Witaj w dziale depeszowym OKO.press. W krótkiej formie przeczytasz tutaj o najnowszych i najważniejszych informacjach z Polski i ze świata, wybranych i opisanych przez zespół redakcyjny
Prezydent Biden przyznaje: przegraliśmy tę bitwę, ale się nie poddajemy. Amerykanie wciąż liczą głosy, dystans między Trumpem a Harris się zmniejszy, głównie przez głosy z Kalifornii
„Rozmawiałem wczoraj z prezydentem-elektem Trumpem i obiecałem mu pokojowe przekazanie władzy. Dla niektórych to czas zwycięstwa, dla niektórych przegranej. Akceptujemy wybór, jakiego dokonali Amerykanie” – powiedział prezydent USA Joe Biden podczas dzisiejszego wystąpienia przed Białym Domem.
Biden chwalił swoją wiceprezydentkę za udaną kampanię wyborczą:
„Wczoraj rozmawiałem też z wiceprezydent Harris, która przeprowadziła inspirującą kampanię i każdy powinien dostrzec to, co ja zauważyłem już dawno i co zawsze w niej bardzo szanowałem. Jej charakter. Włożyła w te kampanię całe swoje serce i wysiłek”.
Biden uznał porażkę Demokratów we wtorkowych wyborach. Ale apelował do partii, by nie poddawała się pod wpływem kiepskiego wyniku Harris.
„Niepowodzenia są nieuniknione, ale poddanie się jest niewybaczalne. Czasem zostajemy znokautowani, ale miarą naszego charakteru jest to, jak szybko się podnosimy. Przegrana nie oznacza, że zostaliśmy pokonani. Przegraliśmy tę bitwę, Ameryka waszych marzeń wzywa posiłki. Tak wygląda historia Ameryki od ponad 240 lat i to się nie zmieni”.
Po wtorkowym głosowaniu w USA wciąż trwa liczenie głosów, ale najważniejszy wynik jest jasny: prezydentem USA w latach 2025-2029 będzie Donald Trump. Może liczyć przynajmniej na 295 głosów elektorskich. Tymczasem do zwycięstwa potrzebne jest ich 270. Większość głosów została już przeliczona, ale na ostateczne, pełne wyniki trzeba jeszcze poczekać. Harris zebrała co najmniej 68 mln głosów, Trump – co najmniej 72,5 mln głosów. W tej chwili to 50,9 proc. głosów dla Trumpa, 47,6 proc. dla Harris. Wyniki nie sumują się do 100 proc., bo wyborcy mogli głosować także na innych kandydatów.
Główny analityk polityczny „New York Timesa”, Nate Cohn przewiduje, że ostateczna liczba oddanych głosów wyniesie około 157,5 mln (w 2020 roku oddano 158 mln głosów, ale w cztery lata liczba osób uprawnionych do głosowania wzrosła, więc frekwencja będzie nieco niższa), a przewaga Trumpa nad Harris w ogólnokrajowym głosowaniu będzie mniejsza i wyniesie 1,6 punktów procentowych. Wynik Harris powinien wzrosnąć, ponieważ ma ona sporą przewagę w najludniejszym stanie — Kalifornii, a tam wciąż brakuje około 40 proc. głosów.
„Financial Times” pisze, że wygrana w wyborach daje mu nie tylko prezydenturę. Wobec Trumpa toczą się dwie federalne sprawy karne. Prowadził je specjalny prokurator Jack Smith, a dotyczyły one próby ingerowania w wybory prezydenckie w 2020 roku oraz niewłaściwego obchodzenia się z tajnymi dokumentami.
Gdy Trump trafi do Białego Domu, otrzyma narzędzia, które pozwolą mu samemu zakończyć te sprawy. Najprawdopodobniej zostaną one jednak umorzone wcześniej. Departament Sprawiedliwości ma wieloletnią tradycję, według której nie prowadzi spraw przeciwko urzędującym prezydentom. Smith ma więc szukać sposobu, jak umorzyć te postępowania jeszcze przed objęciem stanowiska przez Trumpa. Sam prezydent elekt w kampanii obiecywał, że gdy tylko obejmie stanowisko, zwolni Smitha.
Prezes NBP Adam Glapiński nie wyklucza, że w przyszłym roku RPP rozpocznie obniżki stóp procentowych. Przekazał, jakie są warunki, by tak się stało
„W marcu, po kolejnej projekcji inflacji, w Radzie Polityki Pieniężnej może rozpocząć się dyskusja o obniżkach stóp procentowych. Może pojawić się taki wniosek” – powiedział w czwartek 7 listopada na comiesięcznej konferencji prasowej prezes Narodowego Banku Polskiego Adam Glapiński.
