Witaj w dziale depeszowym OKO.press. W krótkiej formie przeczytasz tutaj o najnowszych i najważniejszych informacjach z Polski i ze świata, wybranych i opisanych przez zespół redakcyjny
Rozmowa miała dotyczyć szczegółów przekazania Ukrainie pocisków ofensywnych dalekiego zasięgu Tomahawk. Tyle że po rozmowie z Putinem, Donald Trump zasugerował, że z propozycji raczej się wycofa
Przywódcy USA i Ukrainy mają rozmawiać o dostawach broni. Spotkanie, zaplanowane na piątek 17 października o godz. 19:00 polskiego czasu, ma charakter nieformalny i będzie zamknięte dla prasy. Kluczowy punkt dyskusji ma dotyczyć możliwości dostaw pocisków manewrujących Tomahawk na Ukrainę. Chodzi o przekazanie broni ofensywnej dalekiego zasięgu. Wcześniej Trump zapowiadał, że w związku z niechęcią Kremla do zawarcia trwałego pokoju, „w zasadzie jest na to gotowy”.
Jednak w czwartek 16 października pytany przez dziennikarzy, czy to faktycznie możliwe, zmienił kurs. „Stany Zjednoczone również potrzebują Tomahawków. Mamy ich dużo, ale ich potrzebujemy. To znaczy, nie możemy uszczuplić ich zasobów dla naszego kraju. Więc wiesz, są bardzo ważne, są bardzo potężne, są bardzo dokładne, są bardzo dobre, ale my też ich potrzebujemy, więc nie wiem, co możemy z tym zrobić” – mówił prezydent USA.
To nie przypadek. W czwartek 16 października Donald Trump przeprowadził rozmowę ostatniej szansy z Władimirem Putinem, po której ogłosił, że zgodził się spotkać z rosyjskim przywódcą na Węgrzech. Jak podaje portal Axios, takim obrotem spraw zaskoczony był sam Wołodymyr Zełenski, który o kolejnym ociepleniu na linii Waszyngton-Moskwa dowiedział się już po wylądowaniu w bazie lotniczej Andrews.
Trump, po dwumiesięcznej przerwie, w której dystansował się od Moskwy, znów stwierdził, że doszło do „wielkiego postępu”. W rozmowie z dziennikarzami powiedział wprost, że zapytał Putina, czy przeszkadzałoby mu, gdyby przekazał kilka tysięcy Tomahawków jego przeciwnikom. „Nie spodobała mu się ta idea” – stwierdził prezydent USA.
Przekazanie Tomahawków Ukrainie stało się kartą przetargową w rozmowach Trumpa z Putinem. Kreml na przemian groził eskalacją i prosił, by tego nie robić, bo USA i Rosja mogą się w tej sprawie dogadać. Spotkanie na Węgrzech, kraju, który w Europie jest najmniej przychylny Ukrainie, może być kolejną próbą zwodzenia Amerykanów mglistą wizją pokoju. Do spotkania Putin-Trump ma dojść w ciągu dwóch tygodni lub później – jak zapowiedział Victor Orbán po rozmowie telefonicznej z przywódcą Rosji. „Przygotowania idą pełną parą. Od trzech lat otwarcie i głośno stoimy za pokojem. Dlatego Węgry są dzisiaj jedynym miejscem w Europie, gdzie można odbyć spotkanie Trump-Putin” – ocenił Orbán.
„Przewodnicząca KE Ursula von der Leyen z zadowoleniem przyjmuje wszelkie kroki prowadzące do sprawiedliwego i trwałego pokoju w Ukrainie. Jeśli proponowane spotkanie (...) będzie służyć temu celowi, przyjmiemy je z zadowoleniem” – stwierdził rzecznik Komisji Europejskiej Olof Gill.
Przeczytaj także:
Koncentracja głównego gazu cieplarnianego, czyli dwutlenku węgla (CO2), osiągnęła w 2024 r. rekordowy poziom, a tempo jej wzrostu przyspieszyło w najbardziej od początku pomiarów – ostrzega Światowa Organizacja Meteorologiczna (WMO) w opublikowanym 16 października raporcie o gazach cieplarnianych i ich wpływie na klimat.
