0:000:00

0:00

Prawa autorskie: Bartosz Banka / Agencja GazetaBartosz Banka / Agen...

Anton Ambroziak, OKO.press: Ile masz lat?

Aleksandra Kosior, polonistka, ukrainistka, ex-nauczycielka jednej z wrocławskich szkół podstawowych: 31.

Ile lat przygotowywałaś się do pracy w zawodzie?

Pięć lat studiów, a potem niezliczone kursy doszkalające już w trakcie pracy.

I jak długo wytrwałaś?

Łącznie siedem lat: pięć na etacie, wcześniej przez dwa lata prowadziłam dodatkowe zajęcia.

Dlaczego w zasadzie odchodzisz?

Nie była to łatwa decyzja, bo trafiłam na fantastyczny zespół pedagogiczny i - co rzadko się zdarza - wspierającą dyrekcję. Pracowało mi się z nimi bardzo dobrze. Ale zadecydowały nadmiernie obciążenie i kwestie finansowe.

Ile zarabiałaś?

Na początku pracowałam w szkole niepublicznej, prowadzonej przez pewną fundację. Tam dostawałam 1800 zł na rękę, bez żadnych dodatków. Nadgodziny trzeba było wyrobić, ale za darmo. To była gehenna.

W publicznym systemie było, o dziwo, nieco lepiej. Miałam szczęście, że dyrektor doceniał zaangażowanie nauczycieli, a dodatki motywacyjne były całkiem wysokie. Są tacy, którzy dostają 50 zł, i to raz na pół roku. Etatowo, jeśli chodzi o 18 godzin, wychodziło mi ok. 2800 zł netto, już z dodatkiem wychowawczym i motywacyjnym.

Oczywiście, miałam jeszcze dodatkowe godziny. Z nich potrafiłam wyciągnąć od 500 do 800 zł. Ale coś za coś.

Pensja powyżej 4 tys. złotych na rękę była okupiona ogromnym wysiłkiem i stresem.

Zawsze miałam maksymalną możliwą liczbę godzin. Po 24 lutego, gdy wprowadzono możliwość rozszerzenia liczby nadgodzin, było to ok. 30 godzin tablicowych w tygodniu.

Miałaś tyle nadgodzin, bo nie ma komu pracować?

Tak. Uczyłam języka polskiego, języka polskiego jako obcego, a dodatkowo - przez fundację - byłam zatrudniona jako asystentka międzykulturowa. Bywały tygodnie, że pracowałam po 50 godzin.

Poloniści mają też specyficzną sytuację. W przepełnionej szkole nie ma warunków, żeby sprawdzać prace. Nauczyciel wychodzi z klasy, po nim wchodzi następny. W pokoju nauczycielskim jest gwar i tłum czasami na 20-30 osób. Każdy zabiera więc pracę do domu.

Sprawdzanie zadań domowych, wypracowań w zasadzie nigdy się nie kończy. I, niestety, przez to cierpiały czasem zajęcia, które nie były przygotowane tak, jakbym sobie tego życzyła.

Najtrudniej jest nauczycielom, którzy równolegle mają siódme i ósme klasy. To taki czas, gdy są co chwilę diagnozy i próbne egzaminy. Wyobraź sobie, że co miesiąc dostajesz do sprawdzenia 100 prac po osiem stron każda.

Zalew papierologii. Gdzie miejsce na relacje, indywidualny kontakt z uczniem?

Miałam wychowawstwo, więc naturalnie ten czas musiał się znaleźć. Trafiłam dobrze, miałam super uczniów, w większości wspierających ich rodziców. Ale dla mnie to było ogromne obciążenie psychiczne. Wydaje nam się, że w szkołach podstawowych uczniowie mają błahe problemy, ale to nieprawda.

Zdarzają się dzieci, które myślą o samookaleczeniu, samobójstwie, niektórych dotyka przemoc fizyczna lub psychiczna, czasami to niezrozumienie ze strony rówieśników czy dorosłych.

W momencie, gdy codziennie słyszysz takie historie, trudno wyjść z pracy z czystą kartą. Wracasz do domu i nadal o tym myślisz. Momentami zwyczajnie nie dawałam rady.

Miałaś wsparcie?

Mogłam poprosić o pomoc dla dzieci i to działało prężnie. Zespół psychologiczno-pedagogiczny był niesamowity. Ale wsparcie dla mnie? Niekoniecznie. Przekazanie dziecka pod specjalistyczną pomoc nie sprawia, że przestajesz o tym myśleć.