Dzień wcześniej Rada Polityki Pieniężnej pod kierownictwem Adama Glapińskiego po raz kolejny zdecydowała, że pozostawia stopy procentowe na niezmienionym poziomie. Od października 2023 roku główna stopa referencyjna wynosi 5,75 proc.
Jako główną przyczynę nieobniżania stóp procentowych prezes Glapiński wymienił wciąż rosnącą inflację.
„Jej wzrost nie jest dla nas niespodzianką, bo wynika przede wszystkim ze wzrostu cen energii” – mówił na konferencji.
Prezes podał dwa warunki, które muszą wystąpić, by Rada rozpoczęła obniżki stóp procentowych. Po pierwsze inflacja musi zacząć spadać. Po drugie prognozy NBP muszą pokazać spadek inflacji do celu w ciągu kilku kwartałów.
Wstępny szacunek GUS mówi, że wskaźnik inflacji w październiku wyniósł 5 proc. To niewielki, ale wciąż wzrost w stosunku do poprzedniego miesiąca (4,9 proc. w październiku). To też siódmy z rzędu wzrost wskaźnika inflacji rok do roku (ceny zestawione z tym samym miesiącem rok wcześniej). W marcu wynosiła ona zaledwie 2 proc. Szczególnie zauważalny wzrost miał miejsce w lipcu. Wówczas rząd częściowo odmroził ceny prądu i gazu, a te wzrosły wówczas o 10 proc. Inflacja wzrosła z 2,6 proc. do 4,2 proc. Skoro wskaźnik porównuje sytuację z tą sprzed roku, odmrożenie cen prądu i gazu będzie miało na niego wpływ aż do lipca przyszłego roku.
Na razie nic nie wskazuje jednak na to, by inflacja miałaby się ponownie wymknąć spod kontroli tak jak w 2022 i 2023 roku. Wskaźnik miesiąc do miesiąca nie jest wysoki. W stosunku do września, ceny w październiku wzrosły o 0,3 proc. Gdyby taka inflacja utrzymywałaby się cały rok, oznaczałoby to wzrost cen o 3,7 proc. w skali roku. Wciąż więcej, niż wynosi cel inflacyjny NBP (2,5 proc.).
Co poza energią wpływa na wzrost cen? Według prezesa Glapińskiego „roczną dynamikę cen podwyższa również wcześniejszy wzrost podatku VAT na żywność i niskie zbiory niektórych krajowych warzyw i owoców”.
Decyzja o ewentualnym obniżeniu wciąż wysokich stóp procentowych może nastąpić w przyszłym roku. Wówczas wiadomo będzie już, jak wygląda dalsze ewentualne mrożenie cen energii. A NBP będzie już dysponował nowszą prognozą inflacyjną na kolejne miesiące. Wówczas prezes spodziewa się wniosków o obniżenie stóp na posiedzeniach RPP. Na razie, jak podkreśla, wszyscy członkowie poza jedną osobą głosują tak samo – za utrzymaniem obecnego poziomu.
Premier Izraela zwolnił ministra obrony Joawa Galanta. Od miesięcy byli w konflikcie. Galant uważa, że armii nie powinno być już w Gazie, bo zagraża to zakładnikom
Netanjahu oświadczył, że stracił zaufanie do Galanta, a między premierem a ministrem obrony wystąpiły zbyt duże różnice co do sposobu prowadzenia operacji militarnych w Gazie.
Galanta na stanowisku zastąpi dotychczasowy minister spraw zagranicznych Izrael Kac.
„Będziemy pracować wspólnie, by nasz system bezpieczeństwa osiągnął zwycięstwo oraz osiągnął cele tej wojny: powrót wszystkich zakładników jako najważniejsza misja, zniszczenie Hamasu w Gazie, pokonanie Hezbollahu w Libanie i powstrzymanie irańskiej agresji oraz powrót mieszkańców północy i południa naszego kraju do ich domów” – napisał Kac w komunikacie mediach społecznościowych.
W Polsce Kac jest najbardziej pamiętany z eskalacji konfliktu dyplomatycznego między Polską a Izraelem w 2019 roku. Był wówczas ministrem spraw zagranicznych. Chętnie mówił wówczas ostro o polskim antysemityzmie i cytował słowa byłego premiera Icchaka Szamira o tym, że „Polacy wyssali antysemityzm z mlekiem matki”.
Będzie to siódme ministerstwo, któremu szefować będzie Kac, większość z nich w rządach Benjamina Netanjahu. Kac, w przeciwieństwie do Galanta nie ma w swojej biografii kariery w armii.