Według analizy WMO, średnia globalna koncentracja CO2 wyniosła w minionym roku 423,9 cząsteczki na milion (ppm), czyli o 3,5 ppm więcej niż w roku poprzednim — to największy roczny przyrost w trwającej od 1957 r. serii pomiarowej.
Koncentracja innych istotnych gazów cieplarnianych, a więc metanu (CH4) i podtlenku azotu (NO2) osiągnęła odpowiednio 1942 cząsteczek na miliard (ppb), co oznacza wzrost o 8 ppb rok do roku, oraz 338,0 ppb (wzrost o 1 ppb rok do roku).
Tzw. indeks radiacyjny AGGI, który mierzy łączny wpływ długotrwałych gazów cieplarnianych na bilans energetyczny Ziemi, wyniósł 1,54 w 2024 r., co oznacza 54-procentowy wzrost dodatniego wymuszenia radiacyjnego od 1990 r.
Dodatnie wymuszenie radiacyjne określa ile dodatkowej energii trafia do systemu klimatycznego – w tym przypadku z powodu rosnącej koncentracji gazów cieplarnianych. O tym, że CO2 i inne gazy cieplarniane działają – w uproszczeniu – jak planetarna termoizolacja, wiemy od połowy XIX wieku. Aczkolwiek dopiero dziś przekonujemy się na własnej skórze, co to oznacza: ekstremalne ulewy i powodzie, a z drugiej strony długotrwałe susze i problemy z wodą. Tak właśnie wyglądała Polska rok temu, kiedy Dolny Śląsk zmagał się z powodzią, a północno-wschodnie regiony dotknęła susza (swoją drogą trwająca do dziś).
Raport WMO wskazuje też, że przyczyny gwałtownego wzrostu koncentracji CO2 w atmosferze w 2024 r. to nie tylko emisje ze spalania paliw kopalnych, lecz także osłabienie naturalnych „pochłaniaczy” dwutlenku węgla — np. lasów, mokradeł, torfowisk i oceanów.
To bardzo niepokojące zjawisko, mówi OKO.press prof. Szymon Malinowski, fizyk atmosfery z Uniwersytetu Warszawskiego.
"Tempo wzrostu emisji ze spalania węgla i innych paliw kopalnych nie jest już tak szybkie, jak kiedyś, ale przyrosty koncentracji CO2 w atmosferze utrzymują się na wysokim poziomie i stały się nieproporcjonalne do wzrostu emisji.
To oznacza, że maleje wydajność ekosystemów w usuwaniu CO2 z atmosfery"
— mówi prof. Malinowski.
Jest to tzw. dodatnie sprzężenie zwrotne – im wyższa koncentracja CO2 i innych gazów cieplarnianych w atmosferze ziemskiej, tym cieplej. A im cieplej, tym gorsze zdolności ekosystemów do pochłaniania nadmiaru gazów cieplarnianych – co prowadzi do dalszego ocieplenia.
Podobnie rzecz ma się z pożarami, które również są istotnym źródłem emisji gazów cieplarnianych. Im cieplej na świecie, tym więcej pożarów wybucha, zwiększając koncentrację CO2, co przyczynia się do dalszego ocieplenia i jeszcze częstszych pożarów.
„Podsumowując, najważniejszy sygnał z raportu WMO jest taki, że koncentracja CO2 rośnie nieproporcjonalnie do wzrostu emisji, ponieważ pochłanianie CO2 na lądzie i w oceanach stają się mniej wydajne w warunkach rosnącej temperatury globu” – mówi prof. Malinowski.
WMO podkreśla, że 2024 r. był najcieplejszy w historii pomiarów sięgającej połowy XIX w. — średnia temperatura przekroczyła po raz pierwszy barierę 1,5°C względem epoki przedprzemysłowej.
Ten niepokojący rekord był w dużej mierze efektem długoterminowego trendu ocieplenia na który nałożył się krótkoterminowy impuls El Niño. Chodzi o cyklicznie występujące zjawisko na tropikalnych szerokościach geograficznych Pacyfiku, kiedy dominujący kierunek wiatru zmienia się ze wschodniego na zachodni, powodując ogrzanie wód wschodniego Pacyfiku (zazwyczaj jest na odwrót: zachodnie wiatry utrzymują cieplejsze wody w zachodniej części Oceanu Spokojnego).
Z punktu widzenia globalnego klimatu El Niño powoduje skokowy, trwający około pół roku wzrost średniej temperatury planety, spowodowany tą rozlewającą się na wschodnim Pacyfiku „plamą” bardzo ciepłej wody.
Niemniej na skutek ogólnego ocieplenia lata, które kiedyś uchodziły za ciepłe z powodu El Nino, dziś nie “załapałyby się” do rekordowo ciepłej czołówki. I na odwrót – dzisiejsze chłodniejsze lata byłyby jednymi z najgorętszych w minionych dekadach.
WMO zwraca uwagę, że CO2 pozostaje w atmosferze na stulecia, ponieważ tylko bardzo powolne procesy naturalne usuwają go z atmosfery. Tym gorsza jest informacja, że nawet i te procesy w lasach, torfowiskach i oceanach ulegają teraz osłabieniu. Dla porównania – metan, który jest silniejszym gazem cieplarnianych niż CO2 – ma średni czas życia w atmosferze ok. 9 lat. Działania ograniczające emisje metanu dają szybsze, lecz jedynie krótkotrwałe efekty ograniczające ocieplenie.
Autorzy raportu akcentują, że kluczowym celem polityki klimatycznej musi pozostać osiągnięcie wyzerowanie netto emisji CO2 pochodzących z działalności ludzkiej — to warunek zahamowania długoterminowego wzrostu temperatury.
W tym kontekście WMO wzywa do utrzymania i rozbudowy globalnego systemu monitoringu gazów cieplarnianych, by lepiej rozumieć sprzężenia zwrotne pomiędzy klimatem, emisjami i koncentracją gazów cieplarnianych w atmosferze, weryfikować deklarowane przez rządy cięcia emisji i monitorować efekty polityki klimatycznej.
Raport WMO jest jednocześnie ostrzeżeniem o niebezpieczeństwie „nowej normy”: przyspieszonym tempie przyrostu CO2 i wzroście częstotliwości ekstremów pogodowych. Zdecydowane ograniczenie spalania paliw kopalnych, wzmocnienie ochrony oraz odbudowa ekosystemów już od dawna wymagają szybkiej i skoordynowanej odpowiedzi politycznej i technologicznej. Na co niestety się nie zanosi.
Cały raport można znaleźć TUTAJ.
Przeczytaj także:
To powrót do trendu z lat 2016-2022. Z raportu wynika, że rząd ignoruje poważne problemy. Już ponad połowa skrajnie ubogich nie ma prawa do zasiłków z pomocy społecznej
EAPN Polska koalicja organizacji walczących z ubóstwem, opublikowała coroczny raport na temat stanu ubóstwa w Polsce. Dotyczy 2024 roku. Przytoczmy najważniejsze dane:
Skrajne ubóstwo to życie poniżej minimum egzystencji. To miara wyliczana przez Instytut Pracy i Praw Socjalnych – wydatki poniżej tego minimum oznaczają zagrożenie dla życia. Jest różne w zależności od wielkości gospodarstwa domowego. Spójrzmy na dwie wartości skrajne. W dwuosobowym gospodarstwie emeryckim to w 2024 roku 766 zł na osobę, w jednoosobowym gospodarstwie pracowniczym – 950 zł.
Ubóstwo relatywne to wydatki poniżej 50 proc. średnich wydatków.
Spadek skrajnego ubóstwa to wynik wzrostu płacy minimalnej, opanowania inflacji i podwyżki świadczenia 800+. To powrót do skali skrajnego ubóstwa z ostatnich lat po wysokim wzroście z 2023 roku. W latach 2016-2022 poziom skrajnego ubóstwa oscylował między 4,2 a 5,4 proc. Wcześniej nastąpił spory spadek po wprowadzeniu programu 500+. Od tego momentu nie posunęliśmy się jednak do przodu w walce z ubóstwem, ani za drugiej kadencji rządu PiS, ani za czasów obecnej koalicji rządzącej Donalda Tuska.
Przez brak zmiany kryteriów dochodowych w pomocy społecznej rośnie jednak poważny problem „luki dochodowej”. Sprawia on, że coraz więcej osób określanych jako skrajnie ubogie nie kwalifikuje się do świadczeń z systemu pomocy społecznej. Obecnie to już 975 tys. osób, ponad połowa skrajnie ubogich. EAPN w raporcie nazywa ten problem „kompromitującym”. Rząd zapowiadał zmiany, ale do dziś nie udało się ich przeprowadzić.
Zwraca też uwagę wzrost ubóstwa relatywnego.
„Ten wzrost to ostrzeżenie, że ignorowanie problemu ubóstwa źle się skończy. W okresie ożywienia gospodarczego tempo wzrostu konsumpcji ubogich rodzin nie nadąża za resztą społeczeństwa” – mówi w raporcie dr hab. Ryszard Szarfenberg, przewodniczący EAPN Polska.
Przeczytaj także:
17 października sąd ma zadecydować, czy wydać stronie niemieckiej Wołodymyra Ż., oskarżonego o wysadzenie Nord Stream
O 11.00 17 października rozpocznie się posiedzenie sądu, który zadecyduje, czy polskie służby wydadzą stronie niemieckiej Wołodymyra Ż., którego oskarża się o wysadzenie dwóch nitek gazociągu Nord Stream. Zabiegają o to Niemcy – Federalny Trybunał Sprawiedliwości w Karlsruhe wydał w tej sprawie Europejski Nakaz Aresztowania.
Oskarżony przebywa w areszcie i stamtąd ma zostać doprowadzony do sądu.
Co ciekawe, w sondażu IBRIS na zlecenie Radia ZET Polacy opowiedzieli się przeciwko wydaniu Niemcom Wołodymyra Ż. 49 proc. badanych odpowiedziało „nie” na pytanie: „Czy Polska powinna wydać niemieckim służbom Wołodymyra Z. podejrzewanego o wysadzenie gazociągu Nord Stream?”.
Sprawa Wołodymyra Ż. budzie emocje, szczególnie w Polsce. Szczegółowo pisał o niej w OKO.press Mariusz Jałoszewski:
Przeczytaj także:
Czy oskarżony na pewno zostanie przekazany niemieckiej stronie?
Jak pisaliśmy: „Choć procedura uznania ENA co do zasady jest formalnością – kraje UE na zasadzie zaufania, uznają wnioski o wydanie obywateli podejrzanych o popełnienie przestępstw – to sędzia Dariusz Łubowski [który ma rozpatrywać wniosek – przyp. red.] w przeszłości odmówił realizacji ENA wystawionego przez Niderlandy. Odmówił wydania obywateli tego kraju – pary z dzieckiem, która uciekła do Polski”.
Polskie prawo przewiduje możliwość odmowy wydania obywatela na podstawie ENA. Reguluje to kodeks postępowania karnego, a dokładnie artykuł 607p kodeksu postępowania karnego. Mówi on: „Odmawia się wykonania nakazu europejskiego, jeżeli:
W środę 15 października włoski Sąd Najwyższy uchylił postanowienie o ekstradycji w sprawie innego Ukraińca Serhija K., podejrzanego o zorganizowanie ataku na gazociąg Nord Stream w 2022 roku. Jego sprawa wróciła do ponownego rozpatrzenia.
Według niemieckiej prokuratury Ukraińcy do swojej akcji wykorzystali żaglowiec, który wypłynął z portu w Rostocku. Wynajęli go w Niemczech na podstawie fałszywych dokumentów tożsamości. Śledczy twierdzą, że nurkowie przyczepili do nitek gazociągu Nord Stream co najmniej cztery ładunki wybuchowe. Do akcji doszło na głębokości ok. 80 metrów, na dnie Morza Bałtyckiego.
Przeczytaj także:
Miała pomóc maleńkiej społeczności w podtrzymaniu tożsamości. Język wilamowski, trwający mimo przeciwności od XIII wieku równolegle z polskim, miał być wpisany na listę języków regionalnych. Nie będzie. Nowelizacji ustawy o mniejszościach narodowych i etnicznych oraz o języku regionalnym sprzeciwiał się PiS.
Karol Nawrocki podpisał 16 października 15 ustaw. A jedną, tę o języku wilamowskim zawetował.
„Prezydent jest zdania, że każdy przejaw patriotyzmu lokalnego i troski o zachowanie dziedzictwa przodków zasługuje na szacunek, jednak rozstrzygnięcie, czy dany etnolekt jest językiem regionalnym nie może mieć charakteru uznaniowego ani politycznego” – podała w komunikacie Kancelaria Prezydenta. – „Jednym z rezultatów wprowadzenia tej ustawy byłby m.in. wymóg formalnej edukacji języka wilamowskiego. Biuro Ekspertyz i Oceny Skutków Regulacji sygnalizowało możliwe trudności z przygotowaniem właściwej metodyki nauczania, podstawy programowej, programów nauczania i pomocy naukowych”.
Język wilamowski to najmniejszy na świecie język germański. Używany jest przez kilkudziesięciu mieszkańców 3-tysięcznych Wilamowic w powiecie bielskim, na styku historycznych ziem Małopolski i Śląska Cieszyńskiego. To potomkowie osadnikami z zachodu Europy, którzy przybyli tu w połowie XIII wieku na zaproszenie książąt piastowskich po spustoszeniach spowodowanych najazdem tatarskim. Ich język przetrwał – prawie – do naszych czasów. W rodzinie i społeczności rozmawiano po wilamowsku. Polski był językiem szkoły, Kościoła i w kontaktach z sąsiednimi miejscowościami.
Po II wojnie mieszkańców uznano za Niemców i prześladowano. W efekcie ich starodawny język prawie zaginął. Do niedawna posługiwało się nim tylko tylko kilka starszych osób. Ale wilamowski zaczął się odradzać po 1989 r., dzięki aktywności lokalnych pasjonatów i polskich naukowców, w tym wybitnej badaczki języków ginących prof. Justyny Olko. „Używanie języków mniejszościowych jest istotne dla funkcjonowania i zdrowia lokalnych społeczności, w tym w szczególności pomaga lepiej radzić sobie ze skutkami traumy i dyskryminacji” – mówiła OKO.press.
Zgodnie z ustawą o mniejszościach narodowych i etnicznych status języka regionalnego ma język kaszubski. Status mniejszości etnicznych (czyli społeczności, które nie utożsamiające się z narodem zorganizowanym we własnym państwie) mają Tatarzy, Romowie, Karaimi i Łemkowie. Status mniejszości narodowych mają w Polsce: Litwini, Ukraińcy, Białorusini, Rosjanie, Niemcy, Żydzi, Czesi, Ormianie i Słowacy.
Zabiegi o uznanie języka wilamowskiego za język regionalny trwają od ponad 10 lat. Wilamowianie chcieli, by ich język był uczony także w szkole. Będą musieli starać się dalej.
Na zdjęciu – Wilamowickie smiergusty (Dy wymysöjer Śmiergüśnika), czyli organizatorzy śmigusa wedle wilamowskiej tradycji. To obrzędowe grupy przebierańców, noszących „śmierguśnickie przebranie”. Uzywają strojów szytych ze skrawków i resztek zniszczonych strojów kobiecych, dających wielobarwny i pstrokaty efekt. Obrzęd ten po raz pierwszy opisany został w 1909 roku. Zdjęcie z 2014 r.
Przeczytaj także: