Co mogą dziś osoby transpłciowe? Kto i co nas legitymizuje? Zapraszam was do hakerskiej podróży: od czasów, gdy nie mieliśmy języka, by opowiedzieć, kim jesteśmy, do dziś, gdy dorobiliśmy się bogatego słownika, ale zagłuszają nas na zmianę panika moralna, narracja cierpiętnicza albo postempowermentowy bullshit
Ten tekst powstał na przekór rytualnej dyskusji o transpłciowości. Bez dydaktyzmu i moralnej wyższości. Dedykuję go wszystkim, którzy są zmęczeni gorącymi sporami albo bezmyślnym przytakiwaniem. Transpłciowość jako słowo nie ma długiej historii. Ale z doświadczeń wielu pokoleń możemy czerpać garściami. Czego nauczymy się od osoby, która nie wiedziała, jak nazwać to, co czuje? A mimo to upierała się, by być sobą, na przekór wszystkim? Kto ukształtował nasze myślenie o płci? I dlaczego tak bardzo boimy się naruszyć binarne myślenie o niej? Mówię my, bo mimo haseł o „walce kulturowej” jesteśmy w tym razem. I jeśli chcemy ze sobą sensownie rozmawiać o konkretach, np. nowej ustawie o uzgodnieniu płci, która na pewno pojawi się w polskim Sejmie w tej kadencji, musimy wszyscy zrobić dwa kroki – nie w przód, nie w tył, ale w bok. Przyjemnej lektury!
Tekst opublikowany był po raz pierwszy 31 marca 2023 roku.
„Chcę wyglądać na to, kim jestem, ale nie wiem, jak wygląda ktoś taki jak ja”, pisał w latach 70. Lou Sullivan.
Dzienniki, które dziś uchodzą za jeden z najpiękniejszych literacko testamentów transpłciowości, zaczął tworzyć, gdy miał 10 lat. Był białym dzieciakiem, jednym z szóstki rodzeństwa, wychowującym się w katolickim domu w Milwaukee. Przeżywał to, co większość nastolatków: pierwsze zauroczenia i rozczarowania, zagubienie i bunt.
„Mój problem polega na tym, że nie potrafię zaakceptować życia takim, jakie jest. Czuję, że pod spodem jest coś głębokiego i wspaniałego, czego nikt jeszcze nie odnalazł”, pisał.
Wielką tajemnicą, którą odkrywał przez lata, była właśnie transpłciowość.
W czasie, gdy dorastał, USA żyły głośną sprawą pierwszego amerykańskiego zabiegu korekty płci. Bohaterką nagłówkowych historii była Christine Jorgensen. „Były żołnierz stał się piękną blondynką”, pisały gazety. „Natura popełniła błąd w moim przypadku, ale teraz został on skorygowany”, tak miały brzmieć pierwsze słowa Jorgensen wypowiedziane po operacji, której poddała się w Danii. Jorgensen uwodziła dziennikarzy: marylinowski głos i uśmiech, deklaracje, że chce poświęcić się prawdziwie kobiecej roli: opiece nad mężczyzną i domowym ogniskiem. Konserwatywna, znudzona życiem na przedmieściach Ameryka kupiła tę opowieść z nieskrywaną fascynacją. Medycyna, ach, medycyna, przyniosła nam kolejną piękną, białą kobietę!
Ale inni, w cieniu, walczyli o przetrwanie.
Od końca lat 50. na Uniwersytecie w Kalifornii socjolog Harold Garfinkel prowadził prawdopodobnie pierwsze na świecie ilościowe badania na temat tranzycji. Brały w nim udział osoby z różnych klas społecznych i różnej rasy. Opowiedzenie siebie miało być przepustką do „leczenia”, które pomogło Christine Jorgensen. Chodziło o zastępczą terapię hormonalną i operacje maskulinizujące lub feminizujące ciało. Historię gabinetu odtwarza film „Framing Agnes”, nagrodzony w 2022 roku na festiwalu Sundance. Pokazuje, jak wyglądało nawigowanie osób trans w systemie opartym na nieufności i wychwytywaniu „zaburzeń”.
Najprostszą drogą do procedur medycznych była wówczas deklaracja interpłciowości. Tytułowa Agnes przekonywała, że mimo męskich chromosomów, w wieku nastoletnim rozwijały się u niej drugorzędowe cechy kobiece. Tyle że kłamała. „Była wysoka, szczupła, o bardzo kobiecych kształtach. Jej wymiary wynosiły 38-25-28. Miała długie, delikatne ciemnoblond włosy, młodą twarz o ładnych rysach, brzoskwiniowo-kremową cerę, brak zarostu na twarzy, subtelnie wyskubane brwi i brak makijażu poza szminką”, pisał o niej w notatkach Garfinkel. Zwiedziony jej opowieścią i zafascynowany physis, dał jej świstek, który otworzył drzwi do wymarzonej terapii.
