Polska nauka podpisała umowę o współpracy z gigantycznym międzynarodowym koncernem wydawniczym Elsevier. Zrobiła to dokładnie w momencie, w którym Uniwersytet Kalifornijski rozpoczął bojkot tego wydawnictwa z powodu wygórowanych cen. Koncern sprzedaje wiedzę wytworzoną za publiczne pieniądze odbiorcom, którzy już zapłacili za jej wyprodukowanie
W połowie czerwca 2019 Interdyscyplinarne Centrum Modelowania Matematycznego i Komputerowego Uniwersytetu Warszawskiego (ICM) podpisało umowę z wielkim koncernem wydawniczym Elsevier. Negocjacje ICM prowadził na zlecenie Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
Umowa obejmuje m.in. dostęp do części czasopism naukowych wydawanych przez Elsevier oraz do baz danych, w tym bazy cytowań Scopus, używanej przez administratorów nauki do oceniania "produktywności" naukowców i wydziałów czy instytutów, w których pracują (szczegóły umowy - na końcu tekstu).
Na czym polega problem? Z usług Elsevier rezygnują wielkie i małe uniwersytety na świecie, zarzucając mu windowanie w górę cen. Wielu naukowców zarzuca mu również żerowanie na publicznych nakładach na naukę - naukowcy pracują za darmo, a wydawca zarabia krocie na ich publikacjach, za które znów płacą publiczne uczelnie.
Dokładnie w momencie, w którym krytyka Elsevier i jego modelu uprawiania nauką spotyka się z taką krytyką, nasz rząd podpisał z nim umowę.
OKO.press zadało pytanie dr Markowi Michalewiczowi, dyrektorowi ICM, o cenę, którą za to wszystko zapłaciło ministerstwo nauki (a więc polski podatnik) firmie Elsevier. Do momentu publikacji tego artykułu nie otrzymaliśmy jednak odpowiedzi. Dla porównania: w 2017 roku Finlandia wydała na subskrypcje czasopism naukowych 27 mln euro rocznie (od wszystkich wydawców), a koszty rosły w tempie 10 proc. rocznie. W kwietniu 2019 roku umowę z Elsevier zawarły władze Norwegii, płacąc mu 9 mln dol. rocznie (kontrakt jest dwuletni).
Ministerstwo potraktowało umowę z Elsevier jako sukces i kolejny krok w zmienianiu polskiej nauki na lepsze. Rzecz w tym, że Polska zrobiła to w momencie, w którym wielu naukowców na świecie kwestionuje zarówno metody prowadzenia biznesu przez tę firmę, jak i jej stawki - a prestiżowe ośrodki naukowe zrywają z nią współpracę.
Elsevier to ogromny, globalny biznes, któremu świetnie się powodzi. Według najnowszego raportu rocznego grupy RELX - firmy–matki Elsevier, do której należy kilkadziesiąt spółek w różnych krajach na całym świecie - w 2018 roku zysk operacyjny wyniósł niemal 2 mld funtów przy przychodzie blisko 7,5 mld funtów. Stopa zysku operacyjnego (ang. operating margin) wyniosła 31,3 proc.; dla porównania - dla koncernu paliwowego British Petroleum w ostatniej dekadzie wynosiła ona od 10 do 6,8 proc.
W raporcie firma chwali się stabilnym, trwałym wzrostem przychodów (3-4 proc. rocznie) oraz zysków (5-6 proc. rocznie). Blisko 40 proc. przychodów grupy pochodzi z działalności w sferze nauki, techniki i medycyny.
Dlaczego umowa z Elsevier jest tak ważna?
Dla rządu PiS i ministerstwa nauki Jarosława Gowina szczególne znaczenie mają bazy danych prowadzone przez Elsevier, zwłaszcza Scopus. Liczba cytowań i publikacji w bazie Scopus traktowana jest jako wyznacznik jakości uprawianej przez wydziały polskich uczelni czy instytuty PAN nauki.
Umowa z Elsevier nie zwiększy jednak automatycznie liczby cytowań polskich naukowców — chyba że pośrednio, ułatwiając im dostęp do literatury i publikowanie w czasopismach wydawanych przez tę firmę.
27 czerwca prezes PAN prof. Jerzy Duszyński
">udostępnił publicznie raport oceniający osiągnięcia naukowe poszczególnych wydziałów i instytutów akademii. Liczba publikacji ujętych w bazie Scopus stanowiła w nim jedno z głównych kryteriów (obok pozyskanych grantów, w tym zwłaszcza międzynarodowych).
Wielu naukowców - zwłaszcza z dziedziny humanistyki i nauk społecznych - kwestionuje zasadność uznawania obecności publikacji w bazie Scopus za miarę naukowych osiągnięć (takie głosy można znaleźć pod postem prof. Duszyńskiego). Scopus jest bazą danych prowadzoną przez prywatną firmę; nie zawiera wszystkiego. Publikacje z krajów stanowiących peryferia nauki światowej, takich jak Polska, są w nim niedoreprezentowane. "Dopisywanie" czasopism do bazy jest możliwe po spełnieniu szeregu różnych warunków - 500 pism dostało już na to pieniądze od ministerstwa. Zawarta właśnie umowa dotyczy jednak czego innego.
Najważniejszy spór wokół Elsevier dotyczy cen, które dyktuje uczelniom, oraz samego modelu biznesowego firmy.
W lutym 2019 roku ogromny Uniwersytet Kalifornijski - jeden z najważniejszych ośrodków badawczych na świecie, odpowiadający za 10 proc. amerykańskiej „produkcji naukowej” - zerwał kontrakt z Elsevier po 8 miesiącach negocjacji. Uniwersytet chciał płacić jedną z góry ustaloną sumę za subskrypcje pism wydawanych przez koncern oraz za „przetwarzanie artykułów” dostępnych później w systemie Open Access (stawka za jeden artykuł wynosi nawet kilka tys. euro czy dolarów - tutaj można znaleźć oficjalny cennik). Elsevier dotąd brał pieniądze za jedno i drugie, co władze uczelni uznały za dwukrotną opłatę za tą samą treść. Elsevier negocjował, ale jego ostateczna oferta i tak zakładała w sumie podwyżkę opłat.
W marcu 2018 roku kontrakt z Elsevier zerwali Węgrzy. W 2012 kampania prowadzona przez matematyków z całego świata z apelem o bojkot pism Elseviera zebrała 16 tys. podpisów. W 2016 roku umowy z wydawcą zerwała część niemieckich uczelni. Większość światowych uczelni jednak płaci, znosząc cierpliwie podwyżki cen dyktowane przez firmę.
Problemem jest nie tylko cena, ale także sam model biznesowy firmy. Naukowcy - opłacani zazwyczaj z publicznych środków - piszą artykuły za darmo. Recenzują je w ramach tzw. peer-review inni naukowcy - i również robią to za darmo (robił to m.in. autor tego artykułu). Cała treść, którą potem Elsevier sprzedaje, wytwarzana więc jest za publiczne środki albo dzięki darmowej pracy naukowców.
Potem zaś te same uniwersytety znów wydają publiczne pieniądze, płacąc wielkim międzynarodowym wydawnictwom naukowym - takim jak Elsevier - za dostęp do tych treści. Nie ma do nich dostępu podatnik, który je sfinansował, chyba że jest naukowcem pracującym na uczelni opłacającej subskrypcję.
Częściowym rozwiązaniem jest ruch Open Access — w którym jednak wydawca w praktyce przerzuca koszt publikacji na autora i jego pracodawcę (a nie czytelnika). Komisja Europejska chce, żeby do 2020 roku wszystkie publikacje naukowe finansowane przez rządy Unii były dostępne w systemie Open Access. Kontrakt na monitorowanie tego procesu wygrał jednak Elsevier. „To tak, jak gdyby McDonald’s miał monitorować zwyczaje żywieniowe w kraju, który potem na tej podstawie miał podejmować decyzje polityczne” — komentował w 2018 roku „The Guardian”.
Lista zarzutów wobec firmy jest dłuższa. Przez lata Elsevier lobbował u polityków w Europie i USA przeciwko Open Access — w obronie subskrypcji swoich czasopism. Padały również zarzuty, że firma tak manipuluje wskaźnikami cytowalności (formułując sprytnie zasady konstruowania swojego własnego indeksu — uruchomionego w 2016 roku CiteScore), że wydawane przez nią pisma wypadają w nim znacznie lepiej od konkurencji — wydawnictwa Springer Nature.
Chętnie byśmy się dowiedzieli, kto w Polsce podjął decyzję o zawarciu kontraktu z Elsevier, ile on kosztował - i jakimi pobudkami się przy tym kierowano.
Umowa obejmuje:
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.
Dziennikarz OKO.press, historyk i socjolog, profesor Uniwersytetu SWPS w Warszawie.
Komentarze