Wewnętrzne prawybory w Koalicji Obywatelskiej wygrał Rafał Trzaskowski i to on będzie kandydatem KO na prezydenta RP w wyborach w maju 2025 r.
Po 15 latach od decyzji Baracka Obamy, na polskiej ziemi spełnia się amerykański sen. Otwarta dziś baza obrony przeciwrakietowej w Redzikowie miała chronić USA przed uderzeniem Iranu. Ale czy będzie w stanie obronić NATO przed Rosją?
Dziś oficjalnie otwarto amerykańską bazę antyrakietową w Redzikowie koło Słupska. W uroczystościach wziął udział prezydent Andrzej Duda, szef MON Władysław Kosiniak-Kamysz oraz przedstawiciele władz USA i NATO.
Baza w Redzikowie jest elementem amerykańskiej tzw. tarczy antyrakietowej. Cały system składa się z dwóch komponentów: morskiego i lądowego. Aegis Ballistic Missile Defense to system wyrzutni rakiet rozmieszczony na amerykańskich okrętach pływających po europejskich morzach.
Uzupełnia go część lądowa – Aegis Ashore – rozlokowana we wschodniej części Europy. W jej skład wchodzi centrum dowodzenia w amerykańskiej bazie Ramstein w Niemczech, radar w Turcji, baza rakietowa w Deveselu w Rumunii oraz baza rakietowa w polskim Redzikowie.
Decyzję o budowie kontynentalnej części tarczy antyrakietowej podjął w 2009 roku prezydent USA Barack Obama. Rumuńska baza była gotowa już w 2016 r., czyli w tym samym roku, kiedy dopiero rozpoczynała się budowa instalacji w Redzikowie. Po wielu opóźnieniach (problemy z podwykonawcami, pandemia Covid-19), baza została ukończona i przekazana amerykańskiej marynarce wojennej dopiero w grudniu 2023 r.
Początkowo Redzikowo miało być tylko częścią amerykańskiego systemu antyrakietowego. Opóźnienia w budowie doprowadziły jednak do przedefiniowania całego systemu. Dziś baza w Redzikowie jest już częścią systemu obrony powietrznej NATO.
“To jest już nie tylko inwestycja amerykańska. To jest działanie całego Sojuszu Północnoatlantyckiego i to się dzieje w Polsce”
- podkreślał przed oficjalnym otwarciem bazy w Redzikowie szef MON Władysław Kosiniak-Kamysz.
Pomysł stworzenia tarczy antyrakietowej powstał w USA w latach dwutysięcznych. Powodem było rosnące zagrożenie ze strony Iranu, który po operacji wojsk NATO w Afganistanie i inwazji USA na Irak, pozostał najsilniejszym graczem na Bliskim Wschodzie.
Nie brakuje głosów, że otwierana dziś baza w Redzikowie, a wraz z nią cała amerykańska tarcza antyrakietowa to w pewnym sensie “relikt poprzedniej epoki”. 15 lat po decyzji Baracka Obamy o jej budowie, dużo większym zagrożeniem dla Europy i USA nie jest Iran, ale Rosja.
„Baza została zaprojektowana pod kątem zagrożenia z Iranu – a nie Rosji. To ma swoje konsekwencje – dlatego baza z radarem jest w Turcji, dlatego jedna z baz jest w Rumunii, a druga w Polsce. Trzeba zadać pytanie – mam nadzieję, że polskie władze zadają takie pytanie partnerom z USA i otrzymują odpowiedzi – jak się ma taka lokalizacja i zdolności rozmieszczone w tych bazach do zagrożenia z Rosji”
- powiedział w rozmowie z PAP, analityk Polityki Insight ds. bezpieczeństwa i spraw międzynarodowych, Marek Świerczyński.
Część ekspertów uważa jednak, że od początku nie chodziło tylko o Iran, ale o szeroko rozumiane zagrożenie z obszaru euroazjatyckiego.
