0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Anna Maria BinieckaAnna Maria Biniecka

OKO.press publikuje trzy pierwsze odcinki dziennika Marianny (imię zmienione) z Podlasia, która mieszka w strefie stanu wyjątkowego i razem z niewielką grupą przyjaciół prowadzi tuż przy granicy z Białorusią obywatelską działalność ratunkową. W kolejnych - nazwijmy je tak - akcjach humanitarnych próbują uchronić przed głodem, chłodem, a nawet śmiercią rodziny uchodźców, mężczyzn, kobiety i dzieci, którym udało się dostać na teren Polski.

Niemal codziennie natykają się na Straż Graniczną ("Nagle słyszymy samochód i widzimy światła. To Straż Graniczna. "Na ziemię – syczy M. – zdejmij okulary i schowaj twarz" - w Akcji 3), zdarza się, że są legitymowani (Akcja 1).

Marianna zapowiada następne relacje, które będą ukazywać się w OKO.press. O ile uda jej się uniknąć zatrzymania.

Wszelkie słowa typu "niezwykłe", "wstrząsające" czy "poruszające" są zbyt blade. Po prostu przeczytajcie te zapiski.

Z oczywistych względów Autorka zastrzega sobie anonimowość. Nie podajemy nazwisk, a nawet imion uchodźców, nazw miejscowości, dat. Kolejność odcinków nie odpowiada chronologii zdarzeń. Wszystko po to, by utrudnić identyfikację grupy i osób, którym pomaga.

Akcja 1. "Straż Graniczna atakuje. Agresywni, ironiczni, doskonale przeszkoleni"

Tym razem w dzień. Ruszamy koło 13., w bagażniku ubrania, zupa, wiadomo. Zostawiamy samochód w lesie, bierzemy część rzeczy i idziemy.

Po kilku minutach słyszymy wołanie. Młody chłopak zbliża się do nas. Pada na kolana i błaga, byśmy nie wzywali policji. Po chwili dołącza jego kuzyn. Są w dość dobrej formie, spragnieni, ale mają suche, ciepłe ubrania. I nie są bardzo głodni. Pokazują kurtki i buty.

Okazuje się, że to im dwoje naszych przyjaciół poprzedniego dnia przyniosło ubrania i jedzenie. Rozmawiamy chwilę i idziemy dalej. Nie opuszcza nas poczucie nierzeczywistości tego spotkania.

Znajdujemy grupę ośmiorga Afrykańczyków. Kiedy do nich podchodzimy, jeden z nich, M., obejmuje moją nogę, łkając. Błaga o pomoc. Bardzo boli go wątroba. Pozostali bezwładnie leżą na mokrej ziemi. Część nawet na nas nie patrzy. Są obojętni, całkowicie zrezygnowani. Wokół nich leżą butelki z brudną wodą.

Fotografia Autorki

Kilka osób się trzęsie. Rozdajemy zupę i rogale, spisujemy pełnomocnictwa.

Najdłużej rozmawiam z M. Opowiada o wojnie w swoim kraju. O zamordowaniu ojca i brata. O tym, że dwa tygodnie spędził na Białorusi, a kolejne dwa błąka się po lesie w Polsce. Cały czas płacze. Mówi: „If they send me to Belarus, I will kill myself” (Jeśli wyślą mnie na Białoruś, zabiję się). Kiedy rozmawiamy, trzyma mnie mocno za ręce. Jego dłonie są lodowate.

Mówię mu coś. Jakieś nieistotne rzeczy. Pocieszam, choć nie mam słów pocieszenia. Doradzam, choć te rady mogą być po nic. Czuję się bezsilna wobec jego rozpaczy.

Pozostałe osoby nie mówią po angielsku, przez telefon pomaga nam tłumaczka. Opowiadają, od jak dawna tu są, co ich spotkało. To straszne historie.

Dwóch kuzynów zgubiło w lesie siostrę jednego z nich. Była w siódmym miesiącu ciąży. Od trzech dni nie wiadomo, co się z nią dzieje.

