0:00
0:00

0:00

"Mam wrażenie, że dzięki tej głodówce możemy na poważne traktowanie wreszcie liczyć. Młodzi lekarze i przedstawiciele innych zawodów medycznych. Możemy też wreszcie poważnie i merytorycznie dyskutować o zmianach w systemie, których potrzebują nasi pacjenci. My w środowisku robimy to od dwóch lat. Media i pacjenci zaczynają do tej dyskusji dołączać. Czekam teraz na poważne podejście do sprawy ze strony polityków" - pisze dla OKO.press Julia Sobkiewicz.

Dr Sobkiewicz jest absolwentką Uniwersytetu Medycznego w Lublinie, studia skończyła w 2015 roku. Sama o sobie pisze tak: "Obecnie pracuję jako lekarz-zastępca, łatam dziury tam, gdzie lekarz chce pojechać na urlop albo złamie nogę. Moją medyczną pasją jest medycyna rodzinna. Czekam na miejsce specjalizacyjne, prawdopodobnie za rok rozpocznę szkolenie jako rezydentka".

Jej relacja z codzienności pracy w przychodni, gdzie na jednego pacjenta ma najwyżej 10-15 minut, gdzie brakuje lekarzy, pielęgniarek, asystentek medycznych, pieniędzy na badania - to doświadczenie milionów Polek i Polaków, którzy szukają w publicznej służbie zdrowia pomocy. I bardzo często jej nie dostają, albo dostają za późno.

"Chyba jestem cerberem, tylko że zamiast wstępu do świata zmarłych bronię wstępu do świata... zdrowych? Właściwie to bronię publicznych pieniędzy, tak samo jak wtedy, kiedy cenne minuty wizyty poświęcam na sprawdzenie wskazań refundacyjnych, jeżeli się pomylę NFZ może na mnie nałożyć karę. Jeżeli nie zapytam pacjenta, jak się czuje przyjmując nowy lek, nikt mnie nie będzie karał. Tej świadomości też nienawidzę" - pisze dr Sobkiewicz.

I ostrzega nas wszystkich: "Medycyna to wymarzona dziedzina do manipulacji. Każdego obchodzi, każdego dotyczy, prawie nikt jej nie rozumie. Politycy to wiedzą i manipulują, aż miło. To samo robią często dziennikarze, bo przecież medyczne kontrowersje doskonale się klikają. I ja to wszystko rozumiem. Pieniądze, władza, wyborcy i tak jest w ogóle świat urządzony, tyle że naprawdę już czas, żebyśmy zmądrzeli" .

To ważny i mądry głos w obecnej kryzysowej sytuacji, kiedy do strajku głodowego warszawskich lekarzy rezydentów dołączają kolejne miasta i kolejne zawody medyczne.

Oto jej tekst.

Pierwszy raz poczułam się prawdziwym lekarzem w marcu 2016 roku

Pracowałam wtedy jako stażystka na oddziale chorób wewnętrznych w Lublinie. Moim opiekunem podczas tego stażu była fantastyczna pani doktor, która starała się nie angażować mnie w wypełnianie niekończących się stron dokumentacji.

Zamiast tego uczyła mnie kontaktu z pacjentem. W dokumentacji pomagałam tylko czasami. Musiałam wtedy siadać z boku biurka, bo miejsc do pracy brakowało nawet dla rezydentów albo dla lekarzy innych specjalności, którzy przychodzili na oddział w ramach konsultacji.

Któregoś dnia, mniej więcej w połowie stażu, przyszłam rano do pracy i obok mojego miejsca zastałam wiadomość od pani doktor: ”Pani Julio, musiałam dziś wziąć dzień wolny, zostawiam naszych pacjentów pod Pani opieką, jestem pewna, że sobie Pani poradzi”.

Dziś, z perspektywy czasu wiem, że nie było to wielkie wyzwanie, ale wtedy poczułam się odpowiedzialna za ludzi pozostawionych pod moją opieką i duma, zdenerwowanie i satysfakcja na koniec dnia wystarczyły, żeby utwierdzić mnie w przekonaniu, że chcę wykonywać ten zawód. To było ważne.