Oficjalnie mówiło się o Iranie, aby nie drażnić Rosji, która ostro sprzeciwiała się budowie amerykańskiej instalacji we wschodniej Europie. Jakiekolwiek wyrzutnie rakiet rozlokowane w pobliżu rosyjskich granic (Bazę w Redzikowie i Kaliningrad dzieli niespełna 300 km) traktowane było jako bezpośrednie zagrożenie dla Rosji ze strony USA i NATO.
Rosyjskich władz nie uspokajał fakt, że polska baza będzie wyposażona tylko w pociski SM-3, a więc przechwytujące rakiety balistyczne krótkiego i średniego zasięgu.
“Ale, co jest bardzo istotne, w ich środkowej fazie lotu, czyli w momencie, kiedy znajdują się one de facto w przestrzeni kosmicznej, bardzo wysoko nad powierzchnią ziemi. To znaczy, że tak naprawdę nie wiemy, jaka byłaby skuteczność takiej broni wobec pocisków, które byłyby skierowane w pobliże bądź na samą bazę w Redzikowie”
- tłumaczy Świerczyński w rozmowie z PAP.
Arsenał bazy ma więc potencjał wyłącznie obronny, niechroniącym przed uderzeniem w terytorium Europy Wschodniej.
Rozszerzenie działania bazy w Redzikowie jest jednak możliwe. Bo choć póki co jest ona wyposażona tylko w pociski typu SM-3, to sama wyrzutnia jest zdolna do wystrzeliwania także rakiet typu SM-6 mogących dosięgnąć obiektów lecących na niższym pułapie (w tym dronów), a nawet wyłącznie ofensywnych rakiet manewrujących Tomahawk.
“Trzeba rozszerzyć zakres działania tarczy antyrakietowej. O tym będziemy rozmawiać na pewno z sekretarzem generalnym [NATO – przyp. red.], z naszymi przyjaciółmi w Stanach Zjednoczonych” – powiedział kilka dni temu Władysław Kosiniak-Kamysz.
Na otwarcie bazy w Redzikowie zareagował już Kreml:
„Chodzi o przemieszczanie amerykańskiej infrastruktury wojskowej na terytorium Europy w kierunku naszych granic. To nic innego, jak próba podważenia naszego potencjału militarnego i doprowadzi oczywiście do podjęcia przez Rosję odpowiednich środków w celu zapewnienia równowagi”
- powiedział rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow w rozmowie z agencją Reutera.
Zwierzchnik Kościoła anglikańskiego, arcybiskup Canterbury Justin Welby złożył we wtorek rezygnację tydzień po publikacji raportu, w którym stwierdzono, że kościół tuszował akty przemocy wobec chłopców i młodych mężczyzn.
W opublikowanym w zeszłym tygodniu dokumencie opisano działania Johna Smytha, który organizował ewangelickie obozy letnie dla młodych chrześcijan w latach 70-tych i 80-tych. Według raportu Smyth, który zmarł w 2018 roku, był odpowiedzialny za brutalne znęcanie się nad dziećmi. W procederze ucierpiało ponad 130 chłopców w krajach Wielkiej Brytanii, Zimbabwe i Republice Południowej Afryki.
„Wierzę, że moje ustąpienie leży w najlepszym interesie Kościoła Anglii, który kocham i któremu miałem honor służyć” – oświadczył arcybiskup, podkreślając, że o pozwolenie na rezygnację zwrócił się do króla Karola III.
Pod apelem wzywającym głowę kościoła anglikańskiego do rezygnacji podpisało się 14 tys. osób — apelowali o to również duchowni i niektórzy biskupi.
Smyth mieszkał w Afryce od 1984 roku. Zmarł w wieku 75 lat w RPA podczas trwającego śledztwa prowadzonego przez brytyjską policję.
Informacja o nadużyciach dotarła do władz Kościoła i samego arcybiskupa w lipcu 2013 roku. Gdyby Welby, co powinien był zrobić, zgłosił tę informację policji, prawdopodobnie „doszłoby do pełnego śledztwa, ujawnienia seryjnego charakteru nadużyć w Wielkiej Brytanii, obejmujących wiele ofiar, i ewentualnie skazania sprawcy” – czytamy na stronie „Washington Post”. W 2017 roku Welby miał powiedzieć, że poznał Smytha, ale „nie był z nim blisko”.
Jednak z raportu wynika, że Welby i Smyth jeździli razem na obozy od w latach 1975-1979.
68-letni Welby piastował swoje stanowisko od 2013 roku i miał przejść na emeryturę w 2026 roku. Ochrzcił wiele członków rodziny królewskiej m.in. księcia Jerzego z Walii, księżniczkę Charlottę i księcia Louisa. Udzielił również ślubu księciu Harry’emu i Megan Markle.
W 2023 roku koronował Karola III, zostając pierwszym od 70 lat arcybiskupem, który koronował brytyjskiego monarchę.
Jak podaje AFP, Welby niejednokrotnie wypowiadał się na temat zmian klimatu, ubóstwa na świecie, ale też krytykował wielkie korporacje za uchylanie się od płacenia podatków. W czasie Brexitu potępiał antyimigrancką retorykę środowisk związanych z Nigelem Faragem.
Z jednym z poszkodowanych przez Smytha rozmawiali dziennikarze BBC. „Przez lata stał się dla mnie kimś w rodzaju ojca” – mówi w nagraniu wideo Andrew Morse, nad którym Smyth znęcał się kilka lat. „W moje 21 urodziny John Smyth powiedział, że wciąż grzeszę, a to wymaga specjalnego bicia” – mówi dalej Morse. „To było bicie setkami uderzeń laską. W końcu zdałem sobie sprawę, że nie mogę dłużej tego znieść. Napisałem kilka listów do środowisk chrześcijańskich, a kiedy nie przynosiło to żadnego skutku, postanowiłem odebrać sobie życie”.
Arcybiskup Canterbury, będący zwierzchnikiem Kościoła Anglii, pełni także ważną rolę konstytucyjną. Jak podaje BBC, proces wyboru następcy Welby’ego obejmie ogólnokrajowe konsultacje, podczas których zbierane będą opinie zarówno od członków Kościoła, jak i osób spoza. Może to potrwać co najmniej sześć miesięcy.
Po upadku trójpartyjnej koalicji Olafa Scholza i trwającej kilka dni debacie na temat przyspieszonych wyborów do Bundestagu znana jest ich oficjalna data. Odbędą się 23 lutego 2025 roku — podaje Deutsche Welle.
6 listopada Olaf Scholz (SPD) zdymisjonował ministra finansów i przewodniczącego FDP Christiana Lindnera oraz zapowiedział przyspieszone wybory. Jak czytamy na stronie Ośrodka Studiów Wschodnich, „powodem dymisji Lindnera były żądania liberałów dotyczące radykalnej zmiany kursu rządu m.in. w polityce fiskalnej, energetycznej i gospodarczej”.
Datę wyborów ustaliły kluby poselskie SPD i opozycyjnej chadecji CDU/CSU. Na taką propozycję przystał także klub Zielonych – tworzący teraz z SPD mniejszościowy rząd Olafa Scholza. Celem jest utworzenie stabilnego rządu po rozpadzie trzypartyjnej koalicji kanclerza Olafa Scholza w zeszłym tygodniu.
Scholz ma wystąpić do Bundestagu o wotum zaufania w tygodniu po 16 grudnia – podaje DW. Jeśli, zgodnie z oczekiwaniami, nie uzyska większości, rząd oficjalnie zaproponuje termin wyborów prezydentowi Niemiec. Decyzję podejmie prezydent Frank-Walter Steinmeier, ale to będzie już tylko formalność.
Kryzys w koalicji trwał od wielu miesięcy. Ośrodek Studiów Wschodnich wskazuje, że postawa liberałów z FDP wynika z przeświadczenia, że „jedynie ucieczka z gabinetu da partii szansę na odbicie się i ponowne wejście do Bundestagu po wcześniejszych wyborach”. Ugrupowanie od miesięcy notuje spadki popularności i ponosi kolejne porażki wyborcze w landach. „Krótka kampania wzmacnia chadeckie CDU/CSU – lidera aktualnych sondaży (ok. 33 proc.)” – czytamy.
Chadecy, by mieć większość w parlamencie, prawdopodobnie będą musieli współpracować z SPD Scholza, które obecnie w sondażach ma 15,5 proc. poparcia. Do koalicji będzie także potrzebna trzecia partia. To mogą być liberałowie z FDP (poparcie na poziomie 5 proc.) lub ewentualnie Zieloni, którzy w sondażach mają 11 proc. – podaje AFP.
Co więcej, wybory 23 lutego to nie jest idealna data. Koliduje ona z feriami szkolnymi w dwóch z szesnastu landach. W Saksonii będą już ferie, a w Kraju Saary będzie to dzień przed ich rozpoczęciem, kiedy wiele osób prawdopodobnie będzie już w podróży.
Scholz, który chce ponownie wystartować w wyborach, mimo słabych wyników w sondażach, początkowo zasugerował przeprowadzenie wyborów pod koniec marca, ale spotkał się z silną presją ze strony wszystkich pozostałych partii, domagających się ich przyspieszenia.
Jak podaje AFP, w Niemczech po raz pierwszy w historii rządu federalnego rządziła koalicja stworzona z trzech ugrupowań. Być może nie po raz ostatni, biorąc pod uwagę coraz większe rozdrobnienie niemieckiego systemu partyjnego.
Niemiecka kampania wyborcza potrwa w samym środku okresu inauguracji Donalda Trumpa na prezydenta USA, którą zaplanowano na 20 stycznia.
Duże poparcie notuje skrajnie prawicowa partia Alternatywa dla Niemiec (AfD), a to z powodu wypowiedzi polityków dotyczących migracji. Ugrupowanie może liczyć obecnie na 20-procentowe poparcie, jednak inne partie deklarują, że raczej będą unikać w przyszłości tworzenia koalicji z politykami AfD.
OSW zauważa, że kampanię wyborczą zdominują problemy wewnętrzne, głównie gospodarcze i dotyczące zarządzania kryzysem migracyjnym.
To też zły czas dla Ukrainy. Niemcy, po Stanach Zjednoczonych, są drugim największym wsparciem finansowym dla Ukrainy. W obliczu nadchodzącej prezydentury Donalda Trumpa, który zapowiedział zakończenie wojny w ciągu dnia i wstrzymanie pomocy Ukrainie, Kijów czeka trudna zima. Niemcy, zamiast mobilizować europejskie stolice do wysłania jasnych sygnałów wsparcia dla Ukrainy i wzmocnienia jej obrony, będą pochłonięte wewnętrznymi konfliktami, a także sparaliżowane niezdolnością do uchwalenia budżetu na 2025 rok.
Kwestie związane z wojną odegrają w niemieckiej kampanii rolę drugorzędną. „Chadecja będzie wskazywała na konieczność silnego wspierania Kijowa”, natomiast SPD może argumentować, że pomoc Ukrainie „nie może odbywać się kosztem Niemców, o czym w uzasadnieniu dymisji Lindnera wspominał Scholz”.
Dwóch agentów Mińska pod fałszywą tożsamością wjechało do Polski. Ich cel to inwigilacja białoruskiej opozycji – takie są ustalenia śledztwa Białoruskiego Centrum Śledczego, Cyberpartyzantów i „Rzeczpospolitej".
