0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: il. Mateusz Mirys / OKO.pressil. Mateusz Mirys / ...

Siedzieliśmy przy kuchennym stole. Pani Michałowska w czapce, pan Michałowski w kufajce i ja bez kalesonów. Wściekły na siebie, że jak jakiś miastowy głupek się ubrałem, bez szacunku dla mrozu i trudnych warunków życia. Jednego dnia bym tu nie przeżył.

W kuchni nienapalone, brudne ściany, palą tylko pod wieczór w pokoju, żeby w nocy nie zamarznąć.

Dzwoniłem zębami, popijając chłodną kawę i słuchałem Michałowskiego. Jak coś ważnego chciał powiedzieć, to te swoje niesamowite oczy, zgaszone i niebieskie, wznosił do góry. – Pan jest oczytany, to pan wie, że jest ogólnoświatowy plan..., wie pan, globalizacja i te sprawy, jeździło się trochę po świecie, byłem w NRD i na Śląsku, to wiem. Za dużo ludzi żyje na świecie. I jest plan, żeby część wymarła. A Polska idzie do Europy, to musi w tym planie brać udział, chce czy nie chce. I my tu wszyscy na wymarcie, wszyscy pegeerowcy. Taki jest plan.

– Co pan, panie Michałowski?! – zacząłem chodzić po kuchni, żeby się rozgrzać.

Michałowski mówił spokojnie, bez żalu. Widać, że sprawę już przemyślał. I nie żartował.

Gadaliśmy o biedzie i patrzyliśmy na mojego srebrnego nissana. Michałowski kazał go postawić pod oknem, bo się ciemno robiło: – A ludzie, jak wilki, mogą ze złości albo biedy coś złego zrobić.

Michałowscy mieszkają w dwojaku (to poniemiecka chałupa dla dwóch rodzin). Dwojak stoi w Boboszewie między czworakami. Boboszewo leży w gminie Debrzno, a gmina w powiecie człuchowskim (najbardziej na południe wysunięty skrawek województwa pomorskiego). Powiat człuchowski miał w 2000 roku najwyższe bezrobocie w kraju (33 procent), a największe bezrobocie w powiecie ma gmina Debrzno. W tej gminie najgorsza bieda jest w Gniewnie i właśnie w Boboszewie.

– Ale pan redaktor nie pytał ciebie o ten ogólnoświatowy plan. – Pani Michałowska rozgrzewała się papierosem. – Masz opowiedzieć, jak się we mnie zakochałeś.

Miłość i Energetyka

Rok 1972, Michałowski, młody rzeźnik z Bukowa (wioska obok), wyjeżdża na kontrakt do NRD. Zdolny chłopak, ale w domu nie było pieniędzy na szkoły. Roboty w masarni nie znalazł. Przyjmowali w Człuchowie do fabryki kabli. Miała być wielka fabryka, wysyłali młodych na przyuczenie do NRD. Pensja w markach, życie na delegacji. Zakochał się w pięknej Niemce z Miśni, miała arystokratyczną krew. – Byłby ślub, ale dziewczyna dostała się na aktorstwo — wzdycha Michałowski. – Rzeźnik i aktorka, tego nie wytrzyma żadna miłość.

Wrócił po czterech latach. Z wielką fabryką kabli ktoś przesadził, bo nie starczyło pracy nawet dla starych pracowników. Więc młody junak Michałowski pojechał na Śląsk, do kopalni. Jak zobaczyli świadectwo pracy po niemiecku, odesłali go do tłumacza. Może był za dumny, może wtedy niepotrzebnie się uniósł, już nieraz o tym myślał. – Ale jak oni mogli tak człowieka w tę i nazad ganiać, przecież chciałem być górnikiem, jedziesz pod ziemię, nie wiesz, czy wrócisz. Powinni bardziej szanować takich ludzi.

Wrócił w rodzinne strony. W remizie w Słupi (wioska obok) była potańcówka. Najładniejsza na sali była Anna, z zawodu ślusarz mechanik, w mleczarni rozlewała mleko do butelek. Też jej się nie ułożyło, zdolna, prymuska w podstawówce, ale na egzaminie do technikum nie wiedziała, komu Willi z Niemców Kruczkowskiego podarował naszyjnik. Zacięła się i koniec, rodzicom na kształceniu córki nie zależało. Kochała się w lotniku z Debrzna, ale rzucił ją akurat przed tą zabawą w Słupi. I jak Michałowski wszedł do remizy – oczy niebieskie, ciuchy z NRD – miłość od pierwszego wejrzenia.

Kiedy Michałowscy opowiadali mi o tym pierwszym spojrzeniu w remizie, ktoś zapukał do drzwi. – Kontrola! Energetyka!

Biegali po strychu z latarkami i sprawdzali zakamarki, czy Michałowscy nie kradną prądu, bo za niepłacenie rachunków mają odcięty licznik. Jeden kabel nie spodobał się kontrolerom. – To od sąsiadki — tłumaczył blady Michałowski. – Pożycza nam prąd czasami, dzieci przyjechały na święta, trudno było po ciemku siedzieć.

