Syria to tak na oko 50 Srebrenic, Jemen już z 10, w Libii nie ma nawet jak liczyć. A my myślimy ciągle kategoriami Oświęcimia, skoro nie rosną mury getta, nie stukają wagony i nie dymią kominy, to nie dzieje się najstraszniejsze. Dzieje się. Dziś mija 25 lat od ludobójstwa w Srebrenicy
Młodzieżowa rewolta, która w 1968 roku ogarnęła cały świat zachodni (oraz, acz z innych powodów, także Polskę, Czechosłowację i Jugosławię), miała w Niemczech Zachodnich szczególny charakter. W ćwierć wieku po powstaniu w Getcie warszawskim młodzi Niemcy jęli żądać od pokolenia swoich ojców rachunku sumienia za II wojnę światową, i za zbrodnie przez to pokolenie popełnione. Także i poza granicami Niemiec.
Trochę pod wpływem groźby zagłady, jaka zawisła była nad Izraelem w maju 1967 roku, a która zakończyła się spektakularnym zwycięstwem żydowskiego państwa w Wojnie Sześciodniowej.
Częściowo pod wpływem niemieckich rozliczeń, powróciła do publicznej debaty kwestia Zagłady Żydów, wcześniej marginalizowana jako jeden tylko, i nie najważniejszy aspekt wojny. W efekcie tych procesów dokonane podczas II wojny niemieckie ludobójstwo Żydów stało się w kulturze zachodniej synonimem zła absolutnego i nadal, w pół wieku później, taką rolę pełni.
Dziś mija ćwierć wieku od aktu ludobójstwa, popełnionego przez wojska bośniackich Serbów w zdobytej przez nich, po trzech latach oblężenia, miejscowości Srebrenica we wschodniej Bośni. W ciągu następnych kilku dni Serbowie wymordowali tam 8372 Boszniaków (tak dziś określa się bośniackich Muzułmanów); zbrodnię tę Międzynarodowy Trybunał ds. b. Jugosławii w Hadze określił mianem aktu ludobójstwa.
W 2001 roku skazał za nią serbskiego generała Radislava Krstićia, który stał się tym samym pierwszym człowiekiem skazanym za ludobójstwo w historii Europy.
Choć bowiem w procesie norymberskim prokuratura używała terminu „ludobójstwo”, to oskarżeni o zbrodnie tak określone skazani zostali w końcu za zbrodnie przeciw ludzkości: „ludobójstwa” nie zabraniał jeszcze żaden kodeks, a Międzynarodową Konwencję ONZ uchwaliła dopiero w 1948 roku.
Jest zresztą całkiem możliwe że, w myśl zasad prawnych stosowanych w Norymberdze, mord srebrenicki nie zostałby za ludobójstwo uznany: przyjęto tam bowiem, że państwo ma suwerenne prawo postępowania ze swoimi obywatelami jak uzna za stosowne i nikogo nie skazano za zbrodnie III Rzeszy popełnione na niemieckich Żydach. Zadbali o to delegaci sowieccy, niezmiernie wrażliwi na wszelkie niedogodne dla Moskwy precedensy.
Co najwyżej, uznawszy że wojska i władze nieuznawanej „Republiki Serbskiej w Bośni” nie stanowią władz państwowych w sensie prawa międzynarodowego, można by ich przedstawicieli, zgodnie z zasadami norymberskimi, skazać za mord zbiorowy.
Dużo bardziej znaczące jednak od różnic między procesem norymberskim za II wojnę światową a procesem haskim za zbrodnię w Srebrenicy są różnicę między Niemcami Zachodnimi w ćwierć wieku po wojnie a Republika Serbską w Bośni (dziś jak najbardziej uznawaną, jako część istniejącej tylko na papierze Republiki Bośni i Hercegowiny) oraz Serbią w ćwierć wieku po Srebrenicy.
Rzecz jasna, obie sytuacje są tylko częściowo porównywalne: II wojna światowa miała wymiar globalny, wojna bośniacka zaś miała bezpośrednie znaczenie tylko dla Bałkanów.
Bilans ludobójstwa Żydów i Romów, oraz masowej eksterminacji innych narodów, sięga milionów; Boszniaków zginęło w Srebrenicy mniej niż 10 tysięcy. Co więcej, inaczej niż w przypadku III Rzeszy, ludobójstwo nie było zamierzonym celem działania kierownictwa bośniackich Serbów.
