0:000:00

0:00

Z redakcją OKO.press 8 sierpnia skontaktował się Michał Modlinger, uczestnik manifestacji przed Pałacem Prezydenckim 26 lipca 2018, podczas której policja użyła przeciw demonstrantom gazu łzawiącego. Wybrał naszą redakcję, by przedstawić swoją wersję wydarzeń.

To on był mężczyzną, który na nagraniu TVP Info skandował "ZOMO!" w twarz policjantów, skacząc na nich i popychając.

View post on Twitter

Działo się to po rozwiązaniu manifestacji Akcji Demokracja przeciwko podpisaniu przez prezydenta ustawy przyspieszającej przejęcie przez PiS kontroli nad sądami. Policjanci otoczyli kilka osób malujących napisy na chodniku, a wokół nich zgromadzili się demonstranci, domagający się ich uwolnienia. Jednym z nich był Modlinger.

Dzień po manifestacji policja ogłosiła, że próbuje ustalić tożsamość "agresywnego demonstranta", a po mediach społecznościowych hulał fake news, według którego był nim Wiaczesław Skidan, ukraiński aktor, "zatrudniony w roli prowokatora" - zależnie od wersji - przez opozycję lub TVP. Prorządowym mediom oraz policji nagranie posłużyło jako dowód na to, że manifestacji nie można było uznać za pokojową, demonstranci byli agresywni (jak to ujął marszałek Senatu "świry"), a użycie gazu - uprawnione.

Przeczytaj także:

7 sierpnia portal wpolityce.pl ogłosił, że wie, kim jest "prowokator atakujący policję" i że prokuratura postawiła mu już zarzuty. Portal nie podał nazwiska, ponieważ prawo zabrania ujawniania tożsamości osób oskarżonych, ale poinformował, że jest synem Jerzego Bernarda Modlingera, do 2016 roku szefa "Teleexpressu" i wnukiem Jerzego Maurycego Modlingera, "stalinowskiego prokuratora".

Michał Modlinger tłumaczy OKO.press swoje zachowanie i opisuje działania policji.

Daniel Flis: Dlaczego zdecydował się pan ujawnić swoje nazwisko?

Michał Modlinger: Wahałem się, dopóki moje nazwisko nie wypłynęło w mediach. Wolałem pozostać anonimowy, bo pracuję w branży filmowej. Jestem na piątym roku na wydziale operatorskim w szkole filmowej w Łodzi. Zależy mi, żeby kojarzono mnie jako operatora filmowego, a nie jako awanturnika. Oczywiście nie chodzi o to, żeby odcinać się od tego, że nie popieram obecnego rządu.

Portal wpolityce.pl ujawnił, że to pan jest poszukiwanym przez policję demonstrantem, który na manifestacji 26 lipca przed Pałacem Prezydenckim popchnął policjanta i że prokuratura postawiła panu zarzuty. Wpolityce.pl podało inicjał pańskiego nazwiska, ale pełne nazwisko pańskiego ojca.

Tak, a w innych miejscach, na przykład na Twitterze, podawano już moje pełne nazwisko. Wylała się ogromna fala hejtu podobna do wcześniejszej pod artykułami o Wiaczesławie Skidanie [ukraińskim aktorze, występującym w TVP, którego omyłkowo rozpoznano w postaci Michała Modlingera - red.]. Tym razem problemem jest nie pochodzenie ukraińskie tylko moje pochodzenie żydowskie. Czytałem komentarze, że dla takich, jak ten skaczący osobnik, może komory gazowe powinny dalej obowiązywać. Wiadomo, to internet, ale czytanie tego rodzaju komentarzy jest przykre. Wyroków śmierci mam już kilka, obietnic pobić i wyzwisk od ubeków kilkadziesiąt. To zabawne, bo mój ojciec był działaczem Solidarności. W jego teczce jest informacja, że odmówił współpracy. Współtworzył redakcję Wiadomości TVP w latach 90., pracował w "Wyborczej".

Wpolityce.pl napisało, że pański dziadek był stalinowskim prokuratorem pochowanym w kwaterze “Ł” na Powązkach, czyli na szczątkach żołnierzy niezłomnych.

Dziadek był oficerem w prokuraturze. Wykładał w szkole w Warszawie, uczył prokuratorów. Nie chcę go wybielać. Ale nawet gdyby było inaczej i był zbrodniarzem komunistycznym skazującym na śmierć AK-owców, jak wiele osób sugerowało, to ja jestem tylko jego wnuczkiem.

Nigdy nie poznałem dziadka, umarł, zanim się urodziłem. Wydaje mi się, że kojarzenie całej sprawy z pochodzeniem rodzinnym jest typowym dla prawicy zabiegiem insynuacji.

Jakie zarzuty postawiła panu prokuratura?

Wbrew pozorom głównym zarzutem nie jest naruszenie nietykalności policjanta, tylko “używanie przemocy lub groźby bezprawnej w celu zaniechania prawnej czynności służbowej”, czyli art. 224 par. 2 kodeksu karnego oraz używanie słów uważanych powszechnie za obraźliwe [art. 141 kodeksu wykroczeń - red.]. Może chodzi o “ZOMO”? Zresztą, tak naprawdę wszystkie te słowa były skandowane wspólnie z tłumem. Zarzuty odnoszą się do dwojga policjantów, w tym do policjantki, która nie została jeszcze zidentyfikowana.

Media napisały, że został pan objęty dozorem policyjnym. Dlaczego?

To bardzo dziwna sytuacja. Teoretycznie dlatego, że sam nie stawiłem się w prokuraturze. Ale to nieprawda. Skontaktowałem się z mecenasem Jarosławem Kaczyńskim 28 lipca, dwa dni po manifestacji. Wspólnie zdecydowaliśmy, że sam się ujawnię. W sobotę 30 lipca mecenas zadzwonił na policję i powiedział: “człowiek, którego państwo szukają, jest moim klientem” i poprosił o umówienie mnie na przesłuchanie na następny tydzień. Powiedzieli, że nie ma problemu.

Były naciski na ujawnienie nazwiska, ale adwokat odmówił, bo miałem zjawić się w charakterze świadka, a nie oskarżonego. A to oznacza, że policja i media mogłyby ujawnić moje nazwisko.

Czyli formalnie nie był pan podejrzany i poszukiwany?

Nie.

Policja nie wystawiła za mną listu gończego. Ale w praktyce byłem poszukiwany. Choć zgłosiłem się na policję i umówiliśmy się na przesłuchanie, nie wiedzieć czemu oni nadal mnie szukali.

W poniedziałek 6 sierpnia dowiedziałem się od rodziców, że w mieszkaniu, w którym jestem zameldowany, pojawiła się policja. Tego samego dnia byli jeszcze w innym mieszkaniu, w którym mieszkałem w dzieciństwie, choć tam nigdy nie byłem zameldowany i w mieszkaniu, w którym jestem zameldowany tymczasowo. Nigdzie mnie nie zastali, bo cały czas byłem poza domem. I dopiero wtedy zadzwonił na mój prywatny numer komendant policji i powiedział, że jestem wezwany do prokuratury i czy wystarczy powiadomienie telefoniczne. Zapewniłem, że wystarczy i że już się zgłosiłem. Powiedział: “rozumiem, że w takim razie nie będziemy musieli ganiać się po mieście”.

Wygląda to tak, jakby prokuratorowi zależało na tym, żeby nie przyszedł pan sam, ale doprowadzony przez policję.

Mieli mój numer telefonu, mogli od razu zadzwonić. Musieli być bardzo zdeterminowani, żeby znaleźć mnie osobiście.

Wróćmy do wydarzeń z 26 lipca. Kiedy dołączył pan do manifestacji?

To było już po rozwiązaniu zgromadzenia Akcji Demokracja. Od razu, kiedy przyszedłem na miejsce, zobaczyłem, że policja osacza osobę, która pisze coś na chodniku. A przy okazji zgarnia dwie inne osoby i doprowadza do miejsca pod ścianą, naprzeciwko Pałacu Prezydenckiego. Na początku byli otoczeni pojedynczym kordonem. Możliwy był bezpośredni dostęp do tych ludzi.

Zobaczyłem, że są traktowani moim zdaniem przemocowo i nieproporocjonalnie. Te osoby wcale się nie wyrywały, a zostały potraktowane, jakby chciały uciec.

To znaczy?

Były przyciskane do ściany, ich ruchy były krępowane. Wołali do ludzi o interwencję. Zorientowałem się, że jedną z tych osób jest nauczyciel z mojego liceum przy ul. Bednarskiej. Nigdy mnie nie uczył, ale zawsze był aktywną postacią i zawsze darzyłem go sympatią, jak chyba wszyscy. To sprawiło, że byłem bardziej emocjonalnie poruszony tą sytuacją. Starałem się jakoś do nich dotrzeć.

Przedrzeć przez kordon?

Tak. To było działanie emocjonalne. Może nie miało większego sensu, ale ponieważ widziałem, że są osaczeni i szukają pomocy, uznałem, że to najlepszy pomysł. Ale nie udało mi się to. Wtedy jeden z policjantów powiedział do mnie: “wypierdalaj”. Co mnie dodatkowo zdenerwowało.

Wszyscy mieli podobne emocje. Krzyczeli: “zostawcie ich”, i tak dalej. Wszyscy mieli tego typu energię i potrzebę pomocy tym ludziom.

Potem w tłum klinem weszła kolejna grupa policjantów, która kolejnym pierścieniem oddzieliła nas od tamtej grupy legitymowanych. Razem z innymi protestującymi chwyciliśmy się za ręce i sami też stworzyliśmy kordon, żeby nas nie rozdzielono. Ale zostaliśmy zepchnięci przez policję w dosyć bezwzględny sposób.

Czyli jaki? Odpychali protestujących od siebie?

Byli spleceni rękami i szli przed siebie. Żaden policjant mnie nie uderzył, ale byliśmy tak mocno pchani, że musieliśmy odsuwać się w tył. Nie chcę insynuować, że policja kogoś pobiła.

Dlaczego więc pańska reakcja była tak gwałtowna?

Nałożyło się kilka spraw. Raz: sytuacja polityczna. Prezydent podpisał ustawę sądową, której nie powinien był podpisywać. Dwa: osoby demonstrujące - w moim przypadku także mi znajome - były traktowane w sposób moim zdaniem zupełnie niewłaściwy.

Dodatkowo dostaliśmy od policji gazem. Nie zauważyłem, żeby ktoś z demonstrantów użył gazu wcześniej, widziałem za to policjanta bez czapki, półtora metra ode mnie, który zza pleców kolegów wyciągnął coś, co przypominało sprej i psiknął.

Ja też byłem trafiony, choć nie bezpośrednio. Krztusiłem się, piekła mnie twarz, ale nie dostałem po oczach.

Sytuacja polityczna, zachowanie policjantów wobec legitymowanych, użycie niecenzuralnego słowa wobec mnie oraz użycie gazu bezprawne - bo policjant ma obowiązek uprzedzić, a żadnego komunikatu nie było. To wszystko na siebie się nałożyło.

A w którym dokładnie momencie Telewizja Polska nagrała pana skandującego “ZOMO! “ZOMO!”. Na tym nagraniu widać, jak wpada pan na policjanta i popycha go. To było po użyciu gazu?

Wydaje mi się, że to było już po tej sytuacji z gazem, ale mogę się mylić.

Porównanie policji do ZOMO jest adekwatne?

Moim zdaniem odpowiednie do sytuacji, choć oczywiście na wyrost. To zwrócenie uwagi na to, że sprawy mogą pójść w kierunku, który skończy się pałowaniem demonstrantów. Nikt nie chciał powiedzieć, że policjanci zachowują się dokładnie jak ZOMO, bo wiadomo, że ZOMO zachowało się bardziej agresywnie.

Miał pan świadomość tego, że istnieje przepis zakazujący naruszania nietykalności funkcjonariusza?

Moim zdaniem tak naprawdę nietykalności funkcjonariusza nie naruszyłem. Poza tym, w momencie, w którym policja zachowuje się w sposób nieprawidłowy, sąd może nie wymierzyć kary [mówi o tym art. 222 par. 2 - red.]. O tym, że istnieje taki przepis, jakoś tam wiedziałem, choć nie była to główna rzecz, o której w tamtym momencie myślałem.

Moje zachowanie z perspektywy kamery może wydawać się zachowaniem na wyrost. Sam, będąc operatorem filmowym, wiem, że koncentrując kamerę i wycinając odpowiedni fragment, można takie wrażenie stworzyć. Ludziom, którzy mnie nie znają, może się nawet wydawać, że takie skakanie jest wywołane działaniem narkotyków. Dementuję: nie przyszłoby mi do głowy, żeby coś takiego zrobić.

Ja jestem po prostu osobą dość ekspresyjną. Jeżeli coś mnie rozemocjonuje i na czymś mi zależy, to reaguję w sposób niestonowany. Absolutnie nie miałem na celu zrobić krzywdy ani naruszyć jakichś dóbr policjantów.

Jeżeli pan policjant czy pani policjantka czują, że faktycznie naruszyłem ich nietykalność, to oczywiście przepraszam za to.

Moje zachowanie nie było wymierzone w konkretną osobę. Moim celem nie był atak na policjantów, tylko demonstracja tego, że nie zgadzam się na to, jak policja traktuje ludzi zatrzymanych.

Żałuje pan tego, jak się zachował?

Żałuję tego, że kierowałem swoje żale w kierunku policjantów stojących w pierwszym rzędzie, chociaż oni sami mogli nie mieć nic wspólnego z zatrzymaniem. Tego, że skierowałem je personalnie do nich. To było nieodpowiednie. Ale samego protestu nie żałuję. Kiedy jako obywatel widzę, że inni demonstranci są traktowani niezgodnie z prawem, mam wręcz obowiązek moralny wyrazić jakoś niezgodę.

Czy jest pan też krytykowany przez stronę opozycyjną za to, że naraził pan ją na zarzuty o agresywność wobec policji?

Na początku tak było. Teraz to już się zmienia. Ludzie już wiedzą, że nie jestem prowokatorem. Być może ktoś ma nadal do mnie pretensje o to, że popsułem wizerunek manifestujących. Moi znajomi, pracownicy szkoły, współpracownicy raczej mnie popierają, wspierają i mówią mi, że ta cała sytuacja jest burzą w szklance wody.

Wie pan, co dzieje się z Wiaczesławem Skidanem, modelem i aktorem z Ukrainy, którego z panem pomylono?

Było mi strasznie głupio, kiedy czytałem rzeczy, które ludzie o nim pisali. Dostał falą hejtu zupełnie niesłusznie. Przykro mi, że został tak potraktowany.

Myślał pan o tym, żeby ogłosić: to nie on, to ja?

Nie mogłem ogłosić komunikatu czy udzielić wywiadu, bo nie byłem wtedy osobą podejrzaną, czyli moje dane i mój wizerunek nie byłyby chronione. Media mogłyby moim wizerunkiem i danymi żonglować, a zależało mi na tym, żeby najpierw zostać przesłuchanym i mieć tę ochronę. Tylko z tego względu nie prostowałem tej informacji. Zrobił to w moim imieniu mój adwokat, który zdementował tę informację.

Nie chciałem się ujawniać nie dlatego, że chciałem się ukrywać, tylko wiem, że ludzie mają skłonności do linczu. Dostaję połączenia od obcych numerów. Odbieram i jest cisza. Jak w amerykańskich thrillerach. Nie jest to przyjemne.

Boi się pan?

Boję się o przyszłość zawodową. Można sobie wyobrazić, że mogę mieć w przyszłości problem z zatrudnieniem w pewnych instytucjach. Ufam jednak w niezależność Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej i innych organizacji finansowanych ze środków publicznych. Prócz tego nie wierzę, że to będzie się za mną ciągnęło przez całe życie.

;

Udostępnij:

Daniel Flis

Dziennikarz OKO.press. Absolwent filozofii UW i Polskiej Szkoły Reportażu. Wcześniej pisał dla "Gazety Wyborczej". Był nominowany do nagród dziennikarskich.

Komentarze