Ciągle siedzisz z problemami młodzieży, a te dziś są naprawdę powszechne i bardzo poważne. To chyba była najtrudniejsza część mojej pracy.

Zdarza się oczywiście, że wychowawca nie jest zaangażowany, nie przejmuje się. Do kogo dzieciaki wtedy przychodzą? Do nauczyciela, który zareaguje, spróbuje pomóc. Tak naprawdę tych dzieciaków pod moją opieką było dużo więcej niż tylko w klasie.

W styczniu, lutym już było mi bardzo ciężko i źle. Później przyszła wojna i miałam skok adrenaliny. Do końca roku pracowałam na najwyższych obrotach.

I to nie wystarczyło?

Chęci i misja nie wystarczają. Kilka klas, gnanie z programem, wychowawstwo i jeszcze dzieciaki z Ukrainy - to naprawdę ogromne obciążenie. Miałam szczęście, że w naszej szkole była nas czwórka - czwórka nauczycieli, którzy mówili po rosyjsku lub ukraińsku.

To dużo?

Tak, rzadko się to zdarza. Przed 24 lutego mieliśmy ok. 40 uczniów z Ukrainy. Po wybuchu wojny doszło kolejnych 60, ale sytuacja cały czas się zmieniała.

W ogóle 24 lutego to chyba najgorszy dzień w moim życiu. Obudziłam się, zobaczyłam wiadomości i wiedziałam, że trzeba biec do szkoły i działać. Dyrektor już na nas czekał, zrobiliśmy szybki sztab kryzysowy i w zasadzie od pierwszego dnia byliśmy gotowi na przyjmowanie nowych dzieci.

W związku z propozycją miasta założyliśmy coś na kształt „świetlicy” dla dzieci uchodźczych, z których korzystały przed zapisami do szkoły. Ich rodzice nie wiedzieli jeszcze, gdzie będą mieszkać, dzięki temu mieli czas na załatwienie podstawowych spraw". Działaliśmy tak dwa, trzy tygodnie, ale tych świetlic było bardzo mało.

W pewnym momencie musieliśmy zacząć odrzucać prośby rodziców. Powoli zaczęliśmy więc zapisywać dzieci do klas. Do zwyczajnych oddziałów. Nie mieliśmy klas przygotowawczych.

I tu zaczęła się trudniejsza część pracy. Zależy też, jak się trafiło. Byli nauczyciele, którzy nie mieli problemu. Od razu poprosili, by przygotować im podstawowe słowniczki ukraińskie. A byli tacy, którzy narzekali, że przecież trzeba robić program.

Może tutaj dostaliście wsparcie?

Poza szkołą? Nie, absolutnie. Mam wrażenie, że od rządu zero. Z poziomu samorządu podejmowano wysiłki, ale było zbyt chaotycznie. Ja po prostu wzięłam wszystkie godziny, które mogłam i pracowałam dzień i noc.

Siłę dawały mi dzieciaki. Gdy działały świetlice dla ukraińskich uczniów, polskie dzieci chętnie tam chodziły, by uczyć ich słówek. Oczywiście, w ten sposób dzieci łapały język szybciej niż na naszych lekcjach. A do tego wszyscy się integrowali. To był taki promyk nadziei w potwornym kryzysie: sami się zorganizowali, sami stworzyli dyżury, sami pomogli. Bardzo budujące.

Ale wyzwania codzienności nie znikały. I nie chodzi tylko o język. W nasze zajęcia wkradały się różnice programowe. Matematyka w Ukrainie jest inaczej podzielona niż u nas, więc dzieci uchodźcze na jednych zajęciach były do przodu, na innych do tyłu.

Zabrakło też jasnych informacji od rządu. Wszystko robiliśmy w ciemno. Nie wiedzieliśmy, co z ocenianiem i egzaminami. Bardzo długo nie byliśmy pewni, czy dziecko może chodzić do polskiej szkoły, a jednocześnie realizować ukraiński program. Trzeba było się samemu przez to przedzierać.

A jak radziłaś sobie z owianymi złą sławą podstawami programowymi?

