobie coraz mniej rzeczy. To znaczy, że musieli zebrać się w większym pośpiechu albo ucieczka zajmowała im więcej czasu. Fot. Janek Świtała

Polski system jakoś działa na granicy z Ukrainą?

Nie system, tylko ludzie. Skrzykują się, sami organizują, wolontariusze zapieprzają, medycy jadą tam w wolnym czasie, koła gospodyń wiejskich gotują dla ludzi. A władze odcinają kupony.

Na granicy bardzo dobrze widać to, co od dawna punktuję w moich mediach społecznościowych – rozpierduchę polskiej ochrony zdrowia. Na przykład nieuregulowanie naszego zawodu – wielu osobom wydaje się to nieistotne, ale nagle pojawia się ta zapowiadana od wielu lat godzina próby i okazuje się, że nikt nie wie, ilu nas jest.

Gdyby to było wiadomo, dostałbym nie sms od kumpla, ale telefon of wojewody: „Panie Świtała, ma pan aktywne prawo do wykonywania zawodu, na podstawie rozporządzenia wysyłam pana do Przemyśla, będzie pan wspierał tamtejszy szpital”.

Zgodnie ze sztuką, trzy najbliższe szpitale przy danym przejściu granicznym powinny być wzmocnione ludźmi z systemowej, przygotowanej zawczasu łapanki. Wtedy do takiego szpitala kierujemy pierdoły, a grubsze sprawy idą do dalszych placówek.

Inaczej przygraniczne SOR-y szybko zapchają się ludźmi z granicy – a dopiero co były pozapychane covidowcami. Zaczną się spięcia, bo jednocześnie Polacy mieszkający przy granicy z Ukrainą nie przestaną ulegać wypadkom albo dostawać udarów i zawałów.

I zacznie się polskie piekiełko, a to nie będzie wina tych pacjentów, tylko władz, które udają, że jak zamkną oczy, to problem nie istnieje. Rolą państwa jest, żeby się na tych ludzi przygotować. Nie tylko medycznie.

Ktoś, kto jest w drodze od tygodnia, potrzebuje się umyć, wyspać, to nie musi być pokój w hotelu, ale to nie może być od razu hala sportowa.

Katastrofą można zarządzać, to nie jest tajemna wiedza. Póki co, pozostają nam smsy od kolegów i samoorganizacja. Ja sam zrobiłem przez kilka dni tyle, ile mogłem, chociaż mam wrażenie, że to nie ratownicy medyczni byli tam najbardziej potrzebni.

A kto?

Pielęgniarka z doświadczeniem z przychodni, plus lekarz czy lekarka. Ja jako ratownik jestem od rzeczy grubych i nagłych. Uczyłem się, jak udzielać świadczeń zdrowotnych ludziom w stanie bezpośredniego zagrożenia życia i zdrowa. Oczywiście, pracując w polskim piekiełku ochrony zdrowia nabrałem szerszych kompetencji.

Mam za sobą pracę na OIOMie, więc potrafię zmienić opatrunki na ranie pooperacyjnej, ale to nie jest standardowy zakres kompetencji ratownika. Taką ranę trzeba umieć ocenić, zobaczyć czy nie ropieje, ocenić pacjenta, czy nie ma niepożądanych objawów, które sugerowałyby, że coś zagraża jego życiu.

Na granicy ukraińsko-polskiej takich przypadków miałem niewiele, 70 proc. to gorączki i rozwolnienia. Ale nawet one mogą stanowić realne zagrożenie. Miałem dziewczynkę, która strasznie wymiotowała. Podejrzewałem u niej zapalenie żołądka.

Podałem jej lek zarejestrowany do jej wieku, nie podziałał. Była już bardzo odwodniona, nie wiedzieliśmy, ile jeszcze czasu spędzi w tej kolejce, musiałem podjąć decyzję: czy podaję jej drugi lek, zarejestrowany dla starszej grupy wiekowej? Jeśli tak – w jakiej dawce? Udało się – opanowaliśmy wymioty. W takich chwilach trzeba korzystać ze 110 proc. swojej wiedzy.

Wspomniałeś, że pracowałeś na tym, co sam spakowałeś i co znaleźliście w paczkach z darami.

Na początku jak przeglądałem leki przysłane z Niemiec, to pomyślałem, że oni sobie po prostu wyczyścili apteczki, trochę na zasadzie: „A, mam ostatni blister leków przeciwkrzepliwych, to wrzucę”. Szybko okazało się, że te leki były potrzebne na granicy bardziej, niż adrenalina.

Zgłosił się na przykład były zawałowiec ze wstawionymi stentami, który od dwóch tygodni nie brał swoich tabletek. I to są leki bez problemu dostępne w Polsce, ale problem jest tu i teraz w Ukrainie. Ten człowiek przerwał swoją terapię i trzeba ją było jak najszybciej wznowić. Dobrze, że te leki były.

Tylko znów – nawiążę do braku organizacji po polskiej stronie – czy te leki musiała w wolnym czasie segregować radiolożka? Mimo jej najszczerszych chęci i serca wkładanego w pracę, w obecnej sytuacji to było marnowanie jej potencjału.

Nie trzeba sześciu lat specki, żeby sortować kartony, można do tego systemowo oddelegować studenta medycyny, który zdał farmakologię. A lekarkę wysłać do wsparcia szpitala. Jakikolwiek spójny system sprawiłby, że ja po tej ukraińskiej stronie mógłbym się lepiej przydać.