Inni, ci, którzy nie uciekali się do kłamstwa, zmuszeni byli udowadniać, że nie są przysłowiowymi wielbłądami. Większość z nich żyła już zgodnie z odczuwaną płcią. Część zamknięta w domach, inni półjawnie, reszta – wystawiona na codzienną przemoc i szykany. Lekarze i badacze wymagali od nich heroizmu, pełnej spójności i wieloletniego dowodzenia swoich racji.
Do tego samego systemu medycznego wszedł Lou Sullivan. Wcześniej miał dostęp do gejowskich barów, gdzie odkrył drag, czyli przebieranki. Potem trafił na grupy wsparcia dla „transwestytów”, ale brakowało w nich osób transmęskich.
„Moim wielkim lękiem jest to, że umrę, zanim specjaliści od płci uznają, że ktoś taki jak ja istnieje, a wtedy naprawdę nie będę istniał, by udowodnić im, że się mylą”, pisał już w latach 80.
Odbijał się od gabinetów, bo nie spełniał podstawowego kryterium: obowiązkowej heteroseksualności. Jego upór i bezkompromisowość w końcu wygrały. Sullivan – na zdjęciach w późniejszym okresie zawsze bez koszulki lub w tank topie, eksponującym płaską klatkę piersiową – nie szukał furtek w systemie, ale zmieniał go od środka. Żył i umarł na własnych zasadach.
„Czuję, że w pewnym sensie diagnoza AIDS – bo AIDS nadal jest postrzegane jako choroba gejów – to w pewnym sensie dowód na to, (…) że odniosłem sukces. Czerpałem perwersyjną przyjemność z kontaktowania się z klinikami [red. – korekty] płci, które mnie odrzuciły. Przez tyle lat mówili mi, że to niemożliwe, abym żył jako gej, ale wygląda na to, że właśnie jako gej, mężczyzna wśród innych mężczyzn, umrę”, pisał.
Medycyna jest matką pojęcia transseksualizmu. Dzisiejsze słowo transpłciowość to jej krnąbrne, zbuntowane dziecko, które próbuje uciec z pułapki patologizacji. Przez lata o transpłciowości myślało się głównie jak o zaburzeniu, które musi zostać zdiagnozowane, a potem uleczone. Takiej tożsamości nie można po prostu mieć, czy nosić, trzeba uzyskać dla niej solidne potwierdzenie. Dopiero w 2018 roku Międzynarodowa Organizacja Zdrowia (WHO) usunęła transseksualizm z listy zaburzeń psychicznych w Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób i Problemów Zdrowotnych (ICD-11). WHO przyznało, że takie postrzeganie tożsamości płciowej jest niezgodne z najnowszą wiedzą naukową, a także przyczynia się do społecznej stygmatyzacji osób trans.
Ale testowanie wciąż trwa w zaciszach gabinetów lekarskich. W Polsce do rozpoczęcia terapii hormonalnej niezbędne jest uzyskanie co najmniej dwóch, a najlepiej trzech zaświadczeń: od seksuologa, psychiatry i psychologa. Bez tego niemożliwe jest też przeprowadzenie sądowej korekty płci. Cały system wypacza relacje osób transpłciowych ze specjalistami. Zamiast wsparcia i niezbędnej wiedzy, dostajemy często groteskową kontrolę.
Wielu lekarzy sprowadza proces opiniowania do odtwarzania stereotypów na temat płci. Gdy w 2018 roku zaczynałem tzw. diagnostykę, pytania, które słyszałem od lekarzy, dotyczyły mojego ulubionego koloru, czy zabaw w dzieciństwie. Samochodzik? Zdane. Różowy? Oblane. Wypełniałem też testy, w których sprawdzano, czy nie mam skłonności do nekrofilii. Na osi męskości miały mnie osadzić pytania o pewność siebie, przebojowość, odczuwaną empatię. Przekreślić, tak jak Lou Sullivana, mogło mnie za to pytanie o ulubione praktyki masturbacyjne i seksualność. Zarówno ja, jak i wielu moich znajomych, byliśmy zmuszeni rysować na kartkach nasze wyobrażenie mamy i taty, kobiety i mężczyzny. I uplasować w tym siebie.
Po czasie zacząłem rozumieć, że to jak siedzę – okrakiem, czy noga na nogę – będzie mieć wpływ na to, jak szybko dostanę zastępczą terapię hormonalną, która – według wyroków ETPCz – traktowana jest jako terapia ratująca życie.
Mogę się założyć, że największe spektakle performowania płci w Polsce odbywają się właśnie w gabinetach lekarskich, a nie na scenach gejowskich klubów, czy platformach podczas marszy równości.
Lekarze wymagają też pełnego osadzenia w tożsamości, stabilności. Dobrze jest wykazać się determinacją, pokazać, że naprawdę chcesz, rzucić łzawą historią, użyć szablonu: „wiedziałem/wiedziałam od zawsze”. Choć od życiorysów wspomnianych wcześniej Agnes, Christine, czy Lou dzielą nas dekady, czy naprawdę tak wiele się zmieniło? W takim teleturnieju nawet osoby, które żyją w zgodzie z płcią nadaną im przy urodzeniu, mogłyby mieć problem, żeby przejść wszystkie rundy.
Tama ze specjalistów ma nas zatrzymać przed podjęciem złej decyzji i nieodwracalnymi skutkami tranzycji medycznej. W dyskursie skrajnie konserwatywnym często mówi się, że lekarz, czy terapeuta jest potrzebny, by pomóc wyjść jednostce z zagubienia. Dziś silnie eksplorują takie stanowisko zarówno prawica, jak i transfobiczne feministki (tzw. TERF), które bronią dziewczynek i chłopców przed „okaleczeniami”. Często deklaracje transpłciowości, niezgodnie ze stanem wiedzy medycznej, sprowadzają do braku akceptacji własnej homoseksualności.
W dominującym nurcie debaty zbudowana na nieufności kontrola medyczna jest niezbędna, aby nie dopuścić do pomyłki. Ta dyskusja przypomina zresztą szum wokół prawa do przerywania ciąży. Aborcja nie może być zwykłym zabiegiem medycznym, do którego prawo ma każda kobieta, bo aborcja musi wiązać się z cierpieniem. Poza tym, czy można zaufać osobie, która chce przerwać ciąże, że sama wie, co robi? Że uniesie konsekwencje własnych decyzji?
W przypadku osób transpłciowych jest podobnie. Co, jeśli się pomylisz? Dyskusję o odmedykalizowaniu transpłciowości ma kończyć hasło: „detranzycja”. Chodzi o osoby, które na pewnym etapie tranzycji doszły do wniosku, że nie chcą kontynuować terapii lub żyć z płcią inną niż ta przy urodzeniu. W 2021 roku ukazał się pierwszy duży przegląd systematyczny prac naukowych, które badały poczucie rozżalenia w związku z podjęciem decyzji o zabiegach korygujących płeć. Metaanaliza ich wyników pokazała, że 99,1 proc. badanych nie żałowało swojej decyzji. Wśród 0,9 proc. zawiedzionych często trafiały się osoby, dla których efekty zabiegów medycznych – np. operacji falloplastyki, czyli chirurgicznego tworzenia penisa – nie były satysfakcjonujące.
Duża część historii detranzycji wiąże się też z transfobią. Mimo to wyobraźnię rozpalają pojedyncze świadectwa osób, opisywane w sensacyjnym tonie: chodzi o ludzi, którzy przeszli przez „dziurawy” system, albo zwiedli biednych lekarzy, a dziś żałują. Cała ta dyskusja pomija w ogóle sens współczesnego rozumienia transpłciowości. Tożsamość płciowa to coś pojedynczego, co odczuwa dana konkretna jednostka. Nie potrzebuje do tego diagnozy, nie musi w ogóle korzystać z systemu medycznego. Wszystko opiera się na subiektywnej autodeklaracji. Dlaczego wymagamy więc od osób transpłciowych stuprocentowej pewności? Dlaczego nie przyznaje się nam prawa do zwątpienia? Debata jest tak wrażliwa, że samo przyznanie, że fantazje różnią się od realnego doświadczenia, może cię zdyskredytować. Tranzycja przedstawiana jest wciąż jako przejście z punktu A do punktu B. Droga w jedną stronę, bez przystanków i rozgałęzień. Tylko że życie zupełnie tak nie wygląda.
Spuścizna medyczna silnie oddziałuje na to, w jakich kategoriach dziś myśli i mówi się o osobach transpłciowych. Szczególnie że temat zagospodarowała bieżąca polityka, która podsyca emocje. I umieszcza temat płci w obszarze nowych walk kulturowych. W takich ramach jest dla nas tylko kilka pozycji, które możemy przyjąć (lub w które można nas wepchnąć). Ofiary i bohaterowie. Święci i złoczyńcy. Zagubieni, zwiedzeni na manowce, podatni na sugestie, niesamodzielni, potrzebujący pomocy. Waleczni, pewni siebie, fajterzy, rewolucjoniści.
Aż ciężko uwierzyć, że tak subtelny i zasadniczo fascynujący temat ma dziś dwa skrajne kolory, żadnych szarości. Na argument o tym, że są tylko dwie płcie i kropka, kładziemy „twarde dowody naukowe”, że natura widzi płeć jako spektrum. Czy to wyczerpuje temat albo przekonuje nieprzekonanych? Niekoniecznie. Sięgamy więc dalej, po niezbywalne prawa człowieka i wyższość moralną. Nie działa? Możemy jeszcze przywołać stare emancypacyjne hasło: „jesteśmy tacy sami, mamy równe prawa”. Tylko czy na pewno z identyczności wynikają równe prawa?
Żadna, nawet najbardziej wyrafinowana metafora, nie odda doświadczenia dysforii. Ciężko też opowiedzieć, co to znaczy, gdy na własnym ciele doświadczasz plastyczności płci. Albo jak to jest dojrzewać w wieku 25 lat. Nosił ktoś z Was kiedyś żałobę po samym sobie? A przynajmniej pewnej wersji siebie? To wszystko doświadczenia, których nie odczuwają tak samo nawet dwie osoby transpłciowe. Może w sukurs przyjdzie nam więc prawo do samostanowienia? Lepiej, ale bez systemowego wsparcia, osiągnięcie podmiotowości będzie ograniczone do tych najbardziej uprzywilejowanych.
Silnym nurtem, tworzącym tarczę wokół osób trans, jest opowieść rodzinna. Chodzi o to, by umieścić nas w sieci społecznej, w której jesteśmy kochani i wspierani. Jesteśmy czyimś synem, córką, wnukiem, wnuczką. To poniekąd legitymizuje nasze istnienie i pozwala nam się rozwijać. I jeśli cokolwiek przebija dziś silne podziały społeczne, to właśnie głos rodziców. Osoby trans mogą oczywiście się zżymać, że potrzebują nośników dla swojego przekazu, ale nic tak nie kruszy serc, jak matka czy ojciec mówiący z miłością o swoim transpłciowym dziecku. W Polsce olbrzymi sukces odniósł chór rodziców, którego najbardziej rozpoznawalnym głosem jest Piotr Jacoń, ojciec transpłciowej córki, dziennikarz TVN24.
I wreszcie mamy popkulturę, czyli widoczność bez praw. Osoby trans uśmiechają się do nas z billboardów i puszczają oko w netflixowych produkcjach. To z pewnością ośmiela do zadawania pytań, wynosi temat na szerokie wody, ale nadal to chyba nie wszystko, o czym możemy marzyć.
Sądzę, że tym, co popycha dyskurs do przodu, jest zupełnie nowe, świeże spojrzenie. Nie reaktywność, nie defensywa, nie „ocieplanie wizerunku”. Czasem trzeba wywrócić stolik (lub dwa). Może nie ma co się bać, skoro wszystko, co wymyślimy dziś, jutro prawdopodobnie będzie w mainstreamie?
Takim hakerem-marzycielem jest Paul B. Preciado, transpłciowy filozof. W swojej książce „Mieszkanie na Uranie” kreśli – dla polskiej prawicy absolutnie przerażającą – wizję, w której Homo sapiens o chromosomach XY niekoniecznie musi już panować nad całym światem.
Ale możemy zejść też na Ziemię. Wystarczy przyznać, że dyskusja o transpłciowości wpisuje się w szerszą debatę o kruszejącym patriarchacie. Erozji ulegają pojęcia, na których oparty był ład społeczny. W takiej sytuacji zupełnie na miejscu jest pytanie: czego o własnej płci możesz nauczyć się od osoby transpłciowej, takiej jak ja? Są też pytania pochodne: czym jest heteroseksualność bez reprodukcji? Gdzie umieścić męskość bez władzy i roli „zapewniacza” wszelkich dóbr?
Taka dyskusja może brzmieć jak salonowa zabawa, ale jej unikanie nie sprawi, że nie będziemy odczuwać skutków poważnych zmian społecznych. Widać to po najmłodszych pokoleniach: jedni z tęsknotą patrzą za starym ładem, inni odważnie wchodzą w nieznane.
A tymczasem, cytując klasyków kultury queer, „being playful is how we survive”*.
Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.
Dziennikarz i reporter. Uhonorowany nagrodami: Amnesty International „Pióro Nadziei” (2018), Kampanii Przeciw Homofobii “Korony Równości” (2019). W OKO.press pisze o prawach człowieka, społeczeństwie obywatelskim i usługach publicznych.
Komentarze