Kilka dni później dyskutowałam z tą samą panią doktor o przygotowaniach do manifestacji lekarzy i o pomysłach na akcje protestacyjne, do których byłam jeszcze wtedy sceptycznie nastawiona. Rozmowa zakończyła się porównaniem mojej pensji stażysty i pensji pani doktor, pracującej w zawodzie kilkanaście lat, specjalisty chorób wewnętrznych i reumatologii. Różnica wynosiła kilkaset złotych.

Ja razem z dyżurami dostawałam co miesiąc niecałe dwa tysiące złotych. Pani doktor, która dodatkowo poświęcała czas na uczenie mnie zawodu, zarabiała nieco ponad dwa i pół tysiąca.

Po tej rozmowie z całym przekonaniem zaczęłam popierać postulaty mojego środowiska.

Kilka tygodni później robiłam staż na innym oddziale. Tym razem była to ginekologia i położnictwo. Ponieważ czułam się już prawdziwym lekarzem, postanowiłam kupić sobie nowy fartuch. W sklepie z ubraniami medycznymi dostałam zniżkę studencką, właścicielka sklepu powiedziała, że wie jaka jest sytuacja młodych lekarzy. Nawet ze zniżką kupno fartucha to był dla mnie duży wydatek.

Na oddziale położniczym szatnia dla stażystów mieściła się na trzecim piętrze. Żeby się do niej dostać, trzeba było przejść przez nieużywaną klatkę schodową i skręcić w korytarz, który pracownikom szpitala służył za palarnię. Podobno gdzieś kiedyś był klucz do drzwi od szatni, ja go nigdy nie widziałam. Przebierałam się w obskurnym pomieszczeniu każdego dnia przed pracą, a po pracy zostawiałam tam mój nowy fartuch, żeby nie nosić go za każdym razem do domu, jak studentka. Fartuch ukradziono mi po dwóch tygodniach.

W kadrach, kiedy poszłam wyrobić sobie nowy identyfikator (bo fartuch ukradziono razem ze starym identyfikatorem), dziwili się, że w ogóle zostawiałam w szatni swoje rzeczy, przecież powinnam przewidzieć, że nie będą tam bezpieczne. Nie wiedziałam co powiedzieć. Czułam się chyba zawstydzona.

Na rezydenturę mi się nie spieszy

Przez chwilę myślałam, że to tylko taki rok, że staż trzeba przeżyć, a swoje odcierpieć, ale reaktywacja Porozumienia Rezydentów to nie były tylko przygotowania do manifestacji. Na forum skupiającym tysiące młodych lekarzy czytałam opowieści o tym, jak wyglądają warunki pracy już po stażu, na rezydenturze i zrozumiałam, że do robienia specjalizacji wcale nie powinno mi się spieszyć.

Z historii opowiadanych przez starszych kolegów wynikało, że:

  • czekają mnie nadgodziny poświęcone na wypełnianie dokumentacji, za które nikt nie będzie mi płacił,
  • samodzielne dyżury, do których będę zmuszana, chociaż nie będę na nie jeszcze gotowa,
  • nieustanny brak pieniędzy,
  • konieczność dorabiania popołudniami i nocami,
  • brak miejsc na kursach niezbędnych do ukończenia specjalizacji.

Tak znalazłam się na pierwszej linii frontu

Od roku pracuję jako lekarz zastępca w przychodniach POZ. Nie rozpoczęłam szkolenia specjalizacyjnego, nie zostałam rezydentką. Wydawało mi się, że chcę pracować jako lekarz rodzinny i w tej dziedzinie się szkolić. Nie mogłam jednak w czasie stażu upewnić się, że będzie to odpowiednia dla mnie specjalizacja, bo stażowe tygodnie w przychodni upłynęły mi na wypisywaniu recept. Wykorzystywano mnie do pracy w charakterze sekretarki, nie dając szansy na zdobycie doświadczenia niezbędnego do podjęcia decyzji. Jeżeli postanowiłabym rozpocząć specjalizację z medycyny rodzinnej i dostałabym miejsce rezydenckie, a później odkryłabym, że jako lekarz rodzinny się nie sprawdzę, nie miałabym właściwie możliwości zmiany specjalizacji.

W systemie przyznawania rezydentur nie ma miejsca na pomyłkę, nie ma próby generalnej. Wybrałeś źle - męcz się całe życie, a razem z tobą będą męczyć się twoi pacjenci. Mało tego, jeżeli w postępowaniu kwalifikacyjnym przyznano by mi miejsce rezydenckie sto kilometrów od domu, chociaż w formularzu rekrutacyjnym zaznaczyłabym tylko przychodnie w moim rodzinnym mieście, bo z przyczyn osobistych nie mogłabym sobie pozwolić na przeprowadzkę, nie mogłabym z takiego miejsca zrezygnować bez konsekwencji.

Rozumiem, że mogłoby dla mnie zabraknąć przychodni blisko domu w tej rekrutacji, spróbowałabym sił w kolejnej, gdyby i tym razem byli lepsi ode mnie, nie robiłabym z tego powodu awantury, ale sytuacja dla ubiegających się o rezydenturę jest zdecydowanie bardziej skomplikowana. Rezygnując z przyznanego mi miejsca, straciłabym prawo do ubiegania się o status rezydenta. Na zawsze. Musiałabym szukać kogoś, kto zgodziłby się zatrudnić mnie na etat i wyszkolić za własne pieniądze.

Lekarze pracujący za darmo

W medycynie rodzinnej jest to możliwe, są jednak specjalizacje, w których o takie miejsce jest bardzo trudno, dlatego nadal istnieją lekarze pracujący za darmo. Skomplikowany system szkolenia podyplomowego przewiduje bowiem możliwość robienia specjalizacji w ramach wolontariatu. Mam przyjaciół, którzy w ten sposób ”pracują”.

Wykonują operacje, przyjmują pacjentów, wypełniają dokumentacje, a po pracy zarabiają na życie w kolejnej pracy.

Przeraziła mnie ta rzeczywistość, więc odroczyłam tę całą zabawę z rezydenturami.

Co chwila dochodzę do ściany

Pracuję na pierwszej linii frontu. Pacjenci przychodzą do mnie z problemami zdrowotnymi, ale też z problemami na jakie natrafiają w systemie. Każdego dnia słyszę o długich kolejkach, braku potrzebnej diagnostyki i absurdach związanych z pobytem w szpitalu. Każdego dnia sama próbuję sobie z tymi niedostatkami radzić, szukając najbardziej efektywnej drogi diagnostyki, bo wiem, że pacjent na wizytę u kardiologa będzie musiał czekać kilka miesięcy.

Kilka razy w tygodniu dochodzę do ściany, nie mam możliwości zlecić potrzebnych badań w ramach podstawowej opieki zdrowotnej, a oczekiwanie na wizytę w przychodni specjalistycznej zajmie za dużo czasu. Często chciałabym skonsultować się z innym lekarzem, który wcześniej leczył mojego pacjenta, chciałabym mieć dostęp do badań, które były wykonywane, chciałabym nie powtarzać na każdej wizycie ”Panie Kowalski, bardzo proszę o uzupełnienie dokumentacji, muszę zobaczyć kartę informacyjną, muszę wiedzieć jakie leki były podawane”.

Pan Kowalski kiwa głową, ale na następną wizytę znów przychodzi po receptę i jest zdziwiony, że ja nadal nie mogę przepisać leku, którego nazwy on nie pamięta, ale przepisali go w szpitalu, a on karty informacyjnej nie ma, bo znów zapomniał i co on ma zrobić bez leków.

Chciałabym nie marnować na to czasu i energii. Chciałabym pomóc pacjentowi. Czasami dzwonię do szpitala, na oddział, do poradni, rozmawiam z lekarzem dyżurnym. Wtedy kolejka za drzwiami wydłuża się.

Jeżeli pozwolę sobie na luksus poświęcenia pacjentowi 30 minut, będę się modlić, żeby kolejnych trzech pacjentów przyszło tylko po skierowania do okulisty, żebym ostatecznie zdążyła przyjąć wszystkich pacjentów przed osiemnastą.

Nie mam do dyspozycji systemu informatycznego, za pośrednictwem którego dostawałabym informacje o moim pacjencie, nadal muszę liczyć, że tym razem pan Kowalski jednak nie zapomni druczku "z informacjami dla lekarza POZ”, i że rozszyfruję dawki leków wypisane ręcznie.

