Nieobecność Morawieckiego podczas wspólnej wizyty przywódców Francji, Niemiec, Włoch oraz rumuńskiego prezydenta, który osobno dojechał do Kijowa, wywołuje krytykę jako dowód na „marginalizację Polski” czy nawet na „przejmowanie przez Bukareszt kluczowej roli w regionie”. Czy tak jest naprawdę?
Krótka odpowiedź to dwa razy „nie”. Choć oczywiście punkt wyjścia dla obecnego polskiego orędowania za Ukrainą mógłby być o wiele lepszy, gdyby nie ostatnie lata wielkich błędów Polski w ramach UE oraz wciąż pootwieranych konfliktów o państwo prawa.
Argumenty z Rumunią przypominają zarzuty z 2020 roku, kiedy nagromadzenie pomyłek oraz fatalna spuścizna już kilkuletniej szarpaniny PiS-owskich władz z Brukselą doprowadziły do tez, że Litwa – w kontekście wydarzeń po wyborach prezydencji na Białorusi – miałaby przechwytywać miejsce Polski w kształtowaniu polityki wschodniej Unii. Teraz doraźnie, i z podobnych powodów, można to usłyszeć z użyciem argumentu o Rumunii, ale to jest jeszcze odleglejsze od rzeczywistości.
Prezydent Klaus Iohannis, również pod naciskiem krytyki wewnątrz rumuńskiej, nadrabiał swą wcześniejszą nieobecność w Kijowie po tygodniach zadziwiająco – jak na Rumunię – małej aktywności co do Ukrainy. Ponadto w kontekście unijnym Rumun widzi swą rolę – również podczas ukraińskiej podróży – jak adwokat Mołdawii, która zręcznie podłącza się pod ukraiński wniosek o status kandydacki. I zapewne też go otrzyma.
Nieobecność Morawieckiego podczas wspólnej wizyty przywódców Francji, Niemiec, Włoch oraz rumuńskiego prezydenta, który osobno dojechał do Kijowa, wywołuje krytykę jako dowód na „marginalizację Polski” czy nawet na „przejmowanie przez Bukareszt kluczowej
Polska na forum Unii niewątpliwie pełni teraz szczególną rolę w kwestii Ukrainy, która – pomimo sporów o praworządność i wcześniejszych sojuszy z Orbanem – jest uznawana przez resztę UE. To widać od kwestii technicznych, jak np. wprowadzanie ukraińskiego ambasadora na unijne obrady przez Polaka i wsparcie eksperckie Polaków nawet przy opracowywaniu wniosku Kijowa o przejęcie do UE, po twarde bezpieczeństwo, czyli np. zarządzanie hubem dostaw broni dotowanych i koordynowanych przez UE w ramach Europejskiego Funduszu Pokoju.
Ogromną rolę odegrało przyjęcie mas uchodźców z Ukrainy, a w Brukseli mało kto ma głowę, by wdawać się w dyskusje, ile przy tym obowiązków niesprawnej administracji musiały wziąć na siebie polskie organizacje obywatelskie bądź samorządy.
Wyjątkowa rola Polski w sprawie Ukrainy nie sprawia, że winduje to Warszawę do pierwszej ligi w Unii (nigdy w niej nie była), w której rdzeniu pozostaje Francja i Niemcy, do których – jako duży kraj współzałożyciel Wspólnoty – usiłują czasem i tylko częściowo dołączyć Włochy. Trójkąt weimarski bywał w przeszłości formatem ważnym, ale dotychczas zawsze – choćby ze względu na duże różnice potencjału gospodarczego – bardzo asymetrycznym.
Historia organizacji podróży do Kijowa to
Wątpliwości budzi teza, że wiadomym z góry celem tej podróży było ogłoszenie unijnego „tak” dla wniosku Ukrainy o status kandydata do UE, przy czym powinna być obecna Polska. Draghi od tygodni mówił o swej zgodzie wprost i publicznie. Macron, choć po swojemu ubierał to w wielopiętrowe niuanse, to też dość jasno sygnalizował zgodę.
Ale jeśli wrócić do stołu, przy którym jest lub nie ma Polski, to ostateczna odpowiedź padnie przy stole Rady Europejskiej w tym tygodniu.
Czy z punktu widzenia Polski mogłoby być lepiej? Bez wątpienia. Stosunki między Macronem i Morawieckim na pewno – mówiąc delikatnie – nie są zażyłe, a telefon prezydenta Francji do prezydenta Dudy w sprawie wizyty w Kijowe trudno tłumaczyć względami protokolarnymi („prezydent dzwoni do prezydenta”). To po prostu Duda zarówno na forum NATO (w Polsce taka rola prezydenta to tradycja), jak i w dziedzinie niektórych działań unijnych (to duża nowość) stał się głównym rozmówcą zagranicznych przywódców w kwestii Ukrainy.
Gdyby przykładowo i relacje Macrona z premierem były stabilniejsze, to może przy okazji powrotu z wizyty kijowskiej – choćby dla kurtuazji – odbyłoby się w Polsce jakieś spotkanie „po drodze”. Ale braku zażyłości w tym przypadki nie warto automatycznie brać z marginalizację.
Korespondent w Brukseli od 2009 r. z przerwami na Tahrir, Bengazi, Majdan, czasem Włochy i Watykan. Wcześniej przez parę lat pracował w Moskwie. A jeszcze wcześniej zawodowy starożytnik od Izraela i Biblii Hebrajskiej.
Korespondent w Brukseli od 2009 r. z przerwami na Tahrir, Bengazi, Majdan, czasem Włochy i Watykan. Wcześniej przez parę lat pracował w Moskwie. A jeszcze wcześniej zawodowy starożytnik od Izraela i Biblii Hebrajskiej.
Komentarze