Nie boję się lasu, nie boję się granicy, jestem synem wojny i kul. Boję się ludzi, którzy zapomnieli, jak to jest być człowiekiem. Opowieść reportera, który samotnie wyruszył szlakiem uchodźców: Bliski Wschód – Mińsk – granica polsko-białoruska...
Mińsk do perfekcji opanował sztukę pantomimy. Podniesione głosy już dawno wyszły tu z mody. Ludzie są przygaszeni, rozmowy zdawkowe, kroki ciche. Nawet sprzedawczynie w kasach biletowych przerywają milczenie tylko z pomocą teatralnych westchnięć. Cisza jak strachem zasiał.
Samolot, którym przyleciałem ze Stambułu, też ląduje niemal bezgłośnie. Jeszcze bada grunt pod kołami, gdy część pasażerów przepycha się już do wyjścia. Reszta siedzi w spokoju, czterdziestu migrantów, dwie rodziny z dziećmi i dużo młodych ludzi, oczami szorują podłogę. Widać, że mają ściśnięte żołądki i ciężkie kolana, ale trzeba iść.
- Na lewo wiza, na prawo bez wizy – mówi celnik, ale wyraz jego twarzy nie współgra z logo Narodowej Agencji Turystyki i napisem „Białoruś, gościnność bez granic”.
To drugi już materiał reporterskiego cyklu OKO.press. Szymon Opryszek ruszył samotnie trasą tysięcy uchodźców, którzy docierają do granicy polsko-białoruskiej. Pierwszy odcinek rozgrywał się w Stambule.
Dziś odcinek z Mińska i dalszej drogi reportera. Jutro i pojutrze kolejne opowieści z granicy
Idę wraz z tymi z wizami, choć jej nie mam, w rękach mają paszporty z Iraku, Syrii, Kongo. Na widok polskiego dokumentu zatrzymuje mnie drugi celnik, woła trzeciego, ten prowadzi do odpowiedniej sali, a tam celniczka przez dobre dziesięć minut miętosi mój świeży paszport (wyrobiłem nowy dokument, bo planowałem wyruszyć z Libanu, do którego wjazd ze stemplem izraelskim jest niemożliwy), kartkuje, podświetla, zbliża, oddala, aż w końcu uspokojona wyznaniem, że jadę na wieczór kawalerski, zamaszyście wbija pieczątkę.
W hali przylotów nie czeka nikt. Nie ma kwiatów, okrzyków, rzucania się w ramiona. Przed terminalem jeden taksówkarz dopala papierosa. Piszę do Syryjczyka, z którym wymieniliśmy się numerami przed wejściem na pokład. Mieliśmy jechać razem do hostelu. Nie odpowiada.
Kręcę się po hali odlotów, tam też nie ma żadnych migrantów. Zniknęli po tym jak do sieci wyciekły filmy z ludźmi koczującymi na lotnisku. Po dwóch godzinach czekania na współpasażerów z mojego samolotu ruszam sam. Chłopak z Syrii do tej pory nie odpowiedział. Może się bał? A może władze wysłały go prosto na granicę?
To już Ramiar B, Kurd z Iraku, właśnie wrócił do Mińska pod dwóch próbach sforsowania granicy.
- Nie wiem, czy jestem jeszcze człowiekiem. Stałem się zwierzyną, na którą reżimy urządziły sobie polowanie. Odebrali mi człowieczeństwo. Moja zbrodnia polega na tym, że mam najgorszy paszport świata.
Za pierwszym razem było nas pięćdziesięcioro, dużo dzieci, starców i kilka kobiet w ciąży. Złapali nas w lesie koło Brzeziny. Nie patyczkowali się. Wszystkich wyrzucili na drugą stronę.
Strefa śmierci, drugi Irak, tak mówimy na ten wąski pas między Polską a Białorusią.
Mieliśmy szczęście, w naszym obozie białoruscy pogranicznicy przynosili jabłka i ziemniaki, pozwalali podładować telefony. Za darmo! Mój kolega trafił na takich, co za butelkę wody brali dziesięć dolarów. Ludzie mdleli na ich oczach, a oni patrzyli tylko w ciemność, tak żeby móc przed sobą udawać, że nie widzą.