Pojechałem do Człuchowa, czarnej dziury popegeerowskiej biedy.

Z wielkiego kombinatu, który ściągał pracowników z Polski, zostało wielkie bezrobocie. Miałem sprawdzić, jak tym ludziom pomóc. Czy są zaradni i czy dają się aktywizować.

Nie wiem, jak jest teraz, ale wtedy, w 2001 roku, w takim warszawskim wyobrażeniu bieda miała być skromna, ale szlachetna. Króliki chociaż hodować, a nie siedzieć bezczynnie.

Już wiem, że taka bieda jest brudna i niechlujna, bo się biedzie nic nie chce, ma prawo do ciężkiej depresji i to zbiorowej, zwielokrotnionej. I nieleczonej.

Pamiętam wielką, czarną dziurę po piwnicach stodoły, która się spaliła. Sypało się do dziury śmieci. Na jej dnie dzieci grały w piłkę. Jak ktoś źle kopnął, piłka ściągała lawinę śmieci.

Pan Michałowski, kiedy już odkrył światowy plan w sprawie pegeerowców, jakby się ucieszył, bo znalazł wytłumaczenie – dlaczego prawie z dnia na dzień zlikwidowano pegeery. Żyli z żoną tylko jedną troską: jak od tej zagłady uratować dzieci.

Wróciłem wtedy do Poznania i jakoś zaraz rodzina wyciągnęła mnie do rozświetlonego centrum handlowego. Otworzyłem torbę. Wyleciał z niej smród tamtej chałupy. Pomyślałem, że gdyby ci ludzie wyskoczyli tutaj z mojej torby, to by im serce pękło. Torbę szybko zamknąłem. Myślałem, jak to wszystko opowiedzieć? Jak zawracać głowę tym, którzy pchają pełne wózki, tamtymi spod Człuchowa?

A teraz? Czy dramat tych ludzi jeszcze boli?

Reportaż pochodzi z książki „Serce narodu koło przystanku”. Po 20 latach został właśnie nagrany. Więc słuchajcie i czytajcie.

Pan redaktor też w pułapce

Michałowscy pobrali się w 1977 roku, dzieci rodziły się co roku: Sylwia, Eugeniusz i Radek. Tułali się po pegeerach, w Boboszewie dostali pokój z kuchnią bez wody. Michałowski pracował w oborze (100 krów, 300 jałówek, 400 byków i 200 młodzieży), robota od świtu do wieczora, a jak się cieliły, to jeszcze nocka. Do nowego bloku się nie przenieśli, bo tam centralne ogrzewanie, więc pensji nie starczyłoby im na kształcenie dzieci. Już pani przedszkolanka zauważyła, że dzieci mają bardzo zdolne, a Geniu to wybitna inteligencja (Michałowski mówi na syna Geniusz, oczy mu się świecą, kiedy mówi o dzieciach).

Radek ma w tym roku maturę, a Sylwia i Geniusz studiują w Poznaniu na politechnice. Co miesiąc trzeba im wysłać 300 zł na akademik i coś na przeżycie. Geniusz Michałowski już dwa razy „za wybitne osiągnięcia w nauce” dostał stypendium premiera (Cimoszewicza i Buzka).

Kiedy siusialiśmy z Michałowskim za szopą (z szacunku dla gościa zaprowadził mnie w najbardziej ustronne miejsce), tłumaczył mi, że my, wszyscy ludzie jesteśmy tacy sami, no, mniej więcej, ale jedni mają wykształcenie i są panami, a drudzy nie mają i zostają na dole, a przecież wykształcenie – rzecz nabyta.

Więc tyrał w pegeerze, żeby dzieciom dać wykształcenie. Jak padały pegeery, tyrał za połowę wypłaty. Boboszewskie pola wziął senator Stokłosa, zatrzymał tylko kilku traktorzystów. Obora była pusta, a Michałowski niepotrzebny, dostał trzy miliony starych złotych odprawy. Odtąd żebrze o pracę. Kopał rowy, zbierał śmieci przy drodze i kamienie z pola, zamiatał ulice w Debrznie, w Scholastykowie zbierał ziemniaki, malował ławki i znaki drogowe. Michałowska zamiatała w szkole i w domu kultury. Latem przyjeżdżają dzieci, cała rodzina zbiera truskawki i porzeczki u chłopów. Za truskawki spłacają długi, za porzeczki robią zapasy na zimę. Jedzą groch, ziemniaki i kapustę.

Żeby dostać kuroniówkę, trzeba w ciągu półtora roku przepracować rok, takie są przepisy. Michałowski przez ostatnie osiem miesięcy sadził las, pożyczył rower od brata i dojeżdżał. Ale w grudniu w powiecie skończyły się pieniądze na roboty publiczne i do kuroniówki brakuje Michałowskiemu cztery miesiące pracy. Denerwuje się, bo jak do marca nie dostanie roboty, to te osiem miesięcy przepadnie i będzie musiał zaczynać od nowa.

Ktoś teraz powie: „Aha, a jednak pegeerusom tylko kuroniówka w głowie!”.