Dlatego też mord srebrenicki określono mianem „aktu ludobójstwa”, nie rozciągając tej kategorii na inne popełnione przez bośniackich Serbów (czy inne strony konfliktu) zbrodnie. Prokuratorom nie udał się nawet przekonać sądu, że inne masakry popełnione w okolicach Srebrenicy w tym samym czasie także stanowiły takie akty.
Kluczową była kwestia ludobójczego zamiaru („wymordowanie w całości lub części grupy narodowej, etnicznej, religijnej lub rasowej”, jak stanowi Konwencja), którego nie udało się prokuraturze udowodnić w kwestii pozostałych zbrodni.
Zarazem jest oczywiste, że podczas II wojny takich aktów ludobójstwa Niemcy, i nie tylko oni, popełnili ogromną liczbę, lecz Konwencja powstała dopiero po tych zbrodniach i nie może być stosowana wstecz.
Bez znaczenia natomiast była dla Trybunału relatywnie niewielka – w porównani choćby z Zagładą właśnie – liczba ofiar. Kwestię tę podnosił z ławy oskarżonych gen. Krstić, który – mimo że nie akceptował ani ustalonej przez prokuraturę liczby zabitych, ani okoliczności ich śmierci – stwierdził, iż nawet jeśli by i przyjąć te ustalenia, to „Osiem tysięcy… Czy to jest ludobójstwo?”
Przewodniczący Trybunału Theodor Meron odpowiedział na to: „A jaka liczba by pana zadowalała, generale?” – i Krstić zrezygnował z tej akurat linii obrony.
O ludobójstwie rozstrzyga nie liczba ofiar, ale intencja sprawców – zaś prokuratura przekonująco udowodniła, że w Srebrenicy celem sił serbskich było wymordowanie wszystkich Boszniaków płci męskiej, oprócz małych dzieci – i cel ten zrealizowali.
O prawie do życia decydował sznurek, zawiązany na wysokości półtora metra między dwoma drzewami. Te dzieci, którym udało się pod nim przejść nie potrącając go, nie były zabijane.
Życie w Srebrenicy, przez trzy lata oblężenia, było piekłem. Miasto, zatłoczone przez tysiące uchodźców z okolicznych wsi i miasteczek, gnieżdżących się w budynkach publicznych, piwnicach, i pod gołym niebem, głodowało.
Transporty pomocy humanitarnej Serbowie przepuszczali rzadko, pobierając przy tym haracz. Kolejny haracz pobierały wojenne władze miasteczka, by móc wykarmić broniące go i terroryzujące cywili bojówki, i nagradzać posłusznych a karać niesłusznych.
Gdy ONZ jęła zrzucać na spadochronach żywność w kontenerach, ludzie ginęli zadeptani w tłumie lub przygnieceni kontenerami. Obroną, istotnie bohaterską, dowodził Nasir Orić, były ochroniarz serbskiego przywódcy Slobodana Miloševićia.
Organizował wypady zbrojne do okolicznych serbskich wsi po żywność i zemstę; ginęli ludzie. Gdy po wojnie Trybunał Haski postawił mu zarzuty, Bośnia wydała go, bohatera narodowego, bez sprzeciwu – choć wówczas Krstić i jego zwierzchnicy byli jeszcze na wolności. Został skazany na dwa lata więzienia.
Krstićiowi zaś w apelacji zmieniono kwalifikację prawną czynu z ludobójstwa na wspieranie go, i zmniejszono wyrok do 35 lat; po zamachu na jego życie w brytyjskim więzieniu (Trybunał Haski nie ma własnych więzień i korzysta w pomocy państw członkowskich ONZ) odsiaduje ten wyrok w Piotrkowie Trybunalskim.
W serii kolejnych procesów za ludobójstwo w Srebrenicy skazany został także przywódca polityczny bośniackich Serbów Radovan Karadżić oraz dowódca jego armii gen. Ratko Mladić; ten ostatni jednak nie wyczerpał jeszcze wszystkich możliwości apelacji.
Niemcy pierwsze powojenne ćwierćwiecze zaczęli od uznania swych zbrodni, od werdyktu trybunału norymberskiego poczynając. Nie mieli wyboru: byli pokonani, skapitulowali, zdani byli na wolę zwycięzców, a ci tego właśnie od nich żądali.
Od samego więc początku fakty nie były zasadniczo w sporze (choć całe obszary zbrodni, zwłaszcza popełnionych przez Wehrmacht, pozostawały zrazu nieopisane), lecz odpowiedzialność za nie spadała na zidentyfikowanych zbrodniarzy, oraz generalnie na – w zależności od strefy okupacyjnej – „hitlerowców” bądź „nazistów”; nie można było przecież znacznej części społeczeństwa zamknąć w więzieniach.