Za drugim razem, 14 października, szliśmy w siódemkę. Było zimno. Ciemno. W okolicy Starego Masiewa moja żona upadła. Ból nogi był okropny. Idźcie, powiedziałem, do znajomych. Są już w Niemczech, cała rodzina. Zadzwoniłem na polskie pogotowie. „Kłamiesz”, „Jesteś na Białorusi”, słyszałem od dyspozytorów. Jeden po prostu odłożył słuchawkę. Ale wciąż próbowałem, chyba dwadzieścia razy, błagałem o pomoc! W końcu powiedzieli mi, żebym poszedł do najbliższej wioski. Zostawić płaczącą Paiwast samą w lesie? Ruszyłem. Na miejscu zamiast karetki czekały dwa wozy Straży Granicznej. Polacy potraktowali mnie jak terrorystę. Tłumaczyłem im, że mam 26 lat, niedawno zacząłem dorosłe życie, w moim kraju spadają bomby, a ja nie zrobiłem nic złego. Jestem dziennikarzem i fotografem. Mój kanał nie spodobał się władzy, nietrudno o to w Iraku. Kilka razy trafiłem do aresztu, bałem się, że wsadzą mnie do więzienia. Nie miałem wyboru, musiałem uciekać.
W końcu zgodzili się pójść po Paiwast. Płakała z bólu i wycieńczenia. I znów do polskiej wioski z żoną na plecach. Mówili mi, że idę za wolno, że ona powinna iść sama. Przyjechała karetka. Chcieli nas rozdzielić, ją do polskiego szpitala, mnie na Białoruś. Nie zgodziliśmy się. Karetka odjechała pusta.
Moja żona chciała skorzystać z toalety. Jeden z pograniczników powiedział, chcecie sikać, wsiadajcie do auta, to pojedziemy. I wywiózł nas pod samą granicę. Proszę, błagałem, moja żona tu umrze, a on wciąż się śmiał, coraz głośniej. Nie wiem, jak długo szedłem z żoną na plecach, aż zatrzymali nas Białorusini. Ubłagałem ich, by wezwali karetkę. Zabrała nas do szpitala w Świsłoczy, na szczęście okazało się, że to tylko mocne stłuczenie.
Wróciliśmy do Mińska, zbieramy siły. Za kilka dni spróbujemy jeszcze raz. Jestem Kurdem, synem wojny i kul. Nie boję się granicy. Boję się ludzi, którzy zapomnieli, jak to jest być człowiekiem.
Z dziennikarskiego obowiązku staram się sprawdzić, czy Ramiar nie kłamie. Szukam dowodów, że był więziony. Analizuję film z karetki i zdjęcie z oddziału w szpitalu w Świsłoczy, nawet tam dzwonię, by dowiedzieć się, że ostatnio było kilku pacjentów z Bliskiego Wschodu lub Afryki. Piszę do znajomych Kurdów, potwierdzają, że pracował w mediach. Jest mi głupio, że tak sprawdzam.
Podróż śladami Ramiara zaczynam od jego profilu na Facebooku. W kategorii „polubione” znajduję białoruskie biuro podróży Oskartur z Mińska. Rzeczywiście, potwierdza, zapłacił za wycieczkę 3400 dolarów. W cenie był lot i cztery noclegi w hotelu. Do granicy, nieopodal Starego Masiewa dojechał taksówką.
W maju 2021 roku agencja, założona na Białorusi przez Salaha Muhaimena Al-Asadiego, podpisała umowę o współpracy z państwową firmą turystyczną Centrkurort. Faktury i maile z prośbami o wystawienie wiz dla Irakijczyków, które zdobyli dziennikarze Centrum Dossier i Der Spiegel, to jeden z dowodów na to, że władze białoruskie stoją za organizacją siatki przemytu migrantów do granic z Litwą i Polską.
Zwiedzam Mińsk śladami tej sitwy. W okolicach hotelu Yubileiny, w którym kwaterowano niektórych migrantów z Iraku, spotykam dwóch Nigeryjczyków, potem Syryjczyka. Nieopodal jest małe centrum handlowe, tam też zagaduję przyjezdnych. Co tu robicie, pytam. Studiujemy, odpowiadają niemal wszyscy.
Są wszędzie: na skwerach, na dworcach, w galeriach handlowych. Czekają na odpowiedni moment, by ruszyć do Europy. Hotelarze, z którymi rozmawiałem w Mińsku, Grodnie i Brześciu zacierali ręce: takiego ruchu nie było nawet przed pandemią.
Migracyjny biznes wyraźnie lubi ciszę. Może dlatego siedziba Centrkurort znajduje się tam, gdzie bije serce białoruskiej administracji. W tym samym budynku, potężnym i strzeżonym z wszystkich stron, działają resorty: finansów, zdrowia, architektury i edukacji. Tuż obok stoi Dom Rządu. Nad wszystkim czuwa siedmiometrowy pomnik Władimira Lenina przemawiającego do narodu.
Wchodzę do budynku w milczeniu i pokazuję telefon z przygotowaną formułką. „Jestem obcokrajowcem. Nie mówię po rosyjsku. Wykupiłem w państwa biurze wycieczkę. Obiecano mi zwiedzanie Mińska. Nikt nie przyjechał po mnie do hotelu”. Portier woła panią zza biurka, ta dzwoni do przełożonej, wzruszanie ramion, ukradkowe uśmiechy, sprawdzanie słowników, w końcu odpowiedź, która wyrzuca mnie na wycieraczkę i każe czekać.
To był tylko pretekst, by zobaczyć główną siedzibę Centrkurortu. Dotychczasowe śledztwa dziennikarzy stawiają firmę w centrum nielegalnego szmuglowania migrantów. Białoruski operator podpisał umowy z kilkoma krajowymi i nie tylko biurami podróży, by rozwijać turystykę z krajami Bliskiego Wschodu.
Firma dostała bezprecedensowe uprawnienia: mogła wystawiać wizy obywatelom Iraku, których na granicy spotykam najwięcej. W siatce lotów na lotnisku w Mińsku pojawiły się bezpośrednie połączenia z Bagdadu obsługiwane przez firmy Fly Bagdad, Iraqu Airways oraz białoruską Belavię.
Iracki Urząd Lotnictwa Cywilnego dwukrotnie zawieszał loty na Białoruś. Ale to nie oznacza, że władze nie zapraszają migrantów z innych krajów. W ciągu ostatniego tygodnia dostałem kilka wiadomości od tureckich przemytników o planowanych lotach z ich klientami ze Stambułu (cztery, pięć lotów dziennie) lub Dubaju. Jeden wysłał zdjęcie wizy dla Syryjczyka z datą wjazdu na 24 października. Dzień później w Mińsku miał wylądować samolot z Damaszku. Według oficjalnej strony lotniska połączenie zostało skasowane.
- Może to znak, że reżim przestraszył się sankcji? Lub katastrofy humanitarnej na granicy zimą? – zastanawia się, zastrzegając anonimowość, badaczka z Human Rights Watch, która na granicy pracowała nad raportem o sytuacji migrantów. – Widzimy po siatce lotów, że liczba przylotów z Bagdadu do Mińska spadła niemal do zera. Innych narzędzi do badania zjawiska migracji nie mamy, a to szeroki temat, bo przecież wielu ludzi dociera na Białoruś także przez Rosję.
Często z pomocą Centrkurortu, który bezpośrednio podlega Kancelarii Prezydenta Białorusi, a dokładnie Departamentowi Spraw Prezydenta. Podobnie jak w przypadku przynajmniej 79 innych firm, od branży mleczarskiej, przez budowlane, po pamiątki i hotele, a w przeszłości nawet alkohole, dokładnie tanie wina.
Kiedy przeglądałem oficjalną stronę Kancelarii Prezydenta Białorusi natrafiłem na informację, że pod jej zarządem są także Puszcza Białowieska oraz dwa obiekty hotelowe, jeden w Kamieniukach na wysokości Białowieży. Drugi, niemal w środku puszczy, to Dwór Tyszkiewiczów.
Pomyślałem, że skoro Łukaszenko wykorzystuje ludzkie życie w swoim celu, to ja mam prawo wykorzystać Łukaszenkę w swoim planie.
Ale najpierw jadę do Grodna, podobno roi się tam od przybyszów z Bliskiego Wschodu i Afryki.
Szykowałem się na nocleg w hostelu przy ulicy Marksa. Jeszcze cztery dni temu był wypełniony migrantami. Nie było wolnych łóżek. Dzieci ganiały po rozbebeszonym przez koparki podwórku. – Było tutaj jak w przedszkolu – opowiadał sąsiad. Teraz świeci pustkami, zamknięty na cztery spusty. 14 października przyjechała policja. Migranci wyszli wężykiem ze swoimi rzeczami wprost do więziennego samochodu. I odjechali. Gdzie? Nie wiadomo.
- Napisał nam o tym czytelnik. Nie mieliśmy nawet zdjęcia. Brakowało materiału na newsa. Ale zadaliśmy prowokacyjne pytanie w poście na komunikatorze Telegram. „Ciekawe, czy wezmą ich do więzienia, czy na granicę”? – opowiada Alieksej Szota, redaktor naczelny niezależnego portalu hrodna.life.
W jego redakcji też panuje cisza. Tylko Szota przychodzi regularnie do biura, reszta dziennikarzy pracuje raczej z domów lub z zagranicy. Na początku września odebrał pismo z sądu gospodarczego o likwidacji firmy z powodu wykroczeń. Zdaniem reżimu redakcja miała „rozpowszechniać materiały ekstremistyczne”.
Cieszy się jednak, że wpis na Telegramie sprowokował milicję do wydania komunikatu. W tytule napisano „Walczymy z fake-newsami”. Zgodnie z oświadczeniem 24 obywateli Iraku przebywało na terenie Białorusi nielegalnie. Najprawdopodobniej przeterminowały się ich wizy, a w tym czasie nie udało im się sforsować granicy. Zapewne zostaną deportowani.
Jedna z nielicznych białoruskich aktywistek od praw człowieka, która też boi się mówić pod nazwiskiem, zwraca uwagę, że to może być czysto marketingowa zagrywka prezydenta Łukaszenki.
- Być może chce zmiękczyć Komisję Europejska, a może chce pokazać, że to on trzyma kierownicę. Podejrzewam też, że przypadki cofania migrantów z granicy lub plany ich deportacji z Białorusi mogą mieć związek z tarciami między resortami, które mają nieco inne podejście do używania migrantów jako narzędzia politycznego – podkreśla kobieta.
A Grodno żyje plotkami. O kobiecie, która wynajmuje swoje mieszkania za sto dolarów za dobę. Na trzydziestu metrach ma mieszkać dwanaście osób. O czarnoskórych migrantach, którzy spali w śpiworach u stóp Lenina w rozwianym płaszczu. O grupie Syryjczyków, którzy szukali na placu targowym wysokich butów, bo wielu przyjechało w klapkach.
- Nic nie wiemy. Zjawiskiem migracji nie zajmuje się żaden niezależny dziennikarz w kraju. Ani żadna organizacja pozarządowa. To dla nas zbyt groźne. Panuje informacyjna cisza. Wiadomości możemy zdobywać tylko przez prowokacje, jak ta nasza na Telegramie. Do czarnej skrzynki nigdy się nie dostaniemy – mówi Szota.
I znów cisza. To pokój wieloosobowy w hostelu w Grodnie, szesnaście łóżek, jedno zajęte. Słyszę oddech. W środku nocy budzi mnie znajomy głos.
„Proszę, pomocy.” „Daj mi wody”. „Nie mam już pieniędzy”, słyszę po angielsku. Potrzebuję chwili, by zdać sobie sprawę, że to syntezator mowy tłumacza Google. I znów „Proszę pomóż mi”. A potem skrobanie ołówka i szept mężczyzny, który wierzy w siłę słów.