Netanjahu i Galant od dawna byli w otwartym konflikcie na temat sposobu prowadzenia wojny. Tuż po decyzji Netanjahu pod jego rezydencją zebrało się około tysiąc protestujących przeciwko jego decyzji. Skandowali między innymi „zasługujemy na lepszych liderów”. 54- letni Samuel Miller powiedział brytyjskiemu „Guardianowi”: „My, protestujący, uważamy, że Galant jest jedyną normalną osobą w rządzie”.
Galant pełnił funkcję od grudnia 2022 roku. Był jedynym członkiem rządu, który otwarcie sprzeciwiał się forsowanej przez Netanjahu kontrowersyjnej reformie wymiaru sprawiedliwości. Galant i Netanjahu byli więc już w konflikcie, gdy rozpoczęła się inwazja na Gazę.
W październiku Galant wysłał list do Netanjahu i członków rządu. Pisał w nim, że wojna jest prowadzona bez kompasu, a jej cele muszą zostać uaktualnione. Jednym z głównych problemów Galanta było to, że jego zdaniem premier porzucił zakładników. Już po odejściu ze stanowiska Galant powiedział ich rodzinom, że Izrael nie ma już potrzeby pozostawać w Strefie Gazy, a tamtejsza obecność żołnierzy zagraża żyjącym wciąż zakładnikom.
Galant nie był jednak ani przeciwnikiem inwazji w Gazie, ani krytykiem tego, jak traktowani są żyjący w Gazie Palestyńczycy. Na samym początku wojny zarządził pełną blokadę Gazy i przekonywał, że „walczymy z ludzkimi zwierzętami”.
Chiński przywódca pogratulował Donaldowi Trumpowi zwycięstwa. Partnerstwo między dwoma mocarstwami może być trudne. Trump zapowiada ogromne cła na eksport z Chin. A chińska gospodarka ma swoje problemy
Xi Jinping pogratulował Donaldowi Trumpowi zwycięstwa w amerykańskich wyborach. Chiński przydwódca zaapelował do prezydenta elekta, by oba narody wspólnie znalazły odpowiedni model dogadywania się. W dzisiejszym komunikacie Chiny poinformowały, że stabilne relacje służą obu krajom, a społeczność międzynarodowa oczekuje od Chin i USA wzajemnego szacunku i pokojowej koegzystencji.
W ostatnich latach stosunki chińsko-amerykańskie stały na niskim poziomie, oba kraje toczyły spory między innymi o politykę handlową i status Tajwanu. Poprawę przyniosło dopiero spotkanie Bidena z Xi Jinpingiem w Kalifornii w listopadzie zeszłego roku.
W ostatnich dwóch dekadach Chiny wyrosły na głównego globalnego oponenta politycznego Stanów Zjednoczonych. Na początku lat 90. nie były w pierwszej dziesiątce największych gospodarek świata ale otwarcie na świat i szybki wzrost gospodarczy sprawiły, że od 15 lat są na drugim miejscu, za Stanami Zjednoczonymi, stale pomniejszając dystans między oboma krajami.
W trakcie pierwszej kandencji Donalda Trumpa rywalizacja gospodarcza z Chinami była bardzo ważnym tematem dla republikańskiego prezydenta. W marcu 2018 roku Trump nałożył cła na stal i aluminium, co silnie uderzało w Chiny. Twierdził wówczas, że wojny handlowe są dobre i łatwe do wygrania". Cła objęły znacznie więcej produktów, a Chiny odpowiadały własnymi cłami. Chińczycy twierdzili wówczas, że prawdziwym celem USA nie jest ochrona własnego przemysłu i pracowników, a spowolnienie chińskiego wzrostu gospodarczego. Ich zdaniem na konflikcie cierpiał cały świat.
Po zmianie władzy w 2021 roku antychińska retoryka ze strony USA osłabła, ale nie było powrotu do polityki sprzed 2018 roku. Administracja Bidena zwiększyła między innymi kontrolę eksportu zaawansowanych technologii.
W kampanii Trump zapowiadał cła na poziomie 60 lub więcej proc. na produkty importowane z Chin do USA. To znacznie więcej niż cła na poziomie 7,5-25 proc., nałożone w trakcie pierwszej kadencji Trumpa. Dla Chin może stanowić to poważny problem, bo ich gospodarka jest dziś w trudniejszej pozycji niż osiem lat temu.
Chiński wzrost gospodarczy powinien w tym roku wynieść niemal 5 proc., ale trend jest spadkowy. Chiny wykazują też problemy, których nie było dekadę temu. Wówczas bardzo ważnym elementem chińskiego wzrostu był rynek nieruchomości. Ten już trzeci rok jest w kryzysie. Chińczycy mogą do końca roku zakumulować niemal 3 mld metrów kwadratowych niesprzedanej powierzchni mieszkalnej. Bezrobocie młodych (do 24 roku życia) w sierpniu wyniosło niemal 19 proc. (to ponad dwa razy więcej niż w Polsce). Znacznie spowolnił wzrost wynagrodzeń, co spowalnia krajową konsumpcję. To może sprawić, że Chinom trudniej będzie dziś odpowiedzieć na agresywną politykę Trumpa.