Tak samo pomyślał pracownik z człuchowskiego urzędu pracy, kiedy mówiłem mu o kłopotach Michałowskiego. – O, pan redaktor też się złapał w pułapkę, zaczął pan myśleć jak oni, a ich trzeba aktywizować.

A Michałowski marzy o stałej pracy, ale wie, że na tej popegeerowskiej ziemi roboty nie ma, że jak tylko przepracuje 12 miesięcy i zdobędzie prawo do kuroniówki, to mu zaraz pracę zabiorą i dadzą innemu, który czeka w kolejce bez żadnych środków do życia. A jak z kolei tamten wysłuży sobie kuroniowe za 12 miesięcy pracy fizycznej, to odbiorą mu tę miotłę czy łopatę, żeby ratować następnego w kolejce. I tak dla wszystkich „Michałowskich” nie starczy miotły i łopaty. Dla reszty zostają grosze z pomocy społecznej.

W Debrznie ludzie opowiadają, jak to na zebraniu z posłem Królem z gdańskiej Unii Wolności wstał jakiś chłopina: „Panie Pośle, pożyczyłem 10 złotych od kolegi na bilet do Człuchowa, bo u nas w opiece powiedzieli, że nie dadzą zasiłku, jak nie przywiozę z powiatu zaświadczenia, że jestem bezrobotny. Bilet tam i z powrotem kosztuje 9,60 zł, z opieki dostałem 10 zł, oddałem koledze, zostało mi 40 groszy”. I się chłop rozpłakał. Co na to poseł Król? Ludzie nie pamiętają.

Od skowronka do żaby

Mam swoje lata i wiem, że po szosach pegeerowskich trzeba jeździć ostrożnie. Było ze sto metrów do białej tablicy „Debrzno”. Środek dnia, leży chłop przy drodze. Duży szczeniak, czarny jak diabeł biega wkoło, jakby szukał pomocy dla pana. Ten szczeniak mnie poruszył. – Co jest? – pochyliłem się nad człowiekiem. Chyba po pięćdziesiątce, głowa obsypana przydrożnym piaskiem, czapka uszatka obok, spodnie po pas zmoczone. Jeden laczek w rowie, drugi na szosie. – Ktoś pana potrącił? Może pomóc? – chciałem go posadzić pod drzewem.

– Nie zachodzi taka potrzeba – wybełkotał bardzo uprzejmie.

O pijaństwie pegeerowców pisać to żadna sztuka. Wiadomo, że wielu pije. Ale miałem opisać nieszczęścia w powiecie zagrożonym najwyższym bezrobociem, więc wódki nie mogłem pominąć. Tyle że w tych wszystkich chałupach, blokach, czworakach, dwojakach i barakach, które odwiedziłem, włócząc się po powiecie, ani też pod sklepikami, stodołami i chlewikami nie widziałem pijanych. Taki traf. Tylko ten przy tablicy Debrzno, aha, i jeszcze tamtych dwóch w barze.

Bar: barman i dwóch pegeerowców z osiedla pegeerowskiego. Siedzą osobno i patrzą w telewizor zawieszony pod sufitem ze styropianu. Jeden pięćdziesiątkę chlup! i popija piwem. Powtarza zestaw kilka razy, aż przestaje rozumieć, o co w tym brazylijskim serialu chodzi. Drugi w czapce, już dawno piwo wypił, wpatruje się smutno w pustą butelkę, czasami potrąci, zakołysze, może barman się ulituje i postawi na krechę. „Cały, kurde, dzień gibałem w pieczarkarni, na czarno obornik wyrzucałem, dostałem, kurde, 30 zł i oddałem barmanowi za te, kurde, wszystkie piwa, co je piłem ostatnio na krechę. W kieszeni, kurde, pusto, kobieta, kurde, zrobi piekło. Najlepiej by się upić, ale, kurde, za co?”.

Część pegeerowców pracuje na czarno, bez ZUS-u, najmują się nawet za dwa złote na godzinę. Dziesięć złotych to w okolicy spory pieniądz, a nauczyciel, urzędnik, każdy, kto ma stałą pracę, to burżuj.

– Najgorzej jest w listopadzie — usłyszałem od pegeerowca (trzeźwego) koło sklepu w Boboszewie. – Siedzisz przy oknie, po horyzont pusto, traktorzyści Stokłosy dawno zjechali z pola, nic się nie dzieje, z drugiego piętra dobrze widać. Cielętnik i chlewnia w ruinie. Czasem przemknie sąsiad z belką (gdzie on jeszcze belkę znalazł?). Drugi sąsiad z gałęzią, odciął z drzewa koło pałacu. Zamknie się w komórce i rżnie na opał. Józek od Mystków kręci się na rowerze po placu manewrowym. Jak tu nie wypić? Ale teraz już ludzie tak nie piją. Każdy walczy, żeby przeżyć. A jakby pan widział, jak tu kiedyś było. Ciągniki w rzędzie, kombajn i przyczepy po drugiej stronie, załoga stoi na porannym apelu. Kierownik mówi, co jest dzisiaj do roboty. Że upadki w chlewie trzeba zmniejszyć, bo padłe świnie statystyki psują. Zapierdalało się, proszę pana, w pegeerze od skowronka do żaby.