W pewnym momencie słyszymy dziwne nawoływania. Idę kawałek w las i widzę ludzi w kominiarkach, idących szybko w naszą stronę, głośno pokrzykujących. Biegnę przerażona do grupy. Myśli przelatują mi przez głowę. Straż Graniczna wpada między nas.

Wysocy, postawni, zamaskowani, bez nazwisk, bez dystynkcji. Zabierają nam dokumenty. Atakują nas słowami, są ironiczni, agresywni, doskonale przeszkoleni.

Każde pytanie zmierza do tego, żeby wykazać, że jesteśmy członkiniami gangu przemytników.

Oskarżają nas o to, że za dobrze poruszamy się po lesie (bo w ogóle tam doszłyśmy), że za dobrze znamy kierunki (pokazałyśmy, gdzie stoi nasz samochód), że za dobrze znamy prawo (bo wiemy, że przemyt ludzi jest nielegalny). Grożą nam kilkoma latami więzienia. Razem ze Strażą przyjechali ratownicy. Dopytują nas o stan ludzi, ale z większością nie są w stanie się porozumieć. Wybierają osoby, które trafią do szpitala. Czuję się jak na jakiejś tragicznej loterii.

Część strażników nie jest agresywna, da się z nimi rozmawiać. Musimy jakoś wydostać się z tej sytuacji. Jeśli nas aresztują, nikomu więcej nie pomożemy, zaszkodzimy nie tylko sobie. Staram się nieco rozluźnić atmosferę, odgrywam naiwną mieszkankę okolicy, która tylko przyszła z zupą do lasu. Zagaduję, coś opowiadam. Nawet się udaje, przez moment uśmiechamy się, żartujemy.

Czuję ulgę - może nas nie zamkną - a jednocześnie obrzydzenie do samej siebie – naprzeciwko mnie leży M., cały czas płacząc.

Nie wiem, co myśli. Ale ja czuję, że go zdradziłam, żartując z tymi, którzy zaraz wywiozą go do lasu.

[Następnego dnia] Wywiezieni!

Właśnie dostaliśmy wiadomość, że nawet osoby w najgorszym stanie zostały wywiezione i są na Białorusi.

Akcja 2. "Matka wtula się we mnie, próbuje cała schować w moich ramionach"

Przychodzi sygnał – siedem osób, 4 mężczyzn i 3 kobiety. Grzejemy cztery litry zupy, pakujemy ubrania i pozostałe rzeczy. Po niecałym kwadransie już jesteśmy w drodze. Dojeżdżamy do miejsca, które uznaliśmy za bezpieczne. Przed nami rozciąga się ciemność, w oddali błyskają światła policji. Będą nam towarzyszyć cały czas. Ruszamy przez pole.

Nogi grzęzną w rozmokniętej ziemi, jest bardzo zimno. Dochodzimy do drogi. Szerokiej, oświetlonej, z dwoma głębokimi rowami melioracyjnymi, ogrodzonej barierkami.

"To koniec – myślę, nie przejdziemy". Nigdy nie skakałam przez płot. Szybko zsuwamy się jednak do rowu, potem wspinamy na czworakach i przeskakujemy barierki.

Po chwili jesteśmy w lesie. Nieprzeniknione ciemności. Po kilku minutach niemal wpadamy na siedzącego na ziemi człowieka.

"Marhaba" – szepce K. Klękamy na mokrej ziemi. Mężczyzna patrzy na nas bez strachu. Trudno się porozumieć, prawie nie zna angielskiego. Świecimy na swoje twarze, dopytujemy, kto z nim jest.

Nie dostrzegliśmy w ciemnościach, że tuż obok leży i kuli się z zimna w sumie siedem osób. Pytają, skąd jesteśmy, odpowiadamy, że z Polski, ale chyba nie do końca rozumieją.

Wyciągamy latarki, oglądają je, kiwają głowami i… oddają. Podajemy kolejne rzeczy z plecaków: zupę, gorącą wodę, orzechy, folię NRC, czapki, skarpetki.

Po chwili zdajemy sobie sprawę, że nie boją się i nic od nas nie biorą, ponieważ wzięli nas za inną grupę uchodźców.

Budzi się A., który bardzo dobrze mówi po angielsku. Tak się jednak trzęsie, że trudno zrozumieć, co próbuje powiedzieć. Opowiada o tym, ile razy byli przepychani przez granicę. I o tym, że Polacy, którzy tu mieszkają jak tylko ich zobaczą, dzwonią po Straż.

Próbujemy porozumieć się z kobietami. To dwie siostry: trzynastoletnia N. i dwudziestoletnia M. oraz ich matka. Pokazują, że mają zupełnie mokre nogi i spodnie.

Starsza siostra cały czas drży. Matka wtula się we mnie, próbuje cała schować w moich ramionach. Płacze. Nie mogą zrozumieć, skąd się wzięliśmy, co tu robimy.

W końcu dociera do nich, że jesteśmy z Polski, a w ich oczach pojawia się strach: "Police no!" – szepczą przerażone.

Uspokajamy je. Pytają, czy pomaganie im jest dla nas niebezpieczne. Bardzo je to martwi. Pomagamy założyć suche skarpetki, głaszczemy po głowach i plecach, próbujemy rozgrzać. Wyjmujemy pieczywo. Starsza siostra bierze rogalik, dzieli go i podaje nam. Nie możemy odmówić, skubiemy po małym kawałku. Mam łzy w oczach, ale uśmiechamy się do siebie i jemy razem.

Teraz są już spokojne. Dwa kilometry od nas w samochodzie leży siedem kompletów ubrań. Nie ma najmniejszych szans, żebyśmy po nie poszli. Jedyną suchą rzeczą, jaką mam na sobie, są legginsy. Zdejmuje je, podskakując na jednej nodze i zostawiam: suche, rozgrzane ciepłem ciała.

Cała grupa zastanawia się, kto nas wezwał. Ustalamy to i dzwonimy do tej osoby. To J., narzeczony starszej siostry. Kiedy dajemy jej telefon, nie może przestać płakać. Słuchawkę przejmuje matka. Mówi długo. Nie mam pojęcia, o czym rozmawiają, ale serce bije mi bardzo mocno.

Spędzamy w lesie dość dużo czasu, ale w końcu uznajemy, że to nie jest dla nich bezpieczne. Błyska światło komórek, słychać nasze rozmowy. Żegnamy się, wyjmując z kieszeni ostatnie rzeczy, jakie możemy oddać. Po cichu staramy się wycofać.

Wracamy na asfaltową drogę.

Kiedy jesteśmy na środku, rozlega się głośny alarm syreny policyjnej. Zrywamy się do biegu.

K., najwyższy, przeskakuje płot, ale źle wymierza i ląduje w rowie. Wstaje i wygląda. Widzi mnie, leżącą płasko na ziemi tuż za płotem. Nie wiem, co się stało. Szybko się podnoszę, zjeżdżam na piętach do rowu. Wspinamy się po zboczu i próbujemy jak najszybciej zniknąć w lesie, choć trudno złapać oddech. Brniemy przez grząskie pole, jest bardzo ciemno. Nieco zbaczamy z drogi i niemal wpadamy na czyjeś podwórko. Ruszamy truchtem, ale to raczej adrenalina niż strach, jesteśmy już tak daleko od grupy, że nic jej nie grozi.

Wracamy do domu z poczuciem małego sukcesu, ale też całkowitej porażki. Nie mogę przestać myśleć o wtulającej się we mnie kobiecie.

Do dziś nie wiemy, co się z nimi stało, gdzie są.

Akcja 3. "Nagle słyszę, bardzo blisko, rozdzierający płacz dziecka"

"Przychodzi wiadomość: 9 osób po polskiej stronie granicy. 3 mężczyzn, 4 kobiety, dwunastolatka i maleńka, półtoraroczna dziewczynka.

Gotujemy wodę do termosów, grzejemy zupę, szybko przepakowujemy rzeczy (to cały bagażnik, w końcu musimy mieć pełną zmianę ubrań dla 9 osób, w tym buty, ciepłe kurtki, jedzenie, plecaki, trochę środków higienicznych itp.). Jest u nas B., cały wieczór pakowaliśmy razem rzeczy do pakietów dla uchodźców. Pomaga nam wszystko ogarnąć i zostaje z dzieckiem.

Jedziemy. To daleko od nas, ponad półtorej godziny drogi. Sprawdzam na mapie, że możemy bezpiecznie zostawić samochód 800 metrów od miejsca, gdzie jest grupa, której szukamy. Myślę, że droga zajmie nam jakiś kwadrans. No, może 20 minut. Jest zupełnie ciemno.

Przepakowujemy się szybko, mamy tylko małe plecaki, wiec wrzucamy do nich ciepłą zupę, termosy z wodą, owsiankę, latarki, bandaże (wiemy, że są potrzebne). I rzeczy dla dziewczynki.

Już wiem, że ma na imię A. I że jej mama się zgubiła, jest z tatą i jego krewnymi, a także, najprawdopodobniej, z kilkorgiem innych osób.

Ruszamy. Las jest gęsty. Wzrok powoli przyzwyczaja się do ciemności, ale gdy wychodzi księżyc, jest znowu gorzej. Oślepia nas, nie widzimy już prawie nic. Ruszamy głębiej w las, żeby oddalić się od drogi. Ostrożnie przechodzimy przez wysokie trawy, aż nagle prawie lecę w dół. Przed nami jest wąwóz. Jeszcze nie wiem, że będzie ich kilka. Schodzimy więc w dół, by po chwili znów piąć się w górę. Przedzieramy się przez krzaki, wpadamy na drzewa.

Mam w głowie słowa Anny Alboth, która dzień wcześniej napisała, że za chwilę będziemy znajdować w lesie ciała. Kiedy widzę obły kształt, podchodzę ostrożnie. Nie używamy latarek (jesteśmy może 200 metrów od granicy), muszę podejść naprawdę blisko. To kamień. Przerażenie ustępuje.

Idziemy dalej. Przed nami wiele odcieni czerni. Ta najczarniejsza to grząski grunt. Wybieramy bardziej szarą. Idziemy na czuja, ale kiedy sprawdzam na mapie, okazuje się, że dobrze wybieramy kierunek. Zaraz będziemy, myślę, ale okazuje się, że przeszliśmy zaledwie jakieś 100-200 metrów. Znów wąwóz, znów wspinaczka.

Nagle słyszymy samochód i widzimy światła. To Straż Graniczna. "Na ziemię – syczy M. – zdejmij okulary i schowaj twarz".

Chowamy się i czekamy. Straż przeczesuje światłami las, ale niezbyt starannie. Mija chwila, samochód odjeżdża. Idziemy dalej. Powtórzy się to jeszcze dwa razy. Po półtorej godzinie jesteśmy prawie na miejscu. Nadal las, ale znacznie rzadszy, widać długie cienie drzew i teren w promieniu kilku metrów. Staramy się iść jak najciszej, jesteśmy niedaleko granicy. Wokół nas głęboka cisza.

Nagle słyszę, bardzo blisko, rozdzierający płacz dziecka. Ruszam szybciej, prawie biegnę, księżyc świeci mi prosto w twarz.

"Stój" – krzyczy szeptem M. Staję natychmiast. Znów słyszę płacz A. Jest po drugiej stronie granicy, na Białorusi, tak niedaleko ode mnie.

Do dziś nie wiemy, co się dzieje z małą A., z jej bliskimi. Czy odnalazła mamę. Czy jeszcze żyje?

(Fragmenty niektórych z tych zapisków Marianny ukazywały się już w sieci, zostały przez Autorkę uzupełnione i opracowane).

;
Na zdjęciu Redakcja OKO.press
Redakcja OKO.press

Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press

Komentarze