Obywatele Białorusi mieszkali w Polsce i prowadzili biznesy. Dzmitry P. i Maksim K. byli właścicielami łódzkiej spółki „A”, która miała zajmować się usługami IT i handlem samochodami. „Za tymi fałszywymi danymi kryją się agenci wywiadu wojskowego GRU w Mińsku — Juryj K. i Michaił P.” – podaje „Rzeczpospolita”.
Prawdziwą tożsamość agentów odkryli niezależni dziennikarze z Białoruskiego Centrum Śledczego (Belarusian Investigative Center) wspierani przez Cyberpartyzantów (Belarusian Cyber Partisans – hakerów walczących z reżimem Aleksandra Łukaszenki).
W sierpniu 2020 roku tuż po sfałszowanych przez reżim Łukaszenki wyborach prezydenckich wybuchły największe w historii Białorusi protesty. Juryj K. i Michaił P. mieli dołączyć do protestów, a także zapisać się do tamtejszej organizacji obrony praw człowieka.
W Polsce mężczyźni obracają się w kilku organizacjach białoruskiej opozycji. Dzmitry P. uczestniczy w jednym ze spotkań przeciwników Łukaszenki w Warszawie, a także zgłasza się do współpracy z opozycjonistką Marią Kalesnikawą (skazaną na 11 lat pozbawienia wolności za „udział w spisku” i „próbę obalenia władz”).
Białoruscy agenci — według ustaleń „Rzeczpospoliej” — dostali się do Polski na przełomie września i października 2023 roku. Mieli otrzymać roczne wizy pracownicze w konsulacie w Grodnie. ”Podstawą ich wystawienia mogła być założona kilka miesięcy wcześniej spółka „A” w Łodzi. Założono ją online, a do dziś nie wpłacono nawet 5 tys. zł kapitału założycielskiego” – czytamy.
Mężczyźni wielokrotnie przekraczali granicę w Terespolu, jednak nie wiadomo czy jeszcze są w Polsce. Ich roczne wizy skończyły się dwa tygodnie temu.
Na celowniku służb Łukaszenki jest m.in. Paweł Łatuszka, były ambasador Białorusi w Polsce i jeden z czołowych rywali dyktatora. Jego zdaniem służby reżimu „nie kryją się ze swoją działalnością na terenie UE”. Polska prokuratura prowadzi dochodzenie w sprawie zamachu na niego.
Łatuszką w warszawskim biurze udzielił wywiadu podszywającemu się pod dziennikarza Pablo Gonzálezowi, który okazał się rosyjskim agentem GRU Pawłem Rubcowem i został zatrzymany w Polsce w 2022 roku, a pod koniec lipca opuścił polski areszt w ramach wymiany więźniów między Rosją a Zachodem. Łatuszka zapewnia, że teraz jego biuro zwiększyło środki bezpieczeństwa i „sprawdza każdego zagranicznego dziennikarza”.
Łatuszka jest zastępcą przebywającej na Litwie liderki Wolnej Białorusi Swiatłany Cichanouskiej w Zjednoczonym Gabinecie Przejściowym (rząd na uchodźstwie).
Nie wiadomo gdzie są obecnie białoruscy agenci i nie wiadomo też, ile podobnych prób przeprowadziły białoruskie i rosyjskie służby. Zmusza to jednak polskie i europejskie służby do czujności. Jak wynika z „Raportu o stanie bezpieczeństwa cyberprzestrzeni RP w 2023 roku”, rosyjskie i białoruskie służby prowadziły nie tylko wyspecjalizowane ataki, ale też działania dezinformacyjne. Zwłaszcza wybory 15 października miały spowodować wzmożoną aktywność grup ze Wschodu.
Cyberprzestępcy z Białorusi atakowali od sierpnia do października 2023 roku, wysyłając maile z zaproszeniami na wydarzenia kulturalne lub fałszywe certyfikaty udziału w szkoleniach.
