1981 rok. Trwa kryzys gospodarczy, system kartek na żywność jest niewydolny. 30 lipca łódzcy pracownicy - głównie kobiety - nie wytrzymują i rozpoczynają Marsz Głodowy. Dlaczego nikt tego dziś nie pamięta? Z okazji 40. rocznicy protestu rozmawiamy z historykiem, dr. Janem Olaszkiem
30 lipca 1981 roku spod łódzkiej katedry ruszył Marsz Głodowy. Wzięło w nim udział ok. 50 tys. osób - głównie kobiety. Na czele matki z dziećmi w wózkach. Wydarzenie relacjonowało ok. 100 dziennikarzy z całego świata. Informowały o nim m.in. ”The New York Times” i „The Washington Post".
Przyjmuje się, że była to największa demonstracja uliczna w PRL.
Organizatorką Marszu Głodowego w Łodzi była Janina Kończak z zakładów Stomil. W stanie wojennym wprowadzonym pół roku po marszu była internowana w ośrodku w Gołdapi, troje jej dzieci trafiło w tym okresie do domu dziecka. Po odzyskaniu wolności została zmuszona do opuszczeniu kraju: wyemigrowała do Francji, gdzie mieszka do dziś. Milczą o niej podręczniki historii.
Trwał kryzys gospodarczy, system kartek na żywność był niewydolny. Kobiety, które wyszły na ulice Łodzi zaprotestowały przeciw potężnym brakom wszystkiego: po pracy musiały stać długie godziny w kolejkach do sklepów, często wracały do domu z niczym.
Czy wydarzenie było polityczne, czy chodziło „tylko” o sprawy bytowe? Czy taki podział w ogóle ma sens?
„W tamtym czasie jednak wszystko było polityką - mówienie o tym, że brakuje mięsa również, a może przede wszystkim!” - odpowiada dr Jan Olaszek, historyk IPN i PAN, badacz opozycji antykomunistycznej. Rozmawiamy o Marszu Głodowym i reakcji partii komunistycznej oraz o tym, dlaczego ta historia i jej bohaterki są zapomniane.
"Może dlatego że nie był tak spektakularny, jak te demonstracje uliczne, które kończyły się walkami z ZOMO i lubią być dziś przypominane? Taka »męska« historia jest lepiej pamiętana" - mówi dr Olaszek.
„Pamięta się o »Solidarności« przez pryzmat niewielkiej grupy emblematycznych postaci - dla jednych to Lech Wałęsa, dla drugich Anna Walentynowicz. Najlepiej pamięta się też o ludziach, którzy po 1989 roku angażowali się politycznie, często wypowiadali się w mediach, brali udział w sporach o dziedzictwo »Solidarności«”.
Estera Flieger: Dlaczego 30 lipca 1981 roku kobiety wyszły na ulice Łodzi?
Dr Jan Olaszek*, Instytut Studiów Politycznych PAN, Instytut Pamięci Narodowej: Dał o sobie znać potężny kryzys gospodarczy postępujący od drugiej połowy lat siedemdziesiątych. Brakowało towarów potrzebnych do codziennej egzystencji. A trwał karnawał „Solidarności”: w społeczeństwie zapanował ożywczy ferment.
Na początku lipca 1981 władze ogłosiły zmniejszenie przydziałów żywności: na podstawie kartki można było dostać jeszcze mniej niż wcześniej. Nie zapanował głód w pełnym tego słowa rozumieniu, ale w wielu miejscowościach sytuacja była dramatycznie zła.
Kobiety w sposób szczególny doświadczyły skutków kryzysu gospodarczego. Zaopatrzenie domu w jedzenie bardzo często spoczywało głównie ich barkach. Po pracy musiały przez wiele godzin czekać w kolejkach. Bywało, że tylko po to, by wrócić do domu z pustymi rękoma.
Pierwszy marsz głodowy został zorganizowany przez działaczy Solidarności w Kutnie 25 lipca, ale największy był właśnie marsz w Łodzi. Szły w nim kobiety prowadzące dziecięce wózki. Władzy trudniej było je przedstawić jako „ekstremistki”, a tym bardziej spacyfikować.
Ale dlaczego to w Łodzi doszło do największego protestu?
Sytuacja w Łodzi była dużo gorsza w porównaniu z innymi miastami, co wiemy z choćby badań historyka Krzysztofa Lesiakowskiego nad zaopatrzeniem w tym mieście.
Jaka była skala protestu zorganizowanego przez pracownicę zakładu Stomil Janinę Kończak?
Spod łódzkiej katedry ruszyło 10 tys. osób. Na trasie marszu dołączały kolejne. Szacuje się, że łącznie wzięło w nim udział ok. 50 tys. osób. Do udziału namawiano od kilku dni. Przez miasto przejeżdżały autobusy i ciężarówki.