W pół wieku później nowe władze Rwandy stanęły przed podobnym problemem i – podobnie jak alianckie władze okupacyjne – wybrały rozwiązanie, które umożliwiało zbrodniarzom, z wyjątkiem sprawców największych zbrodni, powrót do normalnego życia.
Owo rozwiązanie, na poziomie prawnym pozorne zresztą, nie załatwiało jednak kwestii indywidualnej odpowiedzialności moralnej – i to właśnie pytanie: „Co ty robiłeś podczas wojny? Osobiście?” rzucali w ćwierć wieku po jej zakończeniu młodzi Niemcy w twarz swym ojcom i dziadkom.
U Serbów było inaczej (traktuję tu łącznie społeczeństwa Republiki Serbskiej w Bośni oraz samej Serbii: mimo oczywistych różnic między nimi, w tej kwestii funkcjonują podobnie). Wojna bośniacka zakończyła się dla nich nie klęską, lecz częściowym zwycięstwem: na 49 proc. terytorium Bośni, w tym na ziemiach podbitych i etnicznie oczyszczonych z innorodców powstała Republika Serbska.
I choć nie udało się doprowadzić do jej formalnego połączenia z Serbią, ani zapobiec powrotowi niektórych etnicznie wyczyszczonych, to nie było doświadczenia klęski, które zmusiło Niemców do częściowej przynajmniej rewizji oceny obalonego reżimu, ani władz okupacyjnych, które by takiej rewizji żądały.
Nie było więc interioryzacji przekonania, że „nasza” klęska byłą jednak zwycięstwem dobra nad złem, choćby dla „nas” niezmiernie bolesnym. Przeciwnie: panowało poczucie krzywdy. Trybunał Haski sądził jakoby tylko Serbów – co nie było prawdą, ale Serbowie istotnie stanowili największą liczbę skazanych, bo też i popełnili największą liczbę zbrodni.
Zaś w cztery lata po kończącym wojnę w Bośni pokoju z Dayton Serbia została zaatakowana przez NATO, by powstrzymać serbskie zbrodnie w Kosowie; dla znakomitej większości Serbów, nawet wrogo nastawionych do reżimu Miloszevićia, była to bezprawna agresja.
W Niemczech trwało dziesięciolecia, zanim poczucie bycia ofiarą II wojny zyskało prawo obywatelstwa, obok poczucia bycia jej sprawcą. Wśród Serbów to poczucie krzywdy dominuje zaś od początku.
Na wyrok na Krsticia Republika Serbska zareagowała raportem, który stwierdzał, że ofiar było 1800, że byli to „muzułmańscy żołnierze”, którzy padli w boju, i że prowadzi się dochodzenie w sprawie możliwych stu mordów odwetowych, też na muzułmańskich żołnierzach zresztą; żaden cywil nie ucierpiał.
Dopiero w 2004 roku, w dziewięć lat po zbrodni w Srebrenicy, władze Republiki Serbskiej przyznały, że podczas wojny popełniła ona ludobójstwo, i jęły przygotowywać listy ofiar - oraz sprawców. Decyzja ta, wymuszona przez społeczność międzynarodową, została jednak przez większość społeczeństwa serbskiego odrzucona, i nie miała skutków prawnych, ani choćby politycznych.
Już w 2010 r. prezydent Republiki Serbskiej Milorad Dodik stwierdził, że ludobójstwa jednak nie było, a liczba ofiar została „wyolbrzymiona”. Nowy raport, sporządzony w roku 2018, podtrzymał jego tezę i stwierdził, że „Srebrenica to zainscenizowana tragedia w celu satanizacji Serbów”. Parlament RS przyjął go głosami wszystkich serbskich posłów.
W zeszłym roku powołano kolejną komisję, pod przewodnictwem izraelskiego historyka Gideona Greifa, który ten haniebny historyczny rewizjonizm ma uwiarygadniać.
W samej Serbii wyroki Trybunału Haskiego systematycznie odrzucano, jako efekt rzekomej antyserbskiej nagonki. W 2010 r. ówczesny prezydent Serbii Boris Tadić, jako pierwszy przedstawiciel władz w Belgradzie, wziął udział w obchodach 15. rocznicy na miejscu zbrodni.