„Uznaję przegraną w tych wyborach, ale nie rezygnuję z walki, która napędzała moją kampanię" – powiedziała wiceprezydent USA Kamala Harris, przemawiając do swoich zwolenników kilkanaście godzin po przegranej z Donaldem Trumpem
Wiceprezydent Kamala Harris wygłosiła przemówienie po przegranej wyborczej batalii z Donaldem Trumpem. We wtorek 5 listopada Amerykanie i Amerykanki zdecydowali w wyborach, że to właśnie Trump będzie kolejnym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Zwycięstwo republikanina jest bardzo wyraźne: wygrał w sześciu z siedmiu wahających się stanów, które w praktyce decydują o wyniku wyborów, a ma szanse na zdobycie również siódmego z nich – Arizonę. Trump zdobył co najmniej 301 głosów elektorskich, do zwycięstwa potrzebował 270 głosów.
Harris nie wygłosiła przemówienia w noc wyborczą, zrobiła to dopiero kilkanaście godzin później, w środę późnym wieczorem polskiego czasu. Uznała przegraną w wyborach, wcześniej dzwoniąc z gratulacjami do Trumpa.
„Walka o wolność, sprawiedliwość i godność wszystkich ludzi, walka o ideały leżące u podstaw naszej narodowości, ideały, które odzwierciedlają Amerykę w jej najlepszym wydaniu, to walka, z której nigdy się nie wycofam” – mówiła do swoich zwolenników Harris.
„Nigdy nie zrezygnuję z walki o przyszłość, w której Amerykanie mogą realizować swoje marzenia, ambicje i aspiracje, a kobiety mogą podejmować decyzję o swoim ciele bez ingerencji rządu. Nigdy nie zrezygnujemy z walki o ochronę naszych szkół i ulic przed przemocą z użyciem broni, z walki o naszą demokrację, rządy prawa, równość, sprawiedliwość i świętą ideę, że każdemu z nas, niezależnie od tego, kim jesteśmy i skąd pochodzimy, przysługują fundamentalne prawa i wolności. Te prawa muszą być szanowane i przestrzegane” – dodała.
Zwróciła się też do swoich młodych zwolenników:
„To naturalne, że czujecie smutek i rozczarowanie, ale proszę, uwierzcie, że wszystko będzie w porządku. W trakcie kampanii często mówiłam, że kiedy walczymy, wygrywamy, ale ta walka czasami musi potrwać dłużej. Ale to nie znaczy, że nie wygramy, ważne, aby nigdy się nie poddawać”
„Do wszystkich, którzy teraz mnie oglądają, chcę powiedzieć: nie rozpaczajcie. To nie jest czas na załamywanie rąk. To czas na zakasanie rękawów. To czas na organizowanie się, mobilizowanie i zaangażowanie w imię wolności i sprawiedliwości. Oraz przyszłości, którą możemy razem zbudować” – mówiła Harris.
Wiceprezydent Kamala Harris została kandydatką na prezydenta Partii Demokratycznej po tym, jak ze startu w wyborach w lipcu 2024 roku zrezygnował prezydent Joe Biden. Biden rzucił ręcznik po katastrofalnej debacie z Donaldem Trumpem, naciskach z wewnątrz partii i zarzutach, że jego podeszły wiek oraz stan zdrowia nie pozwalają mu na rywalizację z nieco tylko młodszym Trumpem.
Harris kampanię prowadziła z rozmachem, koncentrując się zwłaszcza na tym, jak duże zagrożenie Donald Trump stanowi dla demokracji i praw obywatelskich, zwłaszcza praw kobiet. Nie zdołała jednak w pełni zdystansować się od dziedzictwa Joe Bidena, zwłaszcza od polityki gospodarczej, która choć miała obiektywne sukcesy, subiektywnie była postrzegana przez większość Amerykanów jako zła, głównie ze względu na wysoką jak na Stany Zjednoczone inflację.
Sondaże przed samymi wyborami zapowiadały bardzo zaciętą walkę między Harris a Trumpem, a różnice w poszczególnych, istotnych stanach mieściły się w widełkach błędu pomiaru. Ostatecznie wybory zakończyły się wyraźnym zwycięstwem republikanina, ale należy podkreślić, że liczone w punktach procentowych różnice między dwójką kandydatów w stanach swingujących rzeczywiście w większości z nich były niewielkie.