Po przegranej w wyborach samorządowych PiS może się już nie podnieść – mówił w TVN24 prezydent Warszawy, Rafał Trzaskowski. Tymczasem najnowszy sondaż Ipsos dla OKO.press i TOK FM pokazuje, że to PiS może zdobyć przewagę w tych wyborach
Czterem z sześciu bohaterek wstrząsającego reportażu Anny Pamuły „Nie trzeba się drzeć, tylko przeć. Dobry poród to w Polsce ciągle los szczęścia” przebito błony płodowe bez uzyskania pozwolenia, a dwie są przekonane, że indukcja nastąpiła bez powodu.
To jeden z przejawów przemocy okołoporodowej, wciąż obecnej w polskich szpitalach. Także w krakowskim „Siemiradzkim”, szpitalu, który jest jednym z najwyżej ocenianych w Polsce.
Rozporządzenie Ministerstwa Zdrowia mówi jasno, że personel „każdorazowo uzyskuje zgodę rodzącej na wykonanie zabiegów i badań [...] Rodzącą traktuje się z szacunkiem oraz umożliwia się jej udział w podejmowaniu decyzji".
Margo Sikora-Borecka, doula działająca w Fundacji „Rodzić po ludzku”, mówi, że w wielu szpitalach rozporządzenia okołoporodowe nie są przestrzegane nawet w połowie. Mamy do czynienia z elementami przemocy ginekologicznej i położniczej. – Według naszych badań ponad 54 proc. rodzących doświadczyło nadużyć związanych z zachowaniem personelu lub z niedopełnieniem procedur, w tym 17 proc. doświadczyło przemocy.
Zdaniem Joanny Pietrusiewicz, prezeski fundacji, wiele szpitali wciąż działa jak fabryki. – Pracują po osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Dobry poród wciąż jest kwestią przypadku.
Jedna z bohaterek reportażu mówi, że dwa jej porody były indukowane, ale nikt nie powiedział jej dlaczego. „Porodówka to miejsce, gdzie człowiek staje się pacjentem. Każe nam się związać włosy, zdjąć pierścionki, zmyć makijaż, ogolić krocze. Mamy zniknąć. Nie przeszkadzać, jakbyśmy to nie my były głównymi bohaterkami tego spektaklu. Przy każdym porodzie ciągle za wszystko przepraszałam. Jak odeszły mi wody na szpitalnym korytarzu, było mi wstyd i chciałam lecieć po mopa. Dobre gesty zbierałam jak skarby...”.
Ministra Izabela Leszczyna o respektowaniu rozporządzenia o opiece okołoporodowej: „Te przepisy muszą wreszcie obowiązywać. Kobieta musi być na pierwszym miejscu. […] Niech poród dobrze się kojarzy rodzącym kobietom. Nie może być traumą”.
Kiedy szpital może wywołać poród? Światowa Organizacja Zdrowia (WHO) zaleca, by indukcji porodu nie było więcej niż 10 proc. Tymczasem, jak wynika z badań fundacji Rodzić po ludzku w Polsce u 79 proc. pacjentek, wykonano jedną z interwencji medycznych, w tym przebicie pęcherza płodowego.
Dr Gizela Jagielska, dyrektorka Powiatowego Zespołu Szpitali w Oleśnicy: „Na zwykłych porodówkach powinno się to zdarzać tylko w szczególnych przypadkach: przedwczesne odejście wód płodowych, cukrzyca, nadciśnienie. Pacjentki są też coraz starsze i otyłe, co zwiększa ryzyko powikłań oraz konieczność wywołania porodu wcześniej”.
Dr Jagielska podkreśla, że uzasadniona medycznie indukcja porodu zapobiega powikłaniom zarówno rodzącej jak noworodka, chroni ich zdrowie a czasem nawet życie.
„Z drugiej strony indukcja jest medykalizacją. Często rozpoczyna ona kaskadę kolejnych interwencji medycznych, których finałem może być cesarka. Zdarza się, że kobiety proszą o indukcję, bo chcą zaplanować dzień porodu”.
Dr Jagielska zwraca uwagę, że sytuacja mogłaby się poprawić, gdyby Ministerstwo Zdrowia zbierało dane na temat indukcji. Rozporządzenie w sprawie standardu opieki okołoporodowej zobowiązuje szpital do monitorowania indukcji porodu, ale nie określa, co dalej z tymi danymi robić. A ich analizowanie jest podstawą dobrego funkcjonowania szpitala.
Dlaczego szpitale nie raportują do Ministerstwa Zdrowia danych o stosowaniu indukcji? To powinna być informacja publiczna i osoby rodzące mają prawo to wiedzieć.
Więcej o sytuacji kobiet na oddziałach położniczych czytaj w OKO.press w reportażu
Przeczytaj także:
„Ambasador Federacji Rosyjskiej w Polsce pan Siergiej Andriejew nie przybył dziś do siedziby Ministerstwa Spraw Zagranicznych celem wyjaśnienia incydentu z rosyjskim pociskiem manewrującym, który 24 marca naruszył polską przestrzeń powietrzną” – poinformował rzecznik Ministerstwa Spraw Zagranicznych Paweł Wroński w oświadczeniu dla mediów.
Przypomnijmy: w niedzielę 24 marca 2024 o godz. 4:23 doszło do naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej przez jedną z rakiet manewrujących wystrzelonych nocą 23/24 marca przez Federację Rosyjską. Rakieta przebywała w polskiej przestrzeni powietrznej przez 39 sekund. Rakieta zagubiła się, była częścią rosyjskiego zmasowanego ataku na Ukrainę, w tym okręg lwowski.
„Konwencja Wiedeńska jasno proceduje obowiązki ambasadora w kraju przyjmującym. Zastanawiamy się, czy pan ambasador wykonuje instrukcje MSZ w Moskwie i czy jest w stanie właściwie reprezentować w Warszawie interesy Federacji Rosyjskiej”.
Rzecznik dodał, że polska nota dyplomatyczna z żądaniem wyjaśnienia sprawy naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej została przekazana inną drogą.
„Musimy być gotowi na incydenty, które się zdarzają i będą zdarzać prawdopodobnie w przyszłości, ale też musimy wiedzieć, jak na to reagować. Tutaj wojsko zareagowało błyskawicznie, jeszcze kilka godzin wcześniej całe kierownictwo MON, ale też BBN miało pełną informację o tym, że istnieje zagrożenie dla granicy wschodniej i wszyscy byliśmy postawieni w stan gotowości” – mówił Cezary Tomczyk podczas konferencji prasowej w Lublinie. Przypomnijmy, że w niedzielę 24 marca 2024 o godz. 4:23 doszło do naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej przez jedną z rakiet manewrujących wystrzelonych nocą 23/24 marca przez Federację Rosyjską. Rosyjska rakieta przez 39 sekund przebywała na terytorium Polski.
„Dokonaliśmy naprawdę gruntownego przeglądu wszystkich procedur właśnie po to, żeby polskie niebo było bezpieczne” – mówił Cezary Tomczyk.
Rosja zrzuciła rakiety na Kijów. Na tragicznym nagraniu widać, jak dzieci uciekają z przedszkola przed bombami. Trwa akcja ratunkowa. Na razie wiadomo o 7 rannych osobach. „Dlaczego świat okazał więcej współczucia z powodu ataku terrorystycznego w centrum handlowym niż celowej eksterminacji Ukraińców?” – pisze na portalu X Ołena Haluszka
Rosja przeprowadziła w poniedziałek 25 marca 2024 roku ataki na Kijów. Jak podaje The Kyiv Independent, rosyjska rakieta spadła na dzielnicę, w której toczyło się codzienne życie. Ludzie jechali do pracy, zawozili dzieci do szkół i przedszkoli.
W sieci pojawiło się nagranie z malutkimi dziećmi, które uciekają przed bombami Putina. Zamieściła je na swoim profilu, m.in. żona prezydenta Wołodymyra Zełenskiego. „Kijów. Poniedziałkowy poranek. Podczas eksplozji dzieci z przedszkola biegną do schronu przeciwbombowego. Trudno na to patrzeć. Ale chcę, żeby cały świat usłyszał i zobaczył naszą rzeczywistość. Ukraina potrzebuje więcej systemów obrony powietrznej i natychmiastowej pomocy ze strony naszych partnerów, aby przeciwstawić się temu terrorowi” – napisała Ołena Zełenska.
Szczątki jednej z zestrzelonych rakiet uderzyły w wielopiętrowy budynek mieszkalny w samym centrum miasta. W miejscu uderzenia rosyjskich pocisków w stolicy Ukrainy powstały ogromne kratery. Część rakiety trafiła w prywatny dom w kijowskiej dzielnicy Osokorki. Inne fragmenty rakiety znaleziono na zalesionym terenie w rejonie hołosijiwskim.