Warto przypomnieć, że łódzki przemysł włókienniczy był zdominowany przez kobiety. Istniała też tradycja strajkowa kobiet - dziś niewiele osób pamięta o proteście włókniarek z 1971 roku - partia wówczas ugięła się, cofnęła podwyżki.
Czy chodziło tylko o sprawy bytowe?
Wznoszone hasła i napisy na transparentach odwoływały się do tego, że kobiety nie mogły wykarmić swoich rodzin: „Jak zjeść kartkę nożem i widelcem”, „Chcemy jeść”, „Zjemy Kanię na śniadanie” [Stanisław Kania był I sekretarzem KC PZPR], „Trzy zmiany, jeden głód”.
Ale w tamtym czasie jednak wszystko było polityką - mówienie o tym, że brakuje mięsa również, a może przede wszystkim!
Około 100 dziennikarzy było na miejscu: łódzki Marsz Głodowy wzbudził ogromne zainteresowanie również na świecie.
I tajnych służb, które przygotowywały się do tego, by go „zabezpieczyć”, wiedząc, że nie mogą pozwolić sobie na pacyfikację wydarzenia z tak licznym udziałem kobiet. To było największe publiczne zgromadzenie od sierpnia 1980 roku.
Jakie wrażenie na partii zrobił Marsz Głodowy?
Duże. Akcje organizowane na taką skalę pokazywały siłę „Solidarności”. Jednocześnie, choć po Marszu Głodowym nastąpiła okresowa poprawa stanu zaopatrzenia, to nie wpłynął bezpośrednio na politykę PZPR.
Władza realizowała strategię „odcinkowej konfrontacji” z „Solidarnością”. Polegała ona rozgrywaniu wielu lokalnych konfliktów ze związkiem w różnych sprawach. Władza zdawała sobie sprawę, że „Solidarność” stanowi dużą siłę. Przygotowywała się od dawna do wprowadzenia stanu wojennego.
Postać organizatorki - Janiny Kończak - jest zupełnie zapomniana. Od kilku lat Fundacja Łódzki Szlak Kobiet podejmuje działania na rzecz przywracania pamięci m.in. Marszu Głodowego. Jej prezeska - Ewa Kamińska-Bużałek - pisała o Janinie Kończak w „Liberté!”: „Troje jej dzieci trafiło na ten czas do domu dziecka. Dziś, jako dorośli ludzie, pytają podobno czasem, dlaczego całe to poświęcenie nie doczekało się uznania”. Dlaczego tak potężny Marsz i jego organizatorka są zapomniane?
Może dlatego, że nie był tak spektakularny, jak te demonstracje uliczne, które kończyły się walkami z ZOMO i lubią być dziś przypominane? Taka „męska” historia jest lepiej pamiętana.
Jednocześnie na ogół pamięta się o „Solidarności” przez pryzmat niewielkiej grupy emblematycznych postaci - dla jednych to Lech Wałęsa, dla drugich Anna Walentynowicz.
Najlepiej pamięta się też o ludziach, którzy po 1989 r. angażowali się politycznie, często wypowiadali się w mediach, brali udział w sporach o dziedzictwo „Solidarności”.
Jerzy Kropiwnicki, ówczesny wiceprzewodniczący zarządu regionu „S”, po 1989 roku były prezydent Łodzi, zasługę zorganizowania Marszu przypisał sobie. Stwierdził, że Janina Kończak przemawiała tylko dlatego, że miała ładny głos i w związku z tym mężczyźni wybrali ją do tego zadania.
Warto dodać, że chyba w żadnym innym mieście „Solidarność” nie była tak wewnętrznie skonfliktowana jak w Łodzi, a ma to wpływ na pamięć o ruchu i ostrość konfliktów o nią.
Historia „Solidarności”, to historia mężczyzn? Tak jest powszechnie pamiętana i opowiadana.
Kobiety rzadko były liderkami (przynajmniej w sensie formalnym). Żadnej z kilkudziesięciu regionalnych organizacji „Solidarności” nie przewodniczyła kobieta. W Komisji Krajowej znalazły się dwie kobiety.
Przy Okrągłym Stole zasiadła tylko jedna - Grażyna Staniszewska, choć wiele kobiet pracowało w podstolikach, gdzie odegrały istotną rolę.
Kobiety nie były przywódczyniami w związku i w strukturach demokratycznej opozycji, co nie oznacza, że nie odgrywały kluczowych ról, jak np. Helena Łuczywo i Joanna Szczęsna, jedne z najważniejszych postaci niezależnego dziennikarstwa lat 70. i 80.
Często przypominana w kontekście sytuacji kobiet w „Solidarności” jest historia odsuwania przez Lecha Wałęsę w cień Anny Walentynowicz, choć wydaje się, że płeć nie miała w tym wypadku decydującego znaczenia, bo Lech Wałęsa wówczas był w silnym konflikcie z wieloma działaczami Wolnych Związków Zawodowych, zarówno kobietami i mężczyznami.
Zgadzam się z historyczką Natalią Jarską, która pisała, że „Solidarność” była odbiciem polskiego raczej konserwatywnego społeczeństwa, które postrzegało politykę raczej jako męską dziedzinę. Wydaje się, że wielu robotników nie zaakceptowałoby kobiet jako przywódczyń związku, a ci ostatni pochodzili z demokratycznego wyboru.
Realnie jednak często odgrywały one dużą rolę i cieszyły się poważaniem. We wspomnieniach o tamtych latach znaleźć można wiele historii o kobietach „Solidarności”, których mężczyźni słuchali.
Przypomina mi się tu historia Aleksandry Zawłockiej, młodej dziewczyny, która była jednym z organizatorów kolportażu wydawnictw ważnego w warszawskiej opozycji środowiska „Woli”. Współpracujący z nią taksówkarze, choć mówili do niej żartobliwie „królewno”, co mogłoby kojarzyć się z pobłażliwością, to stawiali się na każde jej wezwanie i nie mieli problemu z przyjmowaniem od niej poleceń. Zwłaszcza w okresie podziemnego działania związku nie chodziło o wiecowego trybuna, który daje nazwisko, ale liczyła się przede wszystkim umiejętność wzbudzania zaufania wśród współpracowników.
Kobiety bardzo ciężko pracowały w związku - można wymienić szereg inicjatyw - zarówno w podziemiu, jak i w okresie legalnej działalności „Solidarności”, dla których były centralnymi postaciami.
Ciekawe jest to, że w „Solidarności” nie było prób budowania opozycyjnej tożsamości kobiet. Epizodem było pismo „Amazonka”, którego tematem było doświadczenie bycia kobietą w opozycji.
Jakie to było doświadczenie - represjonowanej kobiety? Organizatorka Marszu Głodowego zapłaciła bardzo wysoką cenę za działalność w opozycji.
Władze PRL zdawały sobie sprawę z tego, że trudniej wobec kobiet ze względów wizerunkowych podjąć ostre akcje represyjne. Druga strona niekiedy to wykorzystywała. Na przykład podczas strajków w Żyrardowie celowo kobiety były w centrum wydarzeń, co utrudniało reakcję władz. Działo się tak zresztą nie tylko w latach 80., bo podobnie było podczas chłopskich buntów przeciw kolektywizacji.
Represji wobec kobiet było mniej, statystyki pokazują na przykład, że wśród 10 internowanych była jedna kobieta, zdarzało się, że miały one łagodniejszy charakter, jednocześnie jednak wobec wielu z nich władze i podległe im służby działały z całą brutalnością i surowością.
Najwyższy wyrok, jaki zapadł w stanie wojennym za kontynuowanie działalności związkowej, otrzymała kobieta - Ewa Kubasiewicz. Została skazana na 10 lat!
Próby wywierania nacisku na kobiety były często niezwykle perfidne i brutalne. Aresztowane kobiety były przeszukiwane w sposób upokarzający dla nich, obrażane, traktowane nie mniej brutalnie niż mężczyźni. To je przede wszystkim straszono tym, że dzieci trafią do domów dziecka.
* Dr Jan Olaszek - historyk, pracownik Biura Badań Historycznych Instytutu Pamięci Narodowej, adiunkt w Instytucie Studiów Politycznych Polskiej Akademii Nauk. Badacz dziejów opozycji w PRL. Autor książki „Podziemne dziennikarstwo. Funkcjonowanie głównych pism informacyjnych podziemnej „Solidarności” w Warszawie w latach 1981–1989”.
Errata 1.08.2020: w pierwszej wersji artykułu błędnie podano imię I sekretarza KC PZPR Stanisława Kani.
Dziennikarka, przez blisko cztery lata związana z „Gazetą Wyborczą”, obecnie redaktorka naczelna publicystyki w portalu organizacji pozarządowych ngo.pl, publikowała w „The Guardian”, „Dzienniku Gazecie Prawnej”, „Newsweeku Historii” i serwisie Notes From Poland.
Dziennikarka, przez blisko cztery lata związana z „Gazetą Wyborczą”, obecnie redaktorka naczelna publicystyki w portalu organizacji pozarządowych ngo.pl, publikowała w „The Guardian”, „Dzienniku Gazecie Prawnej”, „Newsweeku Historii” i serwisie Notes From Poland.
Komentarze