Ile dzieci się zmarnuje

Gosia ma 21 lat, włosy kolorowe, kolczyk w uchu. Miesza w Boboszewie u rodziców, (trzy pokoje w bloku). Sprząta na pół etatu w szkole w Myśligoszczy. Sześć lat temu kończyła tu ósmą klasę. Nie poszła dalej się uczyć. Nauczyciele mówią, że szkoda dziewczyny, bo była dobrą uczennicą, winią rodziców, że nie dopilnowali (– Na papieroski mieli, ale na bilet autobusowy dla dziewczyny nie starczyło). Gosia ma pretensje do siebie. Jakoś jej się wtedy nie chciało, kiedy koleżanki z klasy jechały do Człuchowa złożyć papiery do technikum. Rok później jeszcze bardziej jej się nie chciało. Siedziała w domu, patrzyła to w okno, to w telewizor. Nie wychodziła, z nikim się nie spotykała. Ocknęła się po siedemnastych urodzinach. Przestraszyła, że się tak zasiedzi na resztę życia. Chciała się uczyć na kucharkę w wieczorówce, ale dużo zapomniała ze szkoły i bała się, że nie da rady.

Gosia pamięta, że u nich bieda przyszła, jak się przeprowadzili do nowego bloku, w 1990. Mieszkanie i woda miały być za darmo, tak obiecywał kierownik, a później kazali płacić. Praca w pegeerze się skończyła, a opłaty rosły. Tata pracował dorywczo u chłopów, za worek ziemniaków albo za kaczkę. – Jak się kupiło buty, to nie było na chleb.

Dzisiaj tata bez pracy, mama na kuroniówce, tylko Gosia ma pół etatu. Nawet kuroniówki z tego pół etatu nie wyrobi. Chłopak Gosi naciska, chce się żenić. A Gosia? – Chajtnąć się łatwo, ale potem nie ma za co żyć i gdzie mieszkać, a jak dzieciaki na świat przyjdą, będzie im tak źle jak mi.

Broda zaczyna jej drżeć. Lepiej weźmie miotłę i pozamiata.

– Wiele dzieci tak kończy naukę – mówi Piotr Sułkowski, dyrektor wiejskiej szkoły w Myśligoszczy. – Nawet jak pójdą dalej, to często przerywają naukę, bo nie starcza na autobus. Albo starsze dziecko w internacie, młodsze dojeżdża, bo nie ma na internat, potem nie ma na bilet i młodsze musi zrezygnować.

Sułkowski uczył fizyki Eugeniusza Michałowskiego. – Geniu to był cud. Wyjątek w skali kraju. Ale na początku wcale się nie wyróżniał. W siódmej klasie trója z fizyki na pierwszy okres, aż tu nagle w drugim półroczu zaskoczył. Zaczął mi wszystkie zadania w pamięci rozwiązywać, jak komputer – wrzucasz mu dane, wychodzi wynik. Uwierzył w siebie. Ale humanistycznymi przedmiotami Geniu się nie przejmował, trzeba było mu pomóc, przekonać nauczycieli, żeby dali szansę. I proszę, chłopak na studiach. A w takim szkolnym molochu z tysiącem uczniów kto by Genia zauważył? Ile dzieci się zmarnuje, bo rodzice nie pomogą.

– Niektóre dzieci same walczą – wtrącają nauczycielki. – Dojeżdżają rowerem do szkół, zbierają puszki, butelki, złom, byle się dalej uczyć. Geniu do dzisiaj, jak przyjeżdża do domu, to z dworca w Lipce idzie pieszo ponad 10 km. Deszcz nie deszcz.

Odwołanie załatwione odmownie

Na dużej przerwie jest dożywianie. 85 uczniów dostaje bułkę obłożoną serkiem topionym i herbatę (chociaż pomoc społeczna płaci tylko za kilkoro dzieci). Jakiś maluch wczoraj się popłakał, bo usłyszał, że pieniądze się skończyły na szkolne śniadania. Nie mógł się uspokoić. Dyrektor Sułkowski cieszy się, bo dostał od Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa 2 tysiące złotych, musi starczyć na bułki do końca roku. Czasem szkołę zasponsoruje miejscowy radny, gminna komisja rozwiązywania problemów alkoholowych zafunduje wycieczkę do Kotliny Kłodzkiej, do Warszawy albo na basen do Piły.

Nauczycielki mówią, że z frekwencją najgorzej jest w czerwcu i we wrześniu.

Dzieci pracują, w czerwcu – truskawki, jesienią – wykopki, potem kapusta.

Latem też nie wypoczywają, tylko zbierają, co się da. Matki nie raz piszą usprawiedliwienia, że nie stać rodziny, żeby ich drugo- czy trzecioklasista siedział w ławce, zamiast zbierać truskawki z rodzicami.

Wiejska szkoła uczy, daje pracę (palacz, sprzątaczka, woźny), pomaga napisać podanie, zadzwoni po pogotowie, pouczy. Na przykład idzie szkolna komisja po domach: nauczycielka, pani z pomocy społecznej. Sprawdzają, jak mieszkają uczniowie, i przy okazji tłumaczą różne rzeczy rodzicom. – Mówimy kobiecie: "pani, nie wylewaj prezerwatyw przez okno”, a ona się śmieje. Albo żeby się zabezpieczyła, bo płacze, że konkubent ją zmusza, a ma już siedmioro dzieci. Daliśmy jej na bilet do Człuchowa i na pigułki, nie pojechała – opowiadają nauczycielki. – W innej rodzinie siedmioro dzieci, najstarsza córka ma 17 lat i dwoje swoich. Mieszkają razem.

Ale większość rodzin się stara, dbają o dzieci, tylko nieszczęścia za dużo. Jak u tej sprzątaczki z wiejskiej szkółki. Rentę jej cofnęli. Ma cukrzycę i nadciśnienie, przyszła z płaczem, żeby pani nauczycielka napisała odwołanie. Odpisali jej potem: „odwołanie załatwione odmownie”. Położyła pismo na stole i powiedziała, że idzie na chwilę do ogrodu. Dobrze, że córka zauważyła, jak matka chowa sznurek do fartucha. Pobiegła za nią. Matka wiązała się do starej gruszki. Szybko do szkoły, telefon i pojechały do psychiatry.

A innej kobiecie z tej samej wioski psycholog nie pomógł. Ludzie teraz mówią, że była słaba psychicznie i bieda ją złamała. Już przedtem mówiła nauczycielce, że chyba nie da rady. Jak podręczniki trzeba było kupić albo jak chłopcy mieli jechać na klasową wycieczkę, prosiła wychowawczynię, żeby za nich wyłożyła, ona potem odda. I zawsze oddawała. Dla tych swoich bliźniaków wszystko by zrobiła. Ale widać, że się wstydziła biedy, że wszystkich musi prosić. Poszła nad wodę, rybacy ją znaleźli. Miała trzydzieści parę lat. Rok temu to było, w czerwcu, chyba jeszcze przed rozdaniem świadectw. Jej bliźniacy kończyli ósmą klasę. Jeden się załamał. Chciał się w przepaść rzucić na szkolnej wycieczce w górach. Potem wychowawczyni powiedział, że on też się nadaje tylko do tego, co zrobiła mama. Dzisiaj uczy się na piekarza.

A w sąsiedniej wsi powiesił się dziesięciolatek. W czwartej klasie.

Lipcowe cielaki liczyliśmy w czerwcu

Nocowałem w Inkubatorze Przedsiębiorczości w Debrznie. Nocny stróż zdjął czapkę, nisko się ukłonił i zanim się spostrzegłem, dźwigał moją torbę podróżną. Potem się okazało, że to pan inżynier po Akademii Rolniczej w Lublinie Alfred Sieńkowski, kiedyś znana osoba w powiecie, były zootechnik i pracownik Instytutu Ochrony Roślin. Stróżuje, bo innej pracy nie ma, siedzi w nocy i słucha Radia Maryja. Opowiadał mi w stróżówce o świetności człuchowskiego kombinatu.

Twórcą i wieloletnim dyrektorem kombinatu, podobno największego w PRL-u, był Bronisław Juźków. ”Ja jestem dąb rosochaty i nie pozwolę, żeby mnie byle kundel obsikiwał„, grzmiał na naradach, kiedy go jakiś pismak obsmarował. ”Ja watażka, ja Podolak”, mruczał pod nosem. W pegeerze mówili, że z wyglądu do Miłosza podobny. Kolega frontowy premiera Jaroszewicza (podobno pochodzili z tej samej wioski). Trzy lata, tak jak Gomółka, siedział w więzieniu za „odchylenia prawicowo-nacjonalistyczne”. Potem już do partii się nie zapisał, powtarzał tylko: „Ten, co mi zabrał legitymację, niech mi ją odda”, ale Bierut już nie żył. Był posłem ziemi koszalińskiej (trzy albo cztery kadencje).

W Człuchowie nie chodziło się załatwić sprawy do pierwszego sekretarza, tylko do Juźkowa, nawet sekretarze z województwa do niego przyjeżdżali, żeby popchnął coś w Warszawie. Do Spychalskiego dzwonił: „Marian, dawaj żołnierzy na wykopki”.

Pegeerowski rok kończył się w czerwcu i wtedy Juźków zbierał meldunki z wszystkich swoich pegeerów. Ludzie wiedzieli, że potrzeba dobrych wyników. Kombinat miał 33 tysiące hektarów, 50 tysięcy świń, 16 tysięcy bydła i 3,5 tysiąca pracowników. – Nieraz trzeba było dolać do mleka trochę wody, żeby było więcej litrów – opowiadał Sieńkowski. – Cielaki, które miały się urodzić w lipcu, liczyło się już w czerwcu. Premia z Funduszu Rozwoju Trzody Chlewnej przysługiwała, tylko jak świniak przekroczył normę – 470 gramów wagi na miesiąc – więc kolega wpisywał 471 gramów. W Lubelskiem spis rolny był w maju, a u nas w czerwcu,

jak policzyli byki w Lubelskiem, to my od nich trochę braliśmy i liczyli te byki u nas.

Ale niech pan nie myśli, że tu się tylko kombinowało, to był naprawdę dobry kombinat.

Potem Juźków jechał do kolegi premiera i meldował o wynikach człuchowskiego kombinatu. Bili różne rekordy, najwięcej mleka w Polsce, największa obsada świń i krów. Gazety pisały, że w człuchowskim kombinacie ziemniaki już w lutym posadzone. A że potem wymarzły...?

Inne pegeery nie jeździły z meldunkami do Warszawy, ale Juźków wiedział, co robi, meldował koledze Jaroszewiczowi i przywoził 20 albo 30 talonów na fiaty, polonezy i zaporożce dla załogi. Załatwiał przydziały na sadzeniaki i nawozy, radiotelefony dla brygadzistów. Papę, cement, asfalt. W innych pegeerach błoto po kostki, a u Juźkowa nawet w najmniejszym pegeerku asfaltowe drogi. Inni vistulami jeszcze jeździli, a u Juźkowa bizony szły w pole.

Pod Debrznem otworzył fermę na 12 tysięcy tuczników, mówiło się „świńskie zagłębie”. W 1976 roku dla pracowników zagłębia wybudował w Debrznie pierwsze w kraju, wzorcowe agromiasteczko — bloki dla dwustu rodzin, zakładowy sklep mięsny, spożywczak, przedszkole, biurowiec i budynek socjalny „Manhattan”.

Miał wielkie plany. Chciał przejąć wszystkie indywidualne gospodarstwa w powiecie, mleczarnię, piekarnie, elewatory, cały powiat. Zarządzać tym molochem chciał z powietrza, nawet samolot załatwił (– Tam dosiać! Dlaczego kombajny nie w polu? – rozkazywałby z góry, ale PRL się skończył).

Im większy kombinat Juźków budował, tym więcej młodych ludzi ściągało z całej Polski. Teraz nie mają pracy.

Przeczytaj także:

Mniej pegeerowca na hektar

Ryszard Bąk z Ostrowa Wielkopolskiego trafił do kombinatu Juźkowa w 1975 roku, zaraz po poznańskiej Akademii Rolniczej. Był zastępcą dyrektora pegeeru w Przechlewie (jednego z czterech zakładów kombinatu), dzisiaj reprezentuje w powiecie gdański oddział Agencji Własności Rolnej Skarbu Państwa. Mieszka w Przechlewie na osiedlu imienia Bronisława Juźkowa.

Z 33 tysięcy hektarów pokombinackiej ziemi 900 ha Agencja oddała lasom na zalesienie, 5 tysięcy sprzedała, a 20 tysięcy wydzierżawiła. Reszta czeka na chętnych. 4,5 tysiąca hektarów wzięła spółka duńskich rolników POLDANOR. Zatrudniają 300 osób i produkują żywiec, kilkadziesiąt tysięcy świń rocznie. 600 ha wydzierżawił holding Stokłosy. Agencja sprzedała 2200 mieszkań popegeerowskich, zostało jeszcze 500.

Z siedmiu gorzelni dawnego kombinatu, trzy sprzedano, cztery wydzierżawiono. Sześć nadal produkuje. Najgorzej jest z chlewniami i oborami. Większość idzie w ruinę, tak jak budynki w Boboszewie, które wydzierżawił Stokłosa.

– Jeżeli 33 tysiące hektarów ziemi – myślałem głośno – dawało w kombinacie pracę dla 3,5 tysiąca ludzi, a teraz większość tej ziemi – 25 tysiąca hektarów – jest nadal uprawiana, to skąd takie duże popegeerowskie bezrobocie? – Zaczęliśmy z dyrektorem Bąkiem liczyć. Okazało się, że w kombinacie na każde 10 hektarów ziemi przypadał jeden zatrudniony pegeerowiec, teraz — niecałe 0,3.

Bąk szacuje, że dzisiaj ta ziemia daje pracę najwyżej 600 osobom.

Dlaczego? Bo inne technologie i inne uprawy. Na przykład: najwięcej rąk do pracy potrzebuje kartoflisko, w kombinacie ziemniaki uprawiano na 4 tysiącach hektarów. A dzisiaj nikt z tych dużych dzierżawców nie uprawia ziemniaków. W chlewie czy oborze też już nie trzeba tylu pracowników co za Juźkowa.

W „Dziejach Ziemi Człuchowskiej” wyczytałem, że za czasów pruskich powiat też nie stał najlepiej. Ziemie były słabe. Ludzie wyjeżdżali za pracą. Ziemia człuchowska była jednym z 12 powiatów pruskich o najniższej dochodowości z hektara ziemi ornej. Dopiero pod koniec lat 20. dotowanie i oddłużanie gospodarstw we wschodnich regionach przez państwo pruskie (program Osthilfe – pomoc dla wschodu) poprawiło sytuację gospodarzy.