W dwa lata później jego następca Tomislav Nikolić oświadczył, że „żadnego ludobójstwa” w Srebrenicy nie było, by wnet, pod wpływem także krajowej krytyki, wycofać się na równie absurdalne stanowisko, że „wszystko, co zdarzyło się podczas wojen jugosłowiańskich, było ludobójstwem”.
W rok później nieoczekiwanie stwierdził jednak: „Na kolanach proszę o wybaczenie dla Serbii za zbrodnię popełnioną w Srebrenicy. Przepraszam za zbrodnie popełnione przez wszystkie jednostki w imię naszego państwa i narodu”.
Słowa te stanowiły znaczący krok naprzód – ale niewystarczający. Zbrodnie popełniały bowiem nie jednostki, ale państwo – państwo serbskie, które RS utworzyło, wyposażyło i utrzymywało, zaś w Srebrenicy zbrodnia ta była aktem ludobójstwa, co ją wyróżnia wśród wszystkich innych zbrodni popełnionych w Bośni, przez Serbów i na Serbach.
Serbski premier Aleksandar Vucić także przeprosił za „potworną zbrodnię” w Srebrenicy, a w 20. jej rocznicę udał się tam, by wziąć udział w uroczystościach żałobnych. Jednak dla części uczestników, w tym rodzin ofiar, to, czego nie powiedział, było ważniejsze od tego, co powiedział – i na miejscu powitało go najpierw buczenie, a potem rzucane weń plastikowe butelki po wodzie, i kilka kamieni.
W ostrych słowach Tomić potępił tę „próbę linczu”, zaś Vucić, także gdy został prezydentem, nigdy już nie próbował jednać się z Boszniakami. Także obecna serbska premier, Ana Brnabić, uważa, że Srebrenica „to nie było ludobójstwo”.
Pojednanie musi zakładać gotowość do podjęcia emocjonalnego ryzyka, potraktowania gestu drugiej strony, także niewystarczającego, choćby był spełnieniem naszych oczekiwań minimum. Tę moc mają tylko ofiary – lecz od nich właśnie tego wymagać nie wolno; można jedynie mieć nadzieję.
Zaś gdy obie strony uważają się za ofiary – jak na przykład Polacy i Ukraińcy – poziom trudności wzrasta o cały rząd wielkości.
Po nieudanym przełomie sprzed lat 5, znakomita większość społeczeństwa serbskiego uważa, że nie ma o czym rozmawiać. W 2018 roku tylko 12 proc. respondentów akceptowało wyrok Trybunału Haskiego w tej sprawie.. „Naród serbski padł ofiarą ludobójstwa a nie był jego sprawcą” uważa minister obron Aleksandar Vulin. Hasło „Nóż, drut, Srebrenica” (co się po serbsku rymuje: Nož, žica, Srebrenica!) jest najpopularniejszą przyśpiewką na serbskich stadionach.
Wszystko to, być może, mogłoby być jedynie pretekstem do komentowania z wyższością „bałkańskiej mentalności” i ubolewania nad cudza zapiekłością – gdyby nie to, że zbrodnia srebrenicka tyczy się nas wszystkich bezpośrednio.
Po pierwsze dlatego, że ludobójstwo godzi – jak pisał autor tego pojęcia polski żydowski prawnik Rafał Lemkin – w całą ludzkość. W świecie, w którym jest ono możliwe, nikt nie może czuć się bezpieczny.
Stąd też, a nie jedynie z emocjonalnej czy narodowej identyfikacji i solidarności z ofiarami, bierze się hasło „Nigdy więcej!”, które tak dobitnie wybrzmiewa w nieskończenie licznych tekstach o lekcjach II wojny.
Tyle tylko, że – jak powiedział amerykański dziennikarz David Rieff – „Po Sarajewie, po Srebrenicy, wiemy już, co znaczy ‘Nigdy więcej”. Znaczy, że nigdy więcej Niemcy nie będą zabijać Żydów podczas II wojny światowej. Niczego więcej nie znaczy.”
Byłem świadkiem, jak to samo mówił na Marszu Żywych w 2006 roku do młodzieży izraelskiej naczelny rabin Izraela Meir Lau. Spytał ich, co znaczy „Nigdy więcej”, a jakiś chłopak odpowiedział, że to znaczy, że nigdy więcej nas to nie spotka, bo mamy własne państwo. „Nas tak – odparł rabin – a innych? Słyszeliście o Biafrze, Kambodży, Rwandzie? Nie? To wracajcie do szkoły, bo nic z Auschwitz nie zrozumieliście”.