„Tak, jestem gotowy” – mówi marszałek Sejmu Szymon Hołownia w rozmowie z Gazetą Wyborczą, odpowiadając na pytanie, czy wystartuje w przyszłorocznych wyborach prezydenckich
„Uważam, że Polska potrzebuje dziś stróża wewnętrznego pokoju, bo tylko wtedy będzie gotowa podjąć wyzwania zewnętrzne. Tych też się nie boję, bo (...) radykalnie rozwinąłem działalność dyplomatyczną Sejmu, to nie tylko uczestnictwo w parlamentarnych szczytach NATO czy UE, ale też skrzyknięcie grupy polsko-bałtycko-ukraińskiej (...)” – powiedział lider Polski 2050 w sobotnim wydaniu „Gazety Wyborczej”.
Szymon Hołownia jednocześnie zaznacza, że ostateczną decyzję w sprawie kandydowania na prezydenta podejmie w ciągu kilku tygodni. „Prezydent z PiS to wygrana PiS w 2027 roku [data wyborów do parlamentu, przyp. red.]. Prezydent z PO to komunikat: »PO przejęła państwo« i błyskawiczny powrót do polaryzacyjnego wahadła, a więc również zapewne wygrana PiS w 2027 roku” – mówi marszałek. Podkreślił, że dla koalicji „absolutnym priorytetem powinien być rząd na dwie kadencje".
Na razie tylko dwie osoby ogłosiły oficjalny start w wyborach na prezydenta, które odbędą się latem przyszłego roku. To kandydat Konfederacji Sławomir Mentzen oraz Marek Jakubiak z Wolnych Republikanów.
Mentzen w swoich wystąpieniach podkreśla, że będzie „najaktywniejszym z dotychczasowych polskich głów państw”, które w jego ocenie do tej pory funkcjonowały jako „marionetki liderów swoich partii” m.in. pod względem złożonych projektów i zawetowanych ustaw.
Swojego kandydata nie ogłosiła jeszcze Lewica. Mówi się, że ugrupowanie wystawi najprawdopodobniej kandydatkę, którą mogłaby być albo ministra Agnieszka Dziemianowicz-Bąk lub Katarzyna Kotula. Pojawiały się także głosy o możliwym starcie wicemarszałkini Senatu Magdaleny Biejat i ministra Krzysztofa Gawkowskiego.
Odrębnego kandydata prawdopodobnie wystawi również partia Razem, której politycy opuścili koalicyjny klub Lewicy.
W Platformie Obywatelskiej ogłoszono prawybory, które najprawdopodobniej odbędą się 23 listopada. Kandydatami będą: prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski oraz szef MSZ Radosław Sikorski. 7 grudnia na Śląsku wybrany w prawyborach kandydat KO na prezydenta — zaprezentuje swój program szerszej, ogólnopolskiej publiczności.
PiS kandydata najprawdopodobniej przedstawi przed 7 grudnia, choć wcześniej podawana była data 11 listopada. Według najnowszego „Newsweeka” Jarosław Kaczyński, szukając kandydata na prezydenta, waha się pomiędzy byłym szefem MEN Przemysława Czarnkiem a Karolem Nawrockim, prezesem IPN.
Dla koalicji 15 października nowy prezydent z obozu rządzącego jest o tyle ważny, bo jak podkreślają jej politycy, liczą na współpracę z głową państwa m.in. przy uchwalaniu nowego prawa. Jak mówił Donald Tusk podczas sobotniej konferencji, jako premier potrzebuje „bardzo dojrzałej współpracy” z prezydentem — także tym przyszłym. Jak zauważył, to szczególnie ważne, biorąc pod uwagę ryzyka, jakie „czają się za progiem w związku z tymi geopolitycznymi turbulencjami, przede wszystkim wojną na Wschodzie".
Wybory oficjalnie nie zostały jeszcze ogłoszone — zgodnie z konstytucją zarządza je marszałek Sejmu na dzień przypadający nie wcześniej niż na 100 dni i nie później niż na 75 dni przed upływem kadencji urzędującego prezydenta.