Są przeładowane, uczymy pełno niepotrzebnych rzeczy, chociażby niektórych zagadnień gramatycznych. Uważam, że dziecko powinno umieć czytać ze zrozumieniem i pisać, a niekoniecznie musi wiedzieć, jak się nazywa każda część zdania, w różnych konfiguracjach. Kompletnie im się to nie przyda w dorosłym życiu.

Wymieniłabym też listę lektur. Sukcesywnie rządzący wykreślają nam te, które dzieciaki chcą czytać, a zostawiają pozycje archaiczne. Tak było np. z książką "Felix, Net i Nika", którą przerzucono na listę lektur dodatkowych. Większość z nas z nią została, skoro dzieciaki tak chętnie ją czytają, ale do odrobienia zostało wiele niecieszących się uznaniem dzieci pozycji. Dla polonistki to zwyczajnie przykre.

Czyli ratowałaś zajęcia?

Trzeba kombinować, np. projektować karty do gier RPG z postaciami literackimi, wyjść z lekcją poza budynek szkoły. Uczniowie polubili też wszystkie te formy, które zostały nam ze zdalnego nauczania, quizy i gry edukacyjne. To nie znaczy, że my, nauczyciele, mamy być teraz gwiazdami, które zabawiają znudzone dzieci. Czasem wystarczy zwyczajna, otwarta rozmowa. Byle ich nie przemęczyć.

A byli przemęczeni?

Tak, często zgłaszali, że na niektórych przedmiotach mają tyle materiału, że czasu nie wystarcza ani na lekcjach, ani w domach. Mówili też, że nauczyciele się czepiają i oczekują zbyt wiele.

To może dlatego nauczycielom tak ciężko zdobyć silny mandat społeczny, by walczyć o swoje? Bo bywają też apodyktyczni, gaszący, nudni, oderwani od rzeczywistości dzieci i młodzieży.

Przy poprzednim strajku zabrakło mi informacji o podstawach. O tym, że chcemy zmiany systemu edukacji, chcemy lepszej szkoły właśnie dla dzieci. A nie tylko gadanie o kwestiach finansowych, bo one powinny być pochodną tego pierwszego.

Są oczywiście tacy nauczyciele, jak mówisz. Ostatnio przeczytałam komentarz, który wbił mnie w fotel. Moja koleżanka po fachu pisała, że nie można być miłym dla ucznia, bo uczeń musi się ciebie bać. Pruska szkoła w XXI wieku.

Mam jednak poczucie, że społeczny odbiór naszego zawodu jest skrzywiony. Powiem szczerze, że już dawno przestałam czytać komentarze w sieci.

Czego się o sobie dowiedziałaś?

Mam dwa miesiące wakacji, mało pracuję, ledwo 18 godzin, wracam do 13 do domu, mam czas dla siebie, w którym oczywiście nic nie robię, tylko wymyślam i narzekam. Nawet w mojej rodzinie usłyszałam kiedyś, że gdybym nie była tak blisko, to nie wiedzieliby, jak naprawdę wygląda praca nauczyciela. Strajk trochę zmienił, ale wciąż nie dość.

Może zmieniłby coś kolejny strajk? ZNP uruchamia pogotowie protestacyjne i szykuje się do bardziej radykalnych działań. Bunt zapowiadają też FZZ i "Solidarność"

Zacznijmy od tego, że nigdy nie czułam się reprezentowana przez związki zawodowe. Są tam jacyś starsi panowie, którzy nie wiedzą, co trzeba zmienić, żeby iść w przyszłość. Bicie się o dodatkowe 500 zł nie jest według mnie metodą.

Mamy wielu fantastycznych, medialnych młodych nauczycieli, którzy mogliby zrobić więcej, ale struktury są zabetonowane.

Wierzysz w kolejny zryw nauczycieli?

Rozmawialiśmy o tym w czerwcu, w pokoju nauczycielskim. Każdy z nas, również wśród znajomych z innych szkół, słyszał coraz więcej głosów, że wielu nauczycieli nie zamierza strajkować, bo czują się upokorzeni po poprzednim proteście. To opinie głównie starszych nauczycieli. Ci młodzi mają nadzieję, że coś jeszcze da się zmienić.

W naszej rozmowie nie padło jeszcze nazwisko ministra edukacji. To znaczy, że jego sposób zarządzania oświatą ci nie przeszkadza?

Upolitycznienie naszej pracy? Przeszkadza.

Od lat widzę jak podręczniki do języka polskiego są coraz bardziej uzupełniane treściami religijno-patriotycznymi. Podejrzewam, że chodzi o to, by wydawnictwa dostawały wyższe dotacje. Momentami brakowało mi słów.

Niektóre treści po prostu się pomijało, zresztą wiele z nich nawet nie ma w podstawie programowej, a i tak w podręcznikach były przemycane.

Co ciekawe, widziałam też duży sprzeciw ze strony dzieci. Uczniowie w wieku 11, 12 lat wprost mówili, czego chcą, a czego nie chcą się uczyć.

Bo polityka im też zajmowała głowy?

Czasem tak. Przychodzili i pytali, a co pani myśli o tym podręczniku, a co pani myśli o lex Czarnek. Ale większość takich rozmów, szczęśliwie, zostawała w pokoju nauczycielskim. Młodzi nauczyciele w polityce ministra widzieli przede wszystkim wielką groteskę, ale mimo wszystko przerażenie, co te młode pokolenia mogą dostać.

Minister chyba najchętniej wszystkich wysłałby do zakonu, żeby nauczyli się odpowiednio modlić, odpowiednio zachowywać, a potem odpowiednio głosować.

Czym naprawdę żyje polski nastolatek? I czego nie rozumie minister Czarnek?

Coraz częściej ważne są dla nich tematy ekologiczne i społeczne. Dzieciaki naprawdę lubiły o tym rozmawiać. Szkoła, w której pracowałam, była szkołą w tzw. trudnej dzielnicy. Wspólne oglądanie filmów, czy dzielenie się refleksjami, otwierało też te dzieciaki, które nie znały takich zagadnień z domów.

Były też godziny wychowawcze, gdzie siedzieli i grali w planszówki, a między sobą dyskutowali np. o orientacji seksualnej. I tego minister nie rozumie, tej otwartości, którą mają dziś dzieciaki.

Starsze klasy w tym roku bardzo przejęły się wojną. Dopytywały o szczegóły geopolityczne, dlaczego, po co i co można zrobić. Bardzo przejmujące.

A poza tym, jak to młodzież. Gry komputerowe i technologia.

Jak się żegna uczniów?

To było bardzo trudne. Powiedziałam im pod koniec maja. Dzieciom było smutno, ale oni naprawdę wiedzą, jak wygląda praca nauczyciela. Mówiły mi: szkoda, że pani odchodzi, ale rozumiemy.

Najlepiej niech pani idzie do korpo, bo chociaż tam pani dobrze zarobi.

Przygotowali mi pożegnanie. Tak jak zawsze lubiliśmy, imprezki z każdej okazji, z jedzeniem, muzyką, czasem filmem. Część dzieciaków ciągle się odzywa. Mają mojego maila i wiedzą, że zawsze mogą mnie zaczepić. Opowiadają, co u nich, jak wakacje. To bardzo miłe.

A czy uczniowie są świadomi, że może niedługo nie będzie miał ich kto uczyć?

Wiedzą, bo od lat mają zastępstwa. Za mnie ktoś szczęśliwie się znalazł, ale będzie coraz trudniej. Sytuacja kadrowa naprawdę jest fatalna. Wielu moich znajomych nauczycieli, pracujących na różnych poziomach szkół, także chce w przyszłości odejść. Właściwie z tych samych powodów, co ja. Znalezienie nowych nie jest łatwe.

Często są to nauczyciele, którzy pracują już w kilku szkołach, wpadają na chwilę i są bardzo obciążeni.

Jak to zatrzymać?

Trudne pytanie, bo pieniądze to nie wszystko. Może przewrót systemowy, taki jak w Finlandii, i wtedy coś by się zmieniło?

Czym teraz będziesz się zajmować?

Częściowo nadal edukacją, co mnie bardzo cieszy. Trafiłam do jednostki wrocławskiego magistratu zajmującej się m.in. rozwojem społecznym i wsparciem migrantów. W najbliższym czasie będę wspierać wiele projektów, część z nich dla szkół.

Gdy myślisz o dzisiejszym rozpoczęciu roku szkolnego, to co czujesz?

Smutek, tęsknotę. Zastanawiam się, jaka będzie nowa wychowawczyni. Czy będzie słuchać moich uczniów, ich problemów?

A wrócisz?

Raczej nie, ale kiedyś myślałam, że nigdy nie będę nauczycielką (śmiech).

;

Udostępnij:

Anton Ambroziak

Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.

Komentarze