W związku z afera Funduszu Sprawiedliwości policja ma doprowadzić byłego zastępcę Zbigniewa Ziobry Marcina Romanowskiego do aresztu tymczasowego – na razie jednak nie ustaliła jego pobytu. W sprawie tej samej afery Kaczyński zeznawał w prokuraturze
Stało się tak mimo wielotysięcznych, prounijnych protestów, trwających w Gruzji od wielu tygodni.
Gruzja zawiesza rozmowy o akcesji swojego kraju do Unii Europejskiej do 2028 roku. Jak poinformował premier Irakli Kobachidze, chodzi o czas, który potrzebny jest do osiągnięcia odpowiedniego stopnia rozwoju gospodarczego, który pozwoliłby na rozmowy z UE. To oficjalne wytłumaczenie decyzji eurosceptycznego rządu, którego poczynania są przyczyną wielotysięcznych protestów.
„Postanowiliśmy nie umieszczać kwestii otwarcia negocjacji z Unią Europejską w porządku obrad do końca 2028 roku. Odmawiamy także do końca 2028 r. jakichkolwiek dotacji z budżetu UE” – stwierdził premier Kobachidze. Gruzja negocjuje możliwość wstąpienia do wspólnoty od 2022 roku. Rok później zyskała status państwa kandydującego.
Mimo że Gruzja w swojej konstytucji ma wpisany cel członkostwa w UE, nowy gabinet rządzący krajem oddala go od wspólnoty. Opozycja nie uznała wyników październikowych wyborów, w której zwyciężyła partia Gruzińskie Marzenie.
Międzynarodowi obserwatorzy alarmowali o nieprawidłowościach, które zauważyła również prezydentka kraju, Salome Zurabiszwili.
Jak oświadczyła, że uznaje wybory parlamentarne za sfałszowane. Jej zdaniem rządząca partia próbuje odebrać narodowi gruzińskiemu „europejską przyszłość” i używa do tego „każdej dostępnej taktyki”, w tym nowoczesnych technologii. Powiedziała, że wybory w Gruzji można „opisać jako rosyjską operację specjalną” i „nową formą wojny hybrydowej”. Do powtórzenia wyborów w Gruzji wezwał również Parlament Europejski.
W rozmowie z OKO.press gruzińska pisarka Tamta Melaszwili nazwała wybory parlamentarne „ewidentnym oszustwem”.
„Wielokrotne głosowanie przez tę samą osobę, w różnych miejscach, łamanie tajności głosowania, atakowanie i zastraszanie wyborców… Sytuacja jest naprawdę napięta i nikt nie jest w stanie przewidzieć, co będzie dalej. Wszystko jest takie niepewne i niejasne. Ludzie obawiają się, co się wydarzy” – mówiła nam Gruzinka. Przez cały listopad pod flagami Unii Europejskiej trwają protesty przeciwko władzy.
Musimy zwiększyć finansowanie NCN, w innym przypadku zabraknie pieniędzy na podstawowe badania – zwracają uwagę autorzy listu do premiera i ministra nauki.
Pieniędzy na naukę jest za mało – twierdzą uczeni, którzy zaapelowali do premiera i ministra nauki o zwiększenie jej finansowania. Pod lupę wzięli przede wszystkim propozycję wydatków na Narodowe Centrum Nauki zaproponowane w ustawie budżetowej. Takie stanowisko wyraził Klub Stypendystów Fundacji na rzecz Nauki Polskiej.
Budżet NCN przez wiele lat był zamrożony, a potrzeby rosną – zwracają uwagę syngatariusze apelu. „Brak odpowiedniego wsparcia oznacza, że wiele znakomitych projektów naukowych nie zostanie zrealizowanych” – czytamy w liście. – „Nauka odgrywa kluczową rolę w kształtowaniu przyszłości Polski i nie może być marginalizowana w ramach polityki publicznej” – przekonują podpisani pod apelem. Jak zwracają uwagę, NCN jest jedną z najważniejszych instytucji państwa, gwarantując naukowcom niezależność i przyczyniając się do ich międzynarodowych sukcesów.
Wcześniej z podobnym postulatem wyszła Rada NCN. Według niej w 2025 troku finansowanie Centrum powinno zwiększyć się o 300 mln złotych. W zeszłym roku pieniądze na jego funkcjonowanie wzrósł o 200 mln, ale to wciąż za mało – informują członkowie Rady.
Budżet jednostki wynosi teraz wynosi ponad 1,6 mld zł, z czego 1,583 mld jest kierowane bezpośrednio na projekty badawcze. „W latach 2018-2023 budżet NCN był praktycznie zamrożony. Przez te sześć lat dotacja celowa NCN na finansowanie badań naukowych wzrosła o zaledwie kilkanaście procent – z 1,226 mld do 1,392 mld zł. Z powodu tak niskiego budżetu NCN nie było w stanie sfinansować wielu bardzo dobrych projektów. W 2023 roku finansowanie na realizację swoich naukowych planów otrzymało zaledwie 11 procent naukowców starających się o grant w NCN” – czytamy na stronie Narodowego Centrum Nauki.
„Niska dotacja na NCN doprowadzi do regresu badań podstawowych, stanowiących klucz do przyszłych innowacji oraz rozwoju społeczno-gospodarczego” – piszą z kolei stypendyści Fundacji na rzecz Nauki Polskiej.
Polska na badania przeznacza zaledwie 0,5 proc. swojego PKB. Dla porównania Francja utrzymuje ten budżet na poziomie 2,5 proc, a Niemcy – 3,5 proc. PKB. Zwiększenie finansowania nauki jest jednym z punktów 100 konkretów Koalicji Obywatelskiej na 100 pierwszych dni funkcjonowania rządu. Postulat nie znalazł się jednak w umowie koalicyjnej. Zdaniem przedstawicieli uczelni nauka powinna być finansowana 3 proc. PKB.
„Politycy nie są przekonani, że warto finansować naukę, ponieważ społeczeństwo woli, żeby pieniądze były wydawane, a czasami rozdawane, na inne cele. Nie widzi, że to inwestycja. Tymczasem, jak wskazuje ekspertyza wykonana na zlecenie pięciu rektorów najlepszych szkół ekonomicznych w Polsce, najbardziej opłacalna dla państwa inwestycja to właśnie nakłady na naukę i badania rozwojowe” – mówił na naszych łamach prof. Maciej Żylicz.
„Według Narodowego Centrum Nauki w Polsce o granty aplikuje ok. 30 proc. naukowców. To znaczy, że 70 proc. nie aplikuje. A szanse dostania takiego grantu, przy bardzo słabym finansowaniu NCN, wynoszą obecnie zaledwie 10 proc. To mówi samo za siebie. System się całkowicie zablokował. Ludzie narzekają, że są bardzo niskie pensje, bo są. Tylko że poza narzekaniem, nic nie robią. Tolerują kolegów, którzy nie pracują naukowo. A są ludzie, którzy chcieliby wziąć tę pracę, młodzi, zdolni i ambitni” – opisywał patologie polskiego systemu Żylicz.
„Chcemy przywrócić Polsce pełną obecność w Europie. Naszym celem jest efektywne wykorzystanie środków unijnych na badania, rozwój i wdrażanie nowych rozwiązań – to jedno z głównych założeń resortu” – mówił z kolei dwa tygodnie temu minister nauki Mariusz Wieczorek. – „Będziemy wspierać wszystkie działania sprzyjające umiędzynarodowieniu, bo widzimy w tym ogromną szansę na rozwój polskiej nauki. Przed nami dyskusje o nowych alokacjach finansowych i o nowej perspektywie budżetowej. Polska prezydencja w Radzie Unii Europejskiej stwarza możliwość, aby przeforsować nasze koncepcje i pomysły. Przygotowujemy obecnie plan związany z nową perspektywą finansową i zamierzamy podczas prezydencji przedstawić m.in. koncepcję regionalnych programów operacyjnych.”
Przestępstwa związane z nienawiścią ze względu na płeć, orientację, wiek czy niepełnosprawność mogą być ścigane z urzędu – to propozycja resortu sprawiedliwości, którą przyjął właśnie rząd.
W projekcie nowelizacji kodeksu karnego resort sprawiedliwości zapisało możliwość ścigania z urzędu przestępstw podszytych nienawiścią m.in. wobec społeczności LGBT+.
Obecnie karom podlegają sprawcy przestępstw popełnianych m.in. ze względu na czyjąś przynależność narodową, etniczną, rasową czy wyznaniową. Ministerstwo Sprawiedliwości chce poszerzyć ten katalog przesłanek o niepełnosprawność, wiek, płeć i orientację seksualną. W pierwszej wersji nowelizacji zapisano również przesłankę o „tożsamości płciowej”, ale ostatecznie uznano, że „płeć” jest już wystarczająco elastycznym sformułowaniem.
Projekt zakłada następujące kary:
Ministerstwo Sprawiedliwości w uzasadnieniu projektu zapisało, że te zmiany „zapewnią pełniejszą realizację konstytucyjnego zakazu dyskryminacji, a także wypełnią międzynarodowe zobowiązania dotyczące ochrony przed mową nienawiści i przestępstwami z nienawiści”. Nowelizacja już została przyjęta przez rząd – teraz zajmie się nią Sejm.
Taka zmiana w kodeksie karnym jest wypełnieniem jednego z punktów umowy koalicyjnej, w której zapisano: „Wszyscy jesteśmy równi, a orientacja seksualna i płeć nie może być powodem dyskryminacji. Walka z mową i czynami z nienawiści będzie naszym priorytetem. Znowelizujemy kodeks karny tak, aby mowa nienawiści ze względu na orientację seksualną i płeć była ścigana z urzędu”.
Był to postulat organizacji społecznych, którzy jeszcze przed uformowaniem się rządu zwróciły się do KO, Trzeciej Drogi i Lewicy o zmiany. „Po ośmiu latach rządów PiS jesteśmy straumatyzowani. Nie wyobrażam sobie narodowej debaty o związkach partnerskich, gdy TVP szczuje na nas co 40 minut, na ulicę wyjeżdżają homofobusy, a prawicowe organizacje mają miliony, żeby nas atakować” – tłumaczył OKO.press Bart Staszewski z Fundacji „Basta”.
Poziom nienawiści ze względu na orientację seksualną czy tożsamość płciową podczas rządów PiS analizowała m.in. organizacja Amnesty International. W raporcie „Byliśmy traktowani jak przestępcy” przeprowadzono 54 wywiady z osobami LGBT+ i osobami sojuszniczymi, w tym uczestnikami „Tęczowej nocy” (7 sierpnia 2020) i marszu równości w Białymstoku (lipiec 2019).
„Obrzucali nas moczem, gdzie nie spojrzałem akty przemocy fizycznej, wyzwiska, ktoś rzucił petardę pod wózek osoby z niepełnosprawnością (...) Czuliśmy się zupełnie przytłoczeni, na samym końcu udało nam się jakoś stamtąd uciec. Moi przyjaciele, którzy tam ze mną byli, byli potem zupełnie straumatyzowani. Pierwszy raz czułem taką pewność, że ktoś mógłby mnie po prostu stłuc lub nawet zabić (...) Bardzo niewiele chroniło nas przed nimi” – mówił cytowany w raporcie AI Bazyli, opowiadający o marszu w Białymstoku.
Tematem raportu była nie tylko mowa nienawiści czy ataki, ale także przemoc ze strony państwa — przejawiająca się np. zakazem organizacji zgromadzeń.
„Nie na to się umawialiśmy” – stwierdził Szymon Hołownia. Według niego za „fake newsy” dotyczące jego związków z Collegium Humanum mogą odpowiadać koalicjanci.
„Nie jestem absolwentem tej uczelni” – zaznaczył mocno Szymon Hołownia po doniesieniach o jego związkach z Collegium Humanum. „Newsweek” donosił wczoraj, że marszałek Sejmu uczęszczał na uczelnię, która przekazywała dyplomy studiów MBA w zamian za łapówki.
„Szymon Hołownia nie studiuje i nigdy nie studiował na Collegium Humanum. Nigdy też nie spotykał się z jej władzami w oficjalny czy nieoficjalny sposób. Każdy, kto twierdzi inaczej – kłamie” – przekazywała wczoraj Polska 2050. – „Jedyne, co łączy go z tą uczelnią, to podanie, które wysłał kilka lat temu, kiedy to rozważał studia z psychologii. Nie podjął ich jednak z uwagi na pozyskane w międzyczasie informacje o podejrzanej reputacji uczelni, oraz zmianę planów życiowych. Oszczerczych ataków na niezależną kandydaturę Szymona Hołowni można się było spodziewać. Marszałek jest na nie przygotowany i jedynie wzmacniają one jego zdecydowanie, by właśnie taką brudną, opartą na fake newsach politykę zmieniać”- czytamy w oświadczeniu partii na platformie X.
„Bardzo jasno, stanowczo i po raz kolejny chcę poinformować, że nie studiowałem w uczelni Collegium Humanum, nie jestem absolwentem uczelni Collegium Humanum, nie posiadam jej dyplomu, nie podjąłem studiów na tej uczelni, nigdy nie dokonałem żadnej wpłaty na konto tej uczelni związanej z opłatą za studia, nie uczestniczyłem w żadnych zajęciach prowadzonych przez tę uczelnię, nie uczestniczyłem w żadnych uroczystościach, ja nawet nie wiem, gdzie się ta uczelnia znajduje” – wyjaśniał z kolei Hołownia. Jak stwierdził, jeśli dziennikarze oparli się w swoich doniesieniach na danych z akt śledztwa, które toczy się w prokuraturze, to stanowi to przestępstwo.
Marszałek Sejmu dał też do zrozumienia, że oskarżenia mogą być częścią brudnej kampanii, która rusza po ogłoszeniu jego startu w wyborach prezydenckich. Podejrzenia skierował na koalicjantów.
„To oznacza, że sprawa jest bardzo poważna i to oznacza, że dojdzie do bardzo poważnego kryzysu zaufania w naszej koalicji. Bo jeżeli służby za tym stoją, albo służby lub prokuratura miała w tym jakikolwiek udział, bo skądś te informacje musiały wyciec, to będzie znaczyło, że nie jest to, to, na co się umawialiśmy” – mówił Hołownia.
Ujawniona przez „Newsweek” afera dotycząca Collegium Humanum polegała na tym, że uczelnia wystawiała dyplomy za pieniądze, umożliwiając absolutnie błyskawiczne „kończenie studiów”, które de facto żadnymi studiami nie były. Na łatwe zdobycie dyplomów MBA skusiły się setki osób, ponieważ dyplomy te dają między innymi możliwość ubiegania się o stanowiska w radach nadzorczych spółek, także spółek Skarbu Państwa. Dyplomy Collegium Humanum dostało, a w zasadzie kupiło, wielu polityków (najczęściej z PiS), ale również dowódców Wojska Polskiego, samorządowców i innych osób publicznych.
Ostatnio na jaw wyszło, że na uczelni „studiował” między innymi Jacek Sutryk. Według ustaleń dziennikarzy był częścią nieformalnego układu samorządowców dzielących się posadami między innymi w radach nadzorczych spółek komunalnych. Prezydent Wrocławia przyjął posady w Regionalym Centrum Gospodarki Wodno-Ściekowej w Tychach oraz Śląskim Centrum Logistyki w Gliwicach. W ten sposób mógł dorobić do prezydenckiej pensji około 130 tys. złotych.
Na kandydata Lewicy poczekamy jeszcze ponad dwa tygodnie, a sprawa nie jest jeszcze przesądzona – mówiła posłanka formacji, Anna Maria Żukowska.
Anna Maria Żukowska mówiła w radiu RMF FM mówiła o szansach Lewicy w wyborach prezydenckich. Przyznała przy tym, że politycy formacji nie spodziewają się zwycięstwa lewicowego kandydata lub kandydatki, choć nie jest ono wykluczone.
„Trzeba walczyć i my chcemy walczyć. Ja nie będę niczego przesądzała, dlatego że różne niespodzianki wyborcze są możliwe, co pokazują ostatnio wybory w innych krajach. Też bym nie przesądzała tego, kto wejdzie do drugiej tury. My walczymy o wejście do drugiej tury” – mówiła Żukowska.
O tym, kto będzie kandydował, Nowa Lewica zadecyduje 15 grudnia na zgromadzeniu Rady Krajowej. Tego dnia też planowane jest ogłoszenie tego nazwiska. Żukowska zapewniła, że mimo wcześniejszych przecieków, skupiających się przede wszystkim na nazwisku ministry pracy i polityki społecznej Agnieszki Dziemianowicz-Bąk, decyzja nie została jeszcze podjęta. „Robiliśmy badania, mieliśmy wczoraj analizę tych badań i są ciekawe wnioski” – przyznała posłanka, która nie chciała wskazać, czy większe szansę na lewicową nominację ma polityk, czy polityczka Lewicy. Jak dodała, nie obawia się konkurencji ze strony ewentualnego kandydata Razem – partii, która opuściła klub Lewicy i grono partii popierających rząd, choć sama nie miała własnych jego członków.
Do tej pory w kontekście lewicowej kandydatury najczęściej pojawiało się nazwisko Agnieszki Dziemianowicz-Bąk. Już w sierpniu politycy Lewicy przyznawali, że to ona jest jedną z najpoważniejszych kandydatek z grona posłów i posłanek ugrupowania. „To najpopularniejsza ministra Lewicy, dotychczas zrealizowała najwięcej projektów. Pokazuje tym swoją sprawczość i sprawność polityczną” – mówiła wtedy Żukowska Polskiej Agencji Prasowej. Ostatnio Dziemianowicz-Bąk firmowała projekt wolnej wigilii. Nazwisko członkini rządu było też brane pod uwagę przez sondażownie, które wskazywały na jej poparcie w wyścigu prezydenckim na poziomie sześciu-siedmiu procent.
Pod koniec listopada politycy przyznają jednak, że sprawa nie jest do końca przesądzona. Wirtualna Polska donosi, że Dziemianowicz-Bąk nie chciałaby opuszczać swojego resortu na czas urlopu, a w wewnętrznych badaniach miało pojawić się nowe nazwisko. Chodzi o prezydenta Włocławka, Krzysztofa Kukuckiego.
„Jest słabo rozpoznawalny, ale to on wprowadza hasła Lewicy w życie: budował mieszkania, wprowadził 7-godzinny dzień pracy w urzędzie, jest spoza wielkiego miasta i myślę, że byłby zadowolony z propozycji startu” – cytuje portal jednego z polityków formacji. Inny miał powiedzieć dziennikarzom WP, że Kukucki zostanie wystawiony w razie braku zgody którejś z polityczek Lewicy.