To Ali z Tadżykistanu. Ma 28 lat, z kraju wyjechał za pracą do Rosji. Miesiąc temu znajomy powiedział mu o szlaku przez Białoruś. Chce dostać się do Niemiec lub Szwecji. Spróbował już raz, ale białoruscy pogranicznicy złapali go i kazali wracać taksówką do Grodna. Zlitowali się, nie wzięli ani rubla.
- Moi rodzice nic o tym nie wiedzą – zdradza mi o poranku. – Chcę im pomóc, chcę pomóc sobie. W moim kraju nie ma żadnej przyszłości. Nie ma pracy. Nie chcę dużo, chcę tylko pracować.
Tadżykistan jest jednym z najbiedniejszych krajów byłego ZSRR, z ponad 40 proc. stopą bezrobocia.
Ali siedzi w dresie na hostelowej kanapie i wciąż dzwoni. Do kolegów, którym się udało. Do przemytników, których numery zdobył w sieci. W końcu do taksówkarza z Grodna, który podobno wozi migrantów po zaniżonych cenach. Jestem przy tej rozmowie.
– 150 dolarów, a dotrzecie do takiego miejsca ze wzgórzem. Rozejrzycie się, prawo, lewo, jak nikogo nie ma, dacie nura do lasu i za godzinę jesteście w Sokółce – namawia taksówkarz.
Tłumaczę Alemu, że nie mogę iść. Przed wyjazdem przepytywałem prawników, jakie zarzuty groziłyby mi, gdybym znalazł się na terytorium Polski z grupą migrantów. Nielegalne przekroczenie granicy. Przemyt. Udział w zorganizowanej grupie przestępczej. Nawet do dziesięciu lat.
O ewentualnych zarzutach po białoruskiej stronie i podejrzeniach o np. szpiegostwo na rzecz Polski prawnicy nawet nie chcą myśleć. Dlatego podczas pracy na granicy spotykam się z migrantami, nawet w strefie przygranicznej, ale to krótkie rozmowy. Często nawet nie siadamy. Nigdy z nimi nie idę. Nie pomagam im nieść bagaży. Wyłącznie rozmawiamy, czasem zostawiam im jedzenie lub koce termiczne. A potem się rozchodzimy.
W końcu przyznaję się Alemu, że jestem dziennikarzem. Ale on wciąż nie rozumie, dlaczego chcę jechać na granicę. Wciąż mnie namawia na ten jeden skok. Przecież na pół to będzie 75 dolarów. Tanizna.
Ostatni fragment drogi ze Świsłocza do Dworu Tyszkiewiczów to chyba najświeższy i najrówniejszy asfalt w całym kraju. Jadę z taksówkarzem, który do pracy najął się dwa dni wcześniej, bo w końcu można nieźle zarobić. Jeszcze przed pandemią i zamknięciem granic szmuglował paliwo, tankował passata do pełna, jechał pod Białystok, spuszczał benzynę z baku i sprzedawał klientowi. Na pozostałych pięciu litrach wracał z 15 dolarami w kieszeni.
A teraz? Właśnie dzwoni do niego znajomy pogranicznik, jest kurs do Mińska, 150 dolarów od głowy. Taksówkarz mlaska z niesmakiem, ale przecież mnie nie wysadzi w lesie. W Świsłoczu jest sześć taksówek, takiego ruchu nie było nigdy.
Dawny dworek myśliwski Tyszkiewiczów w Żarkowszczyźnie, do którego podobno uwielbia przyjeżdżać sam Aleksandr Łukaszenko, oferuje bliskość natury za 44 ruble za noc.
Nocą w hotelu impreza. Już wcześniej widziałem w okolicy ośrodka wozy wojskowe i auta pograniczników. Imprezowicze wyglądają jak wyjęci z filmów o służbach specjalnych. Przywieźli ich dwaj postawni mężczyźni w garniturach. Na stole kilka flaszek wódki, które będą rozbijać o trzeciej nad ranem. Za każdym razem jak przechodzę obok sali, w której mają zebranie, zamykają drzwi.