Likwidacja pegeeru, proszę pana, to ludobójstwo

Alfred Sieńkowski pokazał mi osiedle. Szliśmy ze stróżem inżynierem śladami Edwarda Gierka, między blokami z wielkiej płyty prosto do Zenona Zemkego. To nieprawda, co ludzie gadają, że na okoliczność wizyty pierwszego sekretarza Zemke dostał z kombinatu meble na wysoki połysk, a potem nie chciał ich oddać. Ale że Gierek szedł do Zemkego po ciepłym jeszcze asfalcie, to fakt. I że krowy szamponem wtedy myli, a rano przesadzali ziemniaki ze środka pola na brzeg, bo koło drogi kartoflisko wyłysiało, to wszystko prawda.

Zemke był jednym z przodowników człuchowskiego kombinatu, 17 lat na traktorze, potem 22 lata jako kierowca zaopatrzeniowiec żukiem szukał po Polsce części zamiennych. Miał dwanaście lat, kiedy zmarł mu ojciec. Przez dwa lata próbowali z matką obrabiać gospodarstwo, ale bez elektryczności, przy lampie naftowej nie dali rady. Zenka półsierotę przygarnął pegeer. Chwali Gierka, bo „zapalił zielone światło dla rolnictwa”. Pół godziny rozmawiali. Gierek nie usiadł, bo w mieszkaniu było ciasno, ci z telewizji, delegacja z komitetu, ze 30 osób. Zagadnął do żony i dzieci. – Jak wy mi pomożecie i ja wam pomogę, to razem zbudujemy nową Polskę.

Trzy dni później zajrzała do Zemkego delegacja z radzieckiego sowchozu, kręcili głowami, że takich ładnych mieszkań, to oni nie mają. Zemke ma 56 lat, od siedmiu jest na zasiłku przedemerytalnym (600 zł). Żonie, byłej kucharce zakładowej, niedawno cofnęli rentę. Z chorym kręgosłupem sprzedaje w osiedlowym spożywczaku – jako pracownica interwencyjna, od maja do maja, żeby wyrobić kuroniówkę. Sześć lat temu kupili używanego fiata. Likwidację pegeerów Zemke nazywa ludobójstwem.

– Jakby nas żywcem zakopali, w całym kraju to prawie trzy miliony ludzi.

– Przeciera okulary. – Dla mnie to był szok, całe życie uczciwie pracowałem, robotę szanowałem, co miesiąc prawie 400 godzin w pracy. Chwila i po zakładzie, nawet odprawy nie wzięliśmy, żeby nie pogrążać zakładu. Do końca ratowaliśmy pegeer.

Bezrobotny bez prawa do kuroniówki

W powiecie człuchowskim, który ma 58 tysięcy mieszkańców poziom bezrobocia się stabilizuje. Co miało paść w powiecie, już padło i bezrobotnych nie ma skąd przybywać, nie licząc ponad 400 absolwentów, którzy w czerwcu każdego roku rejestrują się w urzędzie pracy.

Przybywa za to tych bez prawa do kuroniówki. 31 grudnia 2000 roku aż 72,6 proc. bezrobotnych zarejestrowanych w powiatowym urzędzie pracy nie miało prawa do zasiłku. A blisko połowa z nich to kobiety. Gmina Debrzno ma najwyższe wskaźniki bezrobocia – tu z 9700 mieszkańców 1570 nie ma pracy, a 78,7 proc. bezrobotnych nie ma też kuroniówki.

Z powiatowych statystyk wynotowałem, że ponad połowa mieszkańców ziemi człuchowskiej żyje na wsi, a byli pegeerowcy to 20 procent mieszkańców powiatu. Blisko 80 proc. bezrobotnych ma wykształcenie podstawowe i zawodowe, a ponad 20 procent bezrobotnych nie ma pracy dłużej niż dwa lata.

Panie ministrze Komołowski

Krystynę Pankowską spotkałem w boboszewskim sklepie. Ładna, ma pieprzyk na policzku, porządek w domu. Dwie córeczki, starszą urodziła zaraz po podstawówce. Przyszła do sklepu po koncentrat pomidorowy. Zrobi na obiad pomidorową. – Jak zamknę sklep, to w tym Boboszewie chyba wszyscy poumierają – wzdychała sklepowa, dopisując słoiczek koncentratu do długu Pankowskich. – Więcej mam w zeszycie niż w kasie. Przecież w sąsiednich wsiach na krechę im nie dadzą, tam mają swoich biedaków.

W Boboszewie jest tylko jeden sklepik, w popegeerowskim pałacu (główne wejście zabite dechami).

Pankowska chce napisać list, jeszcze nie wie do kogo i wątpi, czy ludzie uwierzą. Nie żeby się żalić, tylko żeby ludzie wiedzieli, jak się żyje w Boboszewie.

Raz nawet do Boboszewa przyjechała telewizja. Bo się zrobiła afera. Obory stały od lat puste, nie wiadomo kto wyciągnął pierwszą belkę na opał. Potem zniknęła druga i dach się zawalił. Ludzie zaczęli cegłę odzyskiwać. Całe rodziny czyściły, szła po dziesięć groszy za sztukę. Przyjechała policja, a za nią telewizja. Ledwo Pankowska zaczęła mówić do kamery, jak się żyje w Boboszewie, to jej przerwali. „Taśma się kończy, a musimy jeszcze kapliczkę przed blokiem nakręcić” – powiedzieli.

Już nie raz myślała, żeby może do „Teleexpressu” napisać albo do prezydenta, a najlepiej do Komołowskiego, on chyba jest ministrem od biednych i bezrobotnych.

Pankowska napisałaby tak: „Panie ministrze Longinie Komołowski, dlaczego burmistrz czyta gazetę, jak ja do niego...?”. Albo inaczej: "Dlaczego się popłakałam na korytarzu? Bo byłam w Debrznie u burmistrza prosić o pracę, ja do niego mówię, a on czyta gazetę. Nie chodzi mi o to, że burmistrz jest źle wychowany, on jest stary wojskowy i wie, jak się zachować, ale że mnie już nie ma. Tak się poczułam. On już nie może dla nas nic zrobić, chce zapomnieć. Czy pan też by czytał gazetę, jak bym do pana przyjechała prosić o pracę?

Niech pan do nas przyjedzie i posiedzi u nas w kuchni, ale teraz, zimą, bo latem nędzy nie widać, człowiek się przy truskawkach opali, dzieciaki biegają nad jezioro, a to żabę słomką nadmuchają, zrobią ognisko... Najgorzej jest w styczniu, w lutym... do pierwszego hakania truskawek. Wtedy człowiek w nocy już leci na plantacje, żeby zdążyć przed innymi. Szukasz wolnego rządka truskawek, stajesz i czekasz, aż przyjdzie plantator i powie, żeby hakać.

Albo, panie ministrze Komołowski, inna sprawa. Dlaczego pan z opieki społecznej, taki młody, powiedział, że jestem niezaradna? Poszłam do niego i mówię, jak tu przeżyć za 70 zł miesięcznie, bo tyle dają rodzinnego, a innych dochodów nie mamy. Niech dadzą jakąś pracę, cokolwiek. I dlaczego dają zapomogę Iksińskiej, jak ona ma dziesięć razy więcej od nas? Nie chciał mi wierzyć, więc mu liczę, że Iksińska ma zasiłku tyle, alimentów tyle... A on mi na to: – A, bo pani jest niezaradna. Jakby się pani rozwiodła z mężem, zaskarżyła go o alimenty, mąż nie ma nic, to by wam z funduszu alimentacyjnego płacili.

Tak mnie skołował, że zaczęłam myśleć, może ma rację. Ale jak tak się rozwieść, kiedy my z mężem się kochamy, dziewczynki by płakały.

Panie ministrze, codziennie kupuję trzy bochenki po 1,70 (w piątek 6 bochenków), trzy razy w tygodniu po dwa litry mleka po 1,20 i dwa razy margarynę Delmę na chleb po 2 zł. Dwa kilo cukru po 2,80 zł i dwa kilo mąki po 1,50 zł. Raz w tygodniu w masarniczym w Debrznie metkę albo cebulową (razem 30 zł). Na obiad naleśniki, zupa pomidorowa, ogórkowa, ziemniaki (swoje z ogródka).

Czy ja jestem niezaradna, panie Komołowski?

Mąż od maja nie ma zasiłku. Z zawodu ślusarz mechanik, za pegeeru naprawiał maszyny rolnicze, chwyta się każdej roboty, ostatnio w Myśligoszczy przeprowadzał dzieci przez drogę. Choruje na żołądek, ale leków nie wykupiłam.

Albo Pistka Krystyna, sąsiadka, co do mnie teraz przyszła i mi podpowiada. Dziesięć lat była dojarką, ma siedmioro dzieci. Jedzą zupę szczawiową, szczaw zaprawia latem w słoiki. Jedzie się wcześnie rano do Debrzna i stoi pod mięsnym po darmowe kości dla psów. Gotuje kości, do tego szczaw i chleb.

Wszędzie chodzimy pieszo albo jedziemy rowerem, bo autobus kosztuje dwa bochenki chleba.

Pistka mówi właśnie, że jak jutro energetyka odetnie jej prąd, bo nie płaci, to ona się chyba też odetnie od tego życia. Z poważaniem Krystyna Pankowska z Boboszewa".

Pierwsza publikacja – Gazeta Wyborcza, 2001 rok.

;
Na zdjęciu Włodzimierz Nowak
Włodzimierz Nowak

Reporter, kulturoznawca, autor „Obwodu głowy”, „Serca narodu koło przystanku”, „Niemca. Wszystkich ucieczek Zygfryda” oraz dwóch wywiadów książkowych: "Dżej Dżej. Rozmowy z Jackiem Jaśkowiakiem, prezydentem Poznania” (współautor Violetta Szostak) i "Onyszkiewicz. Bywały szczęśliwe powroty" (współautor Violetta Szostak). Przez kilka lat kierował magazynem reporterów „Duży Format”. Autor Studia DF – cyklu rozmów wideo z reporterami. Finalista Nike. Laureat niemieckiej Nagrody Kulturalnej im. George Dehio, Polsko-Niemieckiej Nagrody Dziennikarskiej 2009 i Nagrody SDP im. Kazimierza Dziewanowskiego (2005) za cykl reportaży z Białorusi. W Teatrze Jaracza w Olsztynie prowadzi studium reportażu.

Komentarze