10-15 minut na pacjenta

Zresztą nawet gdyby taki system istniał, ja nadal mogłabym poświęcić pacjentowi od dziesięciu do piętnastu minut, bo lekarzy jest wciąż za mało, a do tego nie byłoby komu wypełniać tych elektronicznych informacji. Żeby takie ułatwienie było rzeczywiście ułatwieniem, konieczne byłoby wsparcie nas przez sekretarki medyczne w szpitalach i w przychodniach.

Często staję więc przed wyborem - leczyć bardzo starannie i prowadzić dokładną dokumentację medyczną, czy zdążyć przyjąć wszystkich pacjentów z kolejki? To nie jest wybór, przed którym kiedykolwiek chciałam stawać.

Znacie ten dowcip o różnicy między lekarzem, a Bogiem? Że Bóg nie myśli, że jest lekarzem? Wiecie kiedy czuję, że jest w nim ziarenko prawdy? Kiedy pacjent błaga mnie o dopisanie na skierowaniu do specjalisty adnotacji ”pilne!”, bo wtedy dostanie się do neurologa już w tym roku. Bez adnotacji dopiero w styczniu będzie mógł liczyć na zapisy. Jego stan nie wymaga pilnej konsultacji. Wiem, że przyjmę w najbliższych dniach pacjentów, którzy naprawdę nie będą mogli czekać, ale jeśli tego pacjenta nie skieruję w trybie pilnym, to zapewnię mu długie miesiące w kolejce albo zmuszę go w ten sposób do zapłacenia za wizytę prywatną, na przykład z 800 zł emerytury.

Wiecie jak to jest, kiedy ktoś taki mówi ”pani doktor, proszę!”? Wiecie jak to jest wtedy mówić ”przykro mi, nie ma konieczności wizyty w trybie pilnym”? Nie polecam. Wtedy czuję się Bogiem z dowcipu i nienawidzę tego.

Chociaż chyba jestem cerberem, tylko że zamiast wstępu do świata zmarłych bronię wstępu do świata... zdrowych?

Właściwie to bronię publicznych pieniędzy, tak samo jak wtedy, kiedy cenne minuty wizyty poświęcam na sprawdzenie wskazań refundacyjnych, jeżeli się pomylę NFZ może na mnie nałożyć karę.

Jeżeli nie zapytam pacjenta, jak się czuje przyjmując nowy lek, nikt mnie nie będzie karał. Tej świadomości też nienawidzę.

Ale i tak jestem w lepszej sytuacji niż moi koledzy na rezydenturach

Utrzymuję się z pracy w jednym miejscu i w dodatku mogłam sama wybrać swojego pracodawcę. Dzięki temu mogę liczyć na wsparcie podczas pracy, szkolenie i inwestowanie w mój rozwój zawodowy. Pracodawcę znalazłam bardzo dobrego. Chciałabym się specjalizować pod jego okiem, ale jak już wiecie, zasady rekrutacji na miejsca szkoleniowe mogą pokrzyżować moje plany.

Póki co jednak pracuje, uczę się i jestem z tej pracy zadowolona, nikt mnie nie wyzyskuje, nikt nie łamie moich praw. Prawdopodobnie dlatego, że mam własną działalność i sama decyduję o tym, co będę robić. Bajka i marzenie? Otóż nie. Nie mogę pójść na zwolnienie lekarskie, kiedy dopadnie mnie grypa. Zastępstwa mam zaplanowane zwykle na kilka miesięcy do przodu.

Nie mogę tak po prostu nie przyjechać do jakiejś przychodni, ktoś musi przyjmować pacjentów. Więc przyjmuję. Z grypą, z bólem brzucha, czasem bardziej chora, niż moi pacjenci.

Nie mogłabym sobie teraz pozwolić na to, aby zajść w ciążę. Z tego samego powodu argumenty o nieograniczonych możliwościach dorabiania do pensji rezydenta są wyjątkowo nietrafione. Po pierwsze, pracy nocami nie traktuje się zwykle jako przywileju. No chyba że jest się Ministrem Zdrowia i mówi się o pracy młodych lekarzy. Po drugie, nawet gdyby był to przywilej, to nie mogą sobie na niego pozwolić kobiety w ciąży, czy matki karmiące. Kiedy zabraknie tego mitycznego dorabiania - pensja rezydenta robi się naprawdę niewielka.

Grzech zaniechania i propaganda sukcesu

Polityka zdrowotna tego i poprzednich rządów nie była (delikatnie mówiąc) satysfakcjonująca. Ten grzech zaniedbania budzi słuszny gniew. Propaganda sukcesu uprawiana przez obecnego ministra zdrowia, który zarzuca protestującym pracownikom sektora zdrowotnego kłamstwa i opowiada o tym, że w polskich szpitalach jest z dnia na dzień lepiej, denerwuje mnie w tym samym stopniu, jak wypowiedzi byłego ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza, który w mediach i podczas posiedzenia sejmowej komisji zdrowia kreuje się na wielkiego przyjaciela środowiska i obrońcę uciśnionych medyków.

Na ochronie zdrowia każda opcja polityczna wcześniej czy później się wyłoży. To się po prostu nie może udać, wszyscy wiemy dlaczego. A skoro tak, to dlaczego nie spróbować czegoś ugrać, zanim wydarzy się nieuniknione? Dlaczego nie postraszyć pacjentów lekarzami, którzy biorą łapówki? Nazywać głodujące pielęgniarki przestępcami, albo podlizać się wyborcom, romansując z pseudonaukowymi antyszczepionkowcami?

Medycyna to wymarzona dziedzina do manipulacji. Każdego obchodzi, każdego dotyczy, prawie nikt jej nie rozumie. Politycy to wiedzą i manipulują, aż miło. To samo robią często dziennikarze, bo przecież medyczne kontrowersje doskonale się klikają. I ja to wszystko rozumiem. Pieniądze, władza, wyborcy i tak jest w ogóle świat urządzony, tyle że naprawdę już czas, żebyśmy zmądrzeli. Mam wrażenie, że zarząd Porozumienia Rezydentów i głodujący rezydenci zmądrzeli. Jestem im wszystkim wdzięczna za wysiłek wkładany w utrzymanie apolitycznego charakteru protestu. Odpolitycznienie ochrony zdrowia wydaje mi się warunkiem, bez spełnienia którego niemożliwe będą pozytywne zmiany w medycynie w Polsce.

Nie wiem, co uda nam się wywalczyć. Wierzę, że doczekamy poprawy w ochronie zdrowia, a przede wszystkim zwiększenia nakładów. Jednak już na tym etapie możemy mówić o zwycięstwie. Przestałam zagadywać pacjentów o to, co sądzą o proteście. Sami o nim wspominają, przekazują wyrazy poparcia i wreszcie mam poczucie,że gramy do tej samej bramki.

Uwielbiam moją pracę i uwielbiam moich pacjentów, bardzo się cieszę, że, przynajmniej przez jakiś czas, nikt nas nie ustawia po dwóch stronach barykady. Krytyka głodówki jako formy niegodnej, bo zarezerwowanej do walki o kwestie fundamentalne jest dla mnie całkowicie niezrozumiała.

Wydaje mi się, że nasze pokolenie odrobiło lekcje ze społeczeństwa obywatelskiego i po prostu bierzemy ważne sprawy w swoje ręce. To jest powód, dla którego bycie częścią tego ruchu daje mi satysfakcje, ale też wydaje mi się moim obowiązkiem.

Dobrze poradziłabym sobie w innym kraju, lubię uczyć się języków. Dobrze poradziłabym sobie w firmie farmaceutycznej albo w polityce (kiedyś miałam takie marzenia). Ale nadal chcę być przede wszystkim lekarzem, w Polsce. Zbyt wielu moich przyjaciół, którzy byli doskonałymi lekarzami, położnymi, czy diagnostami już zrezygnowało z pracy w zawodzie, nie tylko ze względu na pieniądze, ale w dużej mierze dlatego, że nie byli traktowani poważnie.

Mam wrażenie, że dzięki tej głodówce możemy na poważne traktowanie wreszcie liczyć. Młodzi lekarze i przedstawiciele innych zawodów medycznych. Możemy też wreszcie poważnie i merytorycznie dyskutować o zmianach w systemie, których potrzebują nasi pacjenci. My w środowisku robimy to od dwóch lat. Media i pacjenci zaczynają do tej dyskusji dołączać. Czekam teraz na poważne podejście do sprawy ze strony polityków.

;

Komentarze