Miałem tam od groma bólów w klatce piersiowej i tylko jeden komplet jednorazowych elektrod do EKG, więc czekałem na pacjenta, który manifestowałby objawy bezpośredniego zagrożenia życia. Tak się zresztą robi na przejściu granicznym – kręcisz się między ludźmi, czekasz, aż ktoś poprosi o pomoc, ale też sam szukasz. Czasem w tym tłumie widać, że ktoś jest naprawdę chory.

Po czym to poznajesz?

Taki człowiek nie ma siły krzyczeć, raczej nie będzie się awanturował. W skrajnych sytuacjach ludzie przyjmują różne postawy. Niektórzy myślą, że jak przysymulują, to może uda im się coś przyspieszyć, przeskoczyć na początek kolejki. Nie neguję strachu, który czują, ale w medycynie katastrof ważne jest, żeby oddzielać emocje ludzi od ich faktycznego stanu.

To się zresztą tyczy też własnych emocji. Mieliśmy na Podlasiu wezwanie do grupy uchodźców, aktywiści poprosili nas o zawiezienie tam pakietów humanitarnych. To była zresztą duża część naszej pracy na białoruskiej granicy, równie ważnej jak medycyna.

Na miejscu się okazało, że grupa jest dużo liczniejsza, niż myśleliśmy. To było z piętnaście osób, z czego połowa to dzieci. Dziecko, które badałem, było tak zmęczone, że nie miało siły płakać, kiedy je rozbierałem. Jednocześnie jeden z dorosłych stał nade mną i jak najszybciej chciał dostać suche spodnie.

I to był moment, w którym zadziały się ze mną dwie rzeczy. Z jednej strony musiałem powiedzieć twardo: „Habibi, spierdalaj, najpierw children!”. Z drugiej – ja naprawdę nie mam pojęcia, jak się czuje człowiek, który ostatnie dziesięć dni spędził w mokrych spodniach, na zimnie. I ta potrzeba przebrania się jest czymś zupełnie innym w jego ocenie niż w mojej.

Minęło pół roku, jestem na granicy polsko-ukraińskiej. W pewnym momencie podchodzi do mnie kobieta i pokazuje na stojący autobus – coś tam działo się z jej dzieckiem. Wchodzę do tego busa, ubrany w ratownicze ciuchy i w sekundę wyrasta wokół mnie morze rąk trzymających dzieci, teraz już mam każde badać, bo tu katar, tam biegunka. I znów – twarde „Stop! Idę najpierw tam, gdzie dziecko nie ma siły płakać!”.

Ale podkreślam – po ukraińskiej stronie 60-70 proc. pracy to przypadki, które ogarnie się ibuprofenem w czopku. W ogarnianiu sraczki nie ma nic brawurowego. I bardzo dobrze. Mało jest medycyny w tym, że bawię się z trzylatkiem, któremu właśnie podałem leki.

Ale bardzo dużo w tym ratownictwa. Może daję mu w tym momencie jeden uśmiech, a zabieram jedno złe wspomnienie i choć trochę zmniejszam jego traumę.

Znów porównam nasze dwie wschodnie granice, bo to nie daje mi spokoju. Straż Graniczna z jednej strony publikuje poruszające relacje i fotografie z polsko-ukraińskich przejeść, z drugiej – beznamiętne komunikaty o kolejnych „udaremnionych przejściach” przez granicę z Białorusią.

W Ukrainie jeszcze mocniej dotarł do mnie bezsens tego, co działo się i ciągle dzieje na granicy polsko-białoruskiej. Ile osób próbowało tamtędy przejść? W szczytowym momencie - kilkanaście tysięcy?

Jeśli w ciągu ostatnich dwóch tygodni otworzyliśmy nasze granice dla dwóch milionów, to dlaczego nie jesteśmy w stanie ogarnąć tych ludzi z Podlasia? Spisać, sprawdzić, przyjąć tych, którzy też uciekają przed bombami, odesłać tych, którym ochrona z prawnego punktu widzenia się nie należy.

Jeszcze lepiej widać teraz, że kryzys na Podlasiu wcale nie musiał się zdarzyć. Był i jest potrzebny tylko politykom. A dla mnie pacjent to pacjent, nieważne przed czyimi bombami ucieka.

To, o co walczyliśmy jako Medycy na Granicy i o co walczą teraz ci wszyscy wolontariusze pomagający Ukraińcom, to nie tylko życie i zdrowie ludzi, ale również ich godność.

Jedyna różnica między tobą czy mną a ludźmi na granicy – czy to ukraińskiej, czy białoruskiej, to dziewięć posiłków. Jeśli teraz przestaniesz jeść przez trzy dni, bo ci zabiorę jedzenie, a potem wypchnę cię z domu, to będziesz taka sama jak oni. Przestraszona, głodna, na skraju.

Janek Świtała
Janek Świtała – ratownik medyczny, instruktor pierwszej pomocy, bloger.
;
Na zdjęciu Dorota Borodaj
Dorota Borodaj

Reporterka, autorka wywiadów, publikowała m.in. w „Dużym Formacie”, magazynach „Pismo” i „Kontakt”, „Wysokich Obcasach”, absolwentka Polskiej Szkoły Reportażu, pracuje nad książką-reportażem o obronie Puszczy Białowieskiej w 2017 roku.

Komentarze