Ale Srebrenica nas dotyczy także dlatego, że tam byliśmy. Miasteczka bronił holenderski batalion sił ONZ UNPROFOR. W tym czasie polskie „błękitne hełmy” rozmieszczone były gdzie indziej w byłej Jugosławii i też mogły się znaleźć w podobnej sytuacji.
Holendrzy nie mieli dość broni, by skutecznie powstrzymać serbski atak – zadbali o to sami Serbowie, oblegający Srebrenicę od trzech lat. Ale nie stawili nawet symbolicznego oporu – bo gen. Mladić zagroził ich dowódcy, płk Thomasowi Karremansowi, że w przeciwnym wypadku zemści się na pozostałych jego żołnierzach, bawiących na przepustce w kontrolowanej przez Mladicia części Bośni.
Przeciwnie – z zagrożonych pozycji Holendrzy wycofywali się tak szybko, że przejechali Boszniaka, który też się wycofywał ta samą drogą, ale pieszo.
Srebrenica miała gwarancje bezpieczeństwa nie tylko od ONZ, która ogłosiła miasto jedną z pięciu „stref bezpiecznych” w Bośni: ewentualny serbski atak miało zlikwidować nalotami natowskie lotnictwo.
Holendrzy żądali takich nalotów, ale daremnie: uzgodnienia między ONZ a NATO wlokły się w nieskończoność, a w jednym przypadku wniosek Holendrów został odrzucony przez dowództwo UNPROFOR w Zagrzebiu (którego francuski komendant gen. Bernard Janvier prowadził na polecenie Paryża własną politykę wobec Mladićia), bowiem został wysłany z bombardowanego posterunku faksem na niewłaściwym formularzu.
A potem, gdy nie było już czego bronić, holenderscy wojskowi zamknęli bramę swej bazy w Potocari i nie wpuszczali przerażonych Boszniaków, bo Serbowie obiecali, że nie zrobią cywilom krzywdy: mordowano ich potem i gwałcono na oczach błękitnych hełmów i pod łopoczącym na maszcie nad bazą sztandarem ONZ.
A potem dokumentujące te zbrodnie taśmy wideo nagrane przez żołnierzy, którzy nie mogli znieść swej hańby, w tajemniczy sposób zostały wykasowane, zanim trafiły w ręce specjalnego sprawozdawcy ONZ ds. praw człowieka.
Państwo holenderskie, za co należy mu się uznanie, po latach, po przegranym procesie, częściowo uznało swą winę i wypłaca odszkodowania żyjącym ofiarom.
Tym specjalnym sprawozdawcą był zaś Tadeusz Mazowiecki, który podał się do dymisji nazajutrz po spotkaniu z ocalałymi srebreniczankami w obozie uchodźców pod Tuzlą.
Jak się potem okazało, był to pierwszy wypadek w całej historii organizacji, by jej wysoki funkcjonariusz trzasnął drzwiami w proteście przeciwko jej czynom, a raczej ich brakowi.
W połączeniu z latami dosłownie katorżniczej pracy nad dokumentowaniem popełnianych w b. Jugosławii zbrodni, dało to b. premierowi status moralny, z którego nie zdawaliśmy sobie z kraju sprawy.
Jednak to nawet nie jego dymisja podsumowała bośniacka katastrofę moralną ONZ, ale słowa Yasushi Akashi’ego, specjalnego wysłannika do Bośni sekretarza generalnego, który między innymi nie potrafił ustalić z NATO nalotów.
Gdy dowiedział się, że Srebrenica padła, powiedział: „Ubolewam nad upadkiem Srebrenicy. Ubolewam także nad nieuchronnym upadkiem Żepy”. Żepa, kolejna strefa bezpieczna ONZ, wówczas broniła się jeszcze. W jej obronie nie wystartował ani jeden samolot.
Nie dziwiłem się Mazowieckiemu, gdy – uzasadniając swą decyzję o dymisji – powiedział mi: „Nie mogę już dłużej udawać, że pod sztandarem ONZ można bronić praw człowieka”.
Organizacja – co też trzeba przyznać – przez ostanie ćwierćwiecze starała się jednak ponownie zasłużyć na zaufanie obrońców praw człowieka. Ale akurat na tydzień przed rocznicą zbrodni w Srebrenicy, jej Rada Praw Człowieka przyjęła miażdżącą większością głosów rezolucję popierającą nową chińską ustawę, de facto znoszącą rządy prawa w Hong Kongu.
„Ubolewam nad brakiem praworządności w Chinach. Ubolewam także nad nieuchronnym upadkiem praworządności w Hong Kongu” mógłