0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Agnieszka Morcinek / Agencja GazetaAgnieszka Morcinek /...

W październiku 2017 roku pod hasłem #MeToo miliony kobiet z całego świata zaczęły przyznawać, że były ofiarami molestowania seksualnego. Opisują swoje historie w mediach społecznościowych lub piszą tylko, że "one też" - bo większość kobiet doświadczyła przemocy seksualnej.

Zdarza się, że kobiety oskarżają o molestowanie konkretnych mężczyzn. New York Times naliczył kilkudziesięciu wpływowych mężczyzn, którzy zostali oskarżeni o przemoc seksualną w ciągu zaledwie miesiąca od początku kampanii. W Polsce pokłosiem akcji są m.in. zarzuty skierowane na łamach Codziennika Feministycznego przez cztery kobiety pod adresem publicysty Krytyki Politycznej i redaktora Gazety Wyborczej. Justyna Samolińska z Partii Razem w tekście o "obłudzie pornoprawicy" oskarżyła z kolei posła (do niedawna Kukiz'15), że podczas debaty telewizyjnej złożył jej seksualną propozycję. W listopadzie 2017 roku były wiceprezes Polskiego Związku Kolarskiego Piotr Kosmala ujawnił, że w polskim kolarstwie dochodziło do przypadków molestowania seksualnego i gwałtu. Zarzut molestowania seksualnego padł też w stołecznej policji.

Te oskarżenia mają różny ciężar, niektóre ograniczają się do molestowania werbalnego, ale zachowania wszystkich mężczyzn można uznać za przejawy tzw. "kultury gwałtu", w której przemoc na tle seksualnym jest uważana za normę: ludzi nie uczy się, jak nie gwałcić, ale jak nie zostać zgwałconym.

Oskarżani o przemoc reagują różnie. Niektórzy przyznają się do zarzucanych im zachowań. Inni atakują: to kobieta jest winna, to ona konfabuluje, bo ma mężczyźnie coś za złe, chce od niego coś uzyskać albo szuka rozgłosu. Tę historię chętnie podchwytuje otoczenie lub opinia publiczna. I to kobieta musi się bronić przed atakiem. Ten mechanizm odstrasza ofiary od ujawniania przemocy - wiedzą, że mogą się spodziewać ataku nie tylko ze strony sprawcy.

Wielu mężczyzn boi się z kolei, że padnie ofiarą fałszywego oskarżenia. Czy słusznie? Czy rzeczywiście konfabulacje na temat przemocy zdarzają się często?

Sprawdzamy, co na ten temat mówią statystyki.

Fałszywie oskarżeni raczej nie kończą w więzieniu

Zjawisko fałszywych oskarżeń o gwałt przeanalizowała amerykańska autorka Sandra Newman na łamach magazynu Quartz. W USA głośną medialnie sprawą tego typu był m.in. rzekomy zbiorowy gwałt na University of Virginia w Charlottesville opisany przez magazyn Rolling Stone w 2014 roku. Okazało się, że rzekoma ofiara zmyśliła zdarzenie, a dziennikarka nie wykazała się wystarczającą czujnością. Czy zatem mężczyźni mogą czuć się zagrożeni, że podobne fałszywe oskarżenie zniszczy ich życie?

Newman przytacza statystyki z jednego z amerykańskich uniwersytetów. Spośród 136 zgłoszonych przypadków napaści seksualnej, 8 okazało się fałszywych. To 5,9 proc. wszystkich. W kontekście innych badań badacze szacują odsetek fałszywych oskarżeń na od 2 do 10 proc.

Niemal nigdy nie mają one poważniejszych konsekwencji. Fałszywie oskarżeni skrajnie rzadko trafiają do więzienia. Według rejestru uniewinnień od 1989 do 2017 roku było w Stanach Zjednoczonych jedynie 52 przypadków mężczyzn skazanych za napaść seksualną, którzy zostali następnie uniewinnieni ze względu na fakt, że zarzuty okazały się fałszywe. W przypadku zabójstw liczba ta wyniosła 790. A gwałtów jest w USA prawie 8 razy więcej niż zabójstw.

Jeszcze bardziej sugestywne są dane z raportu brytyjskiego Home Office (z grubsza odpowiednik naszego MSWiA). Spośród 216 oskarżeń, które uznano za fałszywe tylko 126 dotarło do etapu oficjalnego zawiadomienia zgłoszonego na policji przez oskarżającego lub oskarżającą. Z tych jedynie 39 wskazywało na konkretną osobę sprawcy. W zaledwie sześciu przypadkach skończyło się to aresztowaniem, a w dwóch - zarzutami. Obydwu oskarżonych ostatecznie uniewinniono. To pokazuje, jak rzadko takie sprawy grożą poważnymi konsekwencjami.

Statystyki, którymi posługuje się Newman potwierdza też raport z 2009 roku na temat skuteczności ścigania gwałtu w wymiarze sprawiedliwości krajów europejskich. W żadnym z krajów odsetek fałszywych zawiadomień (niekoniecznie wskazujących oskarżonego) nie przekroczył 9 proc. np. w Austrii i Belgii wyniósł on 4 proc. w Niemczech - 3, a w Szwecji - 2. Zgłoszenia okazywały się bezpodstawne na różnych etapach postępowania.

Jednocześnie trzeba pamiętać, że bez względu na to, czy chodzi o 9, czy 3 proc., zawsze są to konkretne osoby. Fałszywe oskarżenia mogą skończyć czyjąś karierę lub zniszczyć życie rodzinne - tak samo jak prawdziwe. Łatwiej jest zamknąć postępowanie prokuratorskie niż dyskusję w mediach społecznościowych. A bywa, że łatka "gwałciciela" zostaje na całe życie.

Fałszywych zgłoszeń jest jednak bardzo mało. A co o nich wiemy?

Portret fałszywego oskarżyciela

W Stanach Zjednoczonych prawie połowa fałszywych zawiadomień pochodzi od osób trzecich, najczęściej rodziców. W tym wypadku chodzi o szczególną sytuację - nastoletnia dziewczyna zachodzi w ciążę, ale w rzeczywistości nie jest to ciąża w wyniku gwałtu. Innym częstym w USA przypadkiem są zawiadomienia, które mają na celu uzyskanie dostępu do opieki zdrowotnej przy braku ubezpieczenia (to szczęśliwie raczej nie zdarza się w Europie).

W tych rzadkich sprawach, gdy fałszywe zawiadomienia nie odpadają już na wstępnym etapie, okazuje się, że oskarżające i oskarżający - w przeciwieństwie do ofiar, które nie mają wspólnych cech - tworzą pewną charakterystyczną grupę. Są to bowiem osoby, którym fałszywe oskarżenia zdarzają się regularnie i są na to dowody.

"W istocie to często przestępcy, których rodzina i przyjaciele to także przestępcy. Złamani ludzie uwięzieni w chaotycznych życiach" - pisze Newman.

Często to osoby, które w dzieciństwie same doświadczyły ciężkiej przemocy seksualnej. Nierzadko cierpią też na psychozę lub zaburzenia osobowości.

Trzeba jeszcze raz podkreślić, że mówimy tu o sytuacjach skrajnie rzadkich - przytłaczająca większość zawiadomień jest prawdziwa.

Mit, który krzywdzi

Do przekonania o dużej skali zjawiska fałszywych oskarżeń przyczyniają się media, które poświęcają im nieproporcjonalnie dużo uwagi. Właśnie dlatego, że zdarzają się rzadko. Jak wylicza brytyjski dziennik, gdyby media w tym kraju miały zajmować się każdym faktycznym przypadkiem gwałtu, musiałyby to robić 65 razy dziennie. Zamiast tego wolą z fascynacją przyglądać się kobiecie, która ma na koncie 15 fałszywych oskarżeń w ciągu trzech lat (i dokładnie pasuje do profilu opisanego powyżej).

To m.in. z tego powodu kobiety, które mówią, że padły ofiarą napaści seksualnej są traktowane nieufnie. Np. w badaniu przeprowadzonym w Nowej Zelandii w latach 90. jedna trzecia ankietowanych ofiar gwałtu stwierdziła, że podczas zgłaszania przestępstwa zetknęła się z niedowierzaniem ze strony policji.

Według raportu fundacji "Ster", o którym pisaliśmy, niemal 90 procent badanych doświadczyło jakiejś formy przemocy seksualnej (próba nie była reprezentatywna). Ponad 20 procent doświadczyło próby gwałtu, a z nich 93,1 proc. nie zgłosiło jej policji. Powodem był brak wiary w pomoc policji (61,5 proc.) oraz wstyd (61,5 proc.). Całkowicie niezgodne z faktami przekonanie, że konfabulacje na temat zaznanej przemocy są szerszym zjawiskiem przyczynia się do tych zatrważających statystyk.

Bo obwinianie ofiary poprzez kwestionowanie jej prawdomówności też jest częścią "kultury gwałtu".

Udostępnij:

Bartosz Kocejko

Redaktor OKO.press. Współkieruje działem społeczno-ekonomicznym. Czasem pisze: o pracy, podatkach i polityce społecznej.

Komentarze