– To chyba byli policjanci – zagaduję nad ranem recepcjonistkę.
- Tak, jakby – odpowiada speszona.
W ofercie dworu są też rowery górskie, dwa ruble za godzinę. Przez następne dni pedałuję wzdłuż pasa przygranicznego śladami migrantów. Z Cichawoli do Stoków i z powrotem, na południe w kierunku pieszego przejścia granicznego w Białowieży. Unikam głównych dróg, jeżdżę wąskimi ścieżynkami, prowadzę rower na przełaj, a i tak kilka razy łapią mnie białoruscy pogranicznicy.
Czasami spotykam ich w lesie, czasami czają się w krzakach. Mają ściśnięte usta. Ich komendy pozbawione są miękkich znaków. Zaglądają do plecaka. Domagają się zgody na przebywanie w pasie przygranicznym. Straszą aresztem. I dzwonią, za każdym razem gdzieś dzwonią.
- Polak, tuż przy granicy, mówi, że szuka żubrów – mówi jeden przez telefon do przełożonego. Szef chyba bagatelizuje sprawę, bo wkrótce pogranicznik oddaje paszport i szczegółowo tłumaczy, w której części puszczy można zobaczyć zwierzęta.
Innym razem: – Ach, panie władzo, słyszycie? To triochpałyj djatel, dzięcioł trójpalczasty – przed przyjazdem do Puszczy Białowieskiej napisałem do znajomego ornitologa, by pomógł mi udawać amatora ptaków. Pogranicznicy patrzą jak na wariata. A kiedy ornitologia zawodzi, mówię, że jestem z hotelu Łukaszenki. Wtedy dzwonią do dyrektora placówki. A potem puszczają mnie wolno.
Swoją drogą, taki dzięcioł potrafi nieźle nastraszyć w lesie. Tak jak uciekające stado saren, pękająca gałązka, czy szeleszczące pod butami liście. Kiedy idę przez las, wyobraźnia pracuje, a przecież jestem tylko turystą, który lekko nagiął zasady.
Do większości migrantów docieram dzięki pinezkom z lokalizacjami. Dostaje je od nich lub od krewnych, którzy zamartwiają się ich losem w różnych częściach świata. Zwykle szukam migrantów w dzień, kiedy próbują stać się niewidzialni, kulą się między zwalonymi konarami lub w zagajnikach brzóz, zbierają siły, by w nocy spróbować jeszcze raz.
Syryjczyk, który nie jadł nic od trzech dni, pokazuje mi, jak wyciska wodę z mchu.
Czworo Irakijczyków, jeden mówi po angielsku, opowiada, że byli już w Polsce, ale rzucili się do ucieczki, gdy usłyszeli psy pograniczników.
Inny z Kurdów idzie i zawsze ma pod ręką sto dolarów zamiast słów.
Kto nie szanuje zasady ciszy lasu, jak Kongijka, którą spotykam wraz z trójką znajomych przy asfaltowej drodze w Cichawoli, gdy ciągnie walizkę na kółkach, najprawdopodobniej wpadnie w ręce białoruskich pograniczników. Jeśli ma pieniądze, pozwolą jej wrócić do Grodna lub Mińska. Jeśli nie ma, przepchną siłą na polską stronę. Ona i jej koledzy nie chcą ze mną rozmawiać. Uciekają wzrokiem, jakbym miał ich wkopać przed pogranicznikami.
Tuż przed zmierzchem dostaję kolejną pinezkę. Jedenaście kilometrów od dworu Tyszkiewiczów, na pewno po białoruskiej stronie. Blisko drogi. Nie ma z nimi pograniczników, to najważniejsze. Jadę. Rodzice z dwójką dzieci, dziewczynka wygląda na pięć lat, chłopiec na trzy, jest w wieku mojego synka. Tulą się mocno do matki. Zgrabiałe rączki trzymają w kieszeniach jej kurtki. Mają mokre nogawki, ubłocone buty.
Wiem, że po tej stronie granicy nikt nie może liczyć na pomoc aktywistów, czy medyków jak w polskich lasach. Działa co prawda białoruski Czerwony Krzyż, ale migranci dzwonią tylko w skrajnych sytuacjach. Wolontariusze zawsze przyjeżdżają w obstawie policji. – Nie mamy żadnych informacji, jak wygląda ta pomoc i na ile jest efektywna – rozkłada ręce aktywistka od praw człowieka.
Mieszkańcy okolicznych wiosek też wolą się nie wychylać. Dla nich migranci są niewidzialni. W Dobrowoli, Cichowoli, czy Świsłocza ludzie grabią liście, strzygą trawniki, wszyscy zajęci swoim podwórkiem. Na ulicę strach teraz wyglądać. Listonosz, leśniczy, sprzedawczynie w sklepach – wszyscy zasłaniają się niewidzeniem.
Tylko pomarszczone staruszki, które widziały już wszystko i niczego się nie boją, mówią wprost. – To nasze soldaty ich przywożą, straszą mi kury, jeszcze trochę i przestaną znosić jajka – opowiada jedna z południowych rubieży Puszczy Białowieskiej.
Inna, z Browska, wypatrzyła mnie na wiejskiej drodze schowana za firanką. Ciekawość nie dawała jej spokoju, dopytuje, czy migrant. Polak, przyjaciel, oddycha z ulgą. Opowiada o ośmiu samochodach, które minionego wieczoru przywiozły ludzi. Wszystkie na mińskich numerach. Wyskoczyli i od razu w las. Potwierdzam jej opowieść u jeszcze dwóch osób, wszyscy to widzieli, bo każdy obcy samochód na tej drodze jest jak ufo. Staruszka nie może się nadziwić, że zdrowe, ładne chłopaki przyszły pod jej dom, a jak im pokazała studnię, to nie potrafili naciągnąć wody. Pokazała im jak, potem rzuciła jeszcze jakieś ciastka na drogę. To jedyna osoba, która przyznaje mi się, że pomogła przybyszom.
Dlatego zawsze zabieram ze sobą jedzenie i picie. Nic więcej nie mogę zrobić.
Ojciec syryjskich dzieci zbliża się do mnie na odległość metra. Widzę, jak drżą mu ręce. Ma papierowe wargi. Nie chce żadnej pomocy. Wyciąga rękę w stronę Europy, dziś w nocy ruszą w tym kierunku. Daję im chleb, wodę i jakieś czekoladki.
Piją.
Patrzymy na siebie.
Przeżuwają.
Maluch się lekko uśmiecha. Dziewczynka obserwuje pająka.
Zdaje mi się, że słyszę łzę spływającą po policzku matki. To najsmutniejsza cisza świata.
Wszystkie historie z białoruskiego lasu są podobne: dramat w kraju, telefon do przemytnika, wiza, podróż, las, głód, pragnienie, zimno, przejście, uda się, albo się nie uda. I wtedy od nowa. Podobne zatęchłe i przemoczone ubrania. I łzy, które wszędzie smakują tak samo. Dlatego milczymy.
Chowam telefon z Google Translatorem do kieszeni. Nic im nie wytłumaczę. Oni mi też nie.
Świat też się z tego nie wytłumaczy.
Jutro i pojutrze „Granica”. Trzecia i czwarta część wyprawy reportera OKO.press
Prawa człowieka
Uchodźcy i migranci
Alaksandr Łukaszenka
Straż Graniczna
Moja zbrodnia to mój paszport
urodziny OKO.press
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Szymon Opryszek - niezależny reporter, wspólnie z Marią Hawranek wydał książki "Tańczymy już tylko w Zaduszki" (2016) oraz "Wyhoduj sobie wolność" (2018). Specjalizuje się w Ameryce Łacińskiej. Obecnie pracuje nad książką na temat kryzysu wodnego. Autor reporterskiego cyklu "Moja zbrodnia to mój paszport" nominowanego do nagrody Grand Press i nagrodzonego Piórem Nadziei Amnesty International.
Komentarze