Po eksplozjach na niebie nad wschodnim brzegiem Kijowa widać było słup dymu. W Kijowie ratownicy przeszukują zniszczone zabudowania. Na razie wiadomo o 7 rannych. Liczba ofiar cały czas rośnie.
Ukraińskie media informują, że prawdopodobnie Rosja zaatakowała Kijów rakietami Onyks lub Cyrkon wystrzelonymi z tymczasowo okupowanego Krymu. Alarm lotniczy ogłoszony został także w innych regionach Ukrainy. Służby ratunkowe interweniują w stołecznych rejonach peczerskim, sołomyjskim i dnieprowskim„ — informuje korespondent ”Financial Times" Christopher Miller. Rejon peczerski to ścisłe centrum Kijowa.
„Jestem wdzięczny ratownikom Państwowej Służby Ratunkowej Ukrainy, policji, pracownikom przedsiębiorstw użyteczności publicznej i wszystkim innym służbom zaangażowanym w akcję ratunkową i odbudowę po dzisiejszym porannym ataku Rosji na Kijów. Rosyjscy terroryści wystrzelili rakiety balistyczne na Kijów. Niestety, zniszczone zostały domy w typowo miejskim sąsiedztwie. Trwa usuwanie gruzów. Powtarzamy, że Ukraina potrzebuje większej liczby systemów obrony powietrznej, które zapewnią bezpieczeństwo naszym miastom i ratują życie. My wszyscy, którzy szanujemy i chronimy życie, musimy położyć kres temu terrorowi” – napisał Wołodymyr Zełenski na portalu X.
„Dlaczego świat ostatnio okazał więcej współczucia i oburzenia z powodu ataku terrorystycznego w centrum handlowym, o którym Rosja była ostrzegana z wyprzedzeniem, ale zdecydowała się go zignorować, niż z powodu ciągłej, celowej eksterminacji Ukraińców przez Rosję w drodze systemowych straszliwych bombardowań?” – napisała na portalu X Ołena Haluszka, współzałożycielka International Centre for Ukrainian Victory.
Na atak zareagowała też ambasadorka Stanów Zjednoczonych w Ukrainie Bridget Brink. „Ukraina potrzebuje pomocy. Dziś rano Rosja ponownie atakuje Ukrainę rakietami hipersonicznymi. Głośne eksplozje w Kijowie. W ciągu ostatnich pięciu dni Rosja wystrzeliła setki rakiet i dronów przeciwko suwerennemu krajowi. Ukraina potrzebuje teraz naszej pomocy. Nie ma chwili do stracenia” – napisała Brink.
„Kijów. Przedszkolaki biegną do schronu. Gratulacje, Putinie! Oto twoja wielkość!”— napisał były ukraiński ambasador w Austrii Aleksander Szerba.
„Absolutny horror w Kijowie” — napisała Kira Rudik, deputowana do ukraińskiego parlamentu.
Decyzja Donalda Tuska, by nie poprzeć reformy prawa ochrony przyrody (tzw. Nature Restoration Law, NRL) w UE, wzbudziła oburzenie przyrodników. Demonstracja pod siedzibą premiera w Al. Ujazdowskich w Warszawie przypomniała dziś premierowi, że to m. in. dzięki postulatom proekologicznym i proklimatycznym doszedł do władzy
Protestowali aktywiści i naukowcy związani z Centrum Ochrony Mokradeł, fundacją Fota4Climate i poznańskim Prawem do Przyrodym. Protest był niewielki – ok. 30 osób – ale “symbolicznie są tu, myślę, wszyscy, którym zależy na polskiej przyrodzie, klimacie i rolnictwie” – mówił prezes F4C Andrzej Gąsiorowski.
Film z protestu jest TU
Według protestujących zapowiadając odrzucenie NRL, Tusk podważył wiarygodność proprzyrodniczych haseł, z którymi szedł do wyborów. Zgromadzeni naukowcy i aktywiści domagali się od premiera ponownego rozważenia przyjęcia NRL w świetle potrzeb naprawy zdegradowanych ekosystemów Polski, adaptacji polskiego rolnictwa do zmian klimatu i przywrócenia traconych w dużym tempie usług ekosystemowych. Według ekologów Nature Restoration Law wsparłoby realizację następujących ze 100 „konkretów” rządu Tuska. Chodzi o:
"„Setki lat coraz bardziej intensywnego użytkowania gruntów przez rolnictwo doprowadziło do wyjałowienia gleb, a krótkowzroczne projekty melioracyjne i regulacje rzek spowodowały dramatyczne wysychanie naszego kraju. Działania renaturyzacji wód i mokradeł to jedyna szansa dla jednoczesnej poprawy uwarunkowań rolnictwa, przywrócenia siedlisk ginącym gatunkom roślin i zwierząt, a także ograniczenia emisji gazów cieplarnianych w wyniku utraty gleb organicznych” – mówi Wiktor Kotowski, profesor Uniwersytetu Warszawskiego, członek Zarządu Centrum Ochrony Mokradeł.
"Być może premier Tusk za wszelką ceną chce uniknąć nawet cienia podejrzenia, że sprzyja Zielonemu Ładowi, którego częścią jest NRL i przeciwko któremu od tygodni nie przebierając w środkach protestują rolnicy".
Według prof. Kotowskiego argumenty o tym, że NRL będzie utrudnieniem dla rolników, są sprzeczne ze stanem faktycznym – prawo o odbudowie przyrody w to inicjatywa mająca zapewnić możliwość długotrwałej zrównoważonej produkcji rolnej w duchu adaptacji do zmian klimatu i w harmonii z przyrodą.
Zarówno ekolodzy, jak i specjaliści w dziedzinie rolnictwa nie mają wątpliwości, że odbudowa zasobów przyrody jest w Polsce bardzo potrzebna wobec pogłębiających się zjawisk suszowych, powszechnej degradacji gleb i innych symptomów zmiany klimatu oraz skutków wielu dekad krótkowzrocznej gospodarki wodnej i przestrzennej. Poprawa produktywności gleb, wzrost retencji wody, czy odtwarzanie populacji owadów zapylających i inne postulaty NRL wychodzą naprzeciw potrzebom polskich rolników, natomiast nie stwarzają wobec nich żadnych zobowiązań.
Zobowiązania stworzenia dobrowolnych mechanizmów wsparcia projekt NRL nakłada natomiast na państwa członkowskie.
"Jeśli więc premier rządu RP odrzuca projekt NRL, zasadne jest pytanie: czy wycofuje się on z powyższych wyborczych obietnic w obawie przed owymi zobowiązaniami? Jako osoby przejęte stanem polskiej przyrody i pogłębiającym się kryzysem klimatycznym, przyrodnicy, naukowcy i aktywiści społeczni, wzywamy Premiera i Rząd RP do ponownego przeanalizowania treści projektu NRL, wsłuchania się w głos naukowców i zmiany aktualnej – błędnej w naszej opinii – decyzji” – mówili demonstrujący.
Sprawa miała być poddana pod wstępne głosowanie podczas piątkowego spotkania ambasadorów państw członkowskich przy UE 22 marca 2024 roku. Okazało się jednak, że nie miałoby szansy na zdobycie większości głosów popierających.
Jeszcze w środę oraz w czwartek było wiadomo, że Polska zagłosuje przeciwko dyrektywie, ale nagle zdanie w sprawie dyrektywy zmieniły Węgry, które zadeklarowały sprzeciw. Tym samym polski głos nie był potrzebny, by prawo mogło zostać zablokowane.
By nie pogrzebać reformy belgijska prezydencja zdecydowała o wycofaniu punktu nt. NRL z obrad poniedziałkowej Rady ds. Środowiska 25 marca 2023 roku.
Z jednej strony to dobra wiadomość – dyrektywa wciąż leży na stole i czeka na lepszy moment. Trudno jednak stwierdzić, czy taki moment w ogóle nadejdzie przed czerwcowymi wyborami do Parlamentu Europejskiego, po których nastąpi wymiana składu unijnych instytucji – niekoniecznie na takie sprzyjające polityce na rzecz klimatu i bioróżnorodności.
Ponadto prezydencję w Radzie w drugim półroczu 2024 roku będą sprawowały Węgry. Przy tym, że są przeciwko wejściu dyrektywy w życie, trudno liczyć na to, że będą się angażować w budowę poparcia dla tego prawa. Podobna sytuacja może mieć miejsce na początku 2025 roku, kiedy prezydencję obejmuje Polska. No chyba, że wiatr nastrojów społecznych znowu zmieni kierunek i Koalicja Obywatelska wróci do swoich zielonych postulatów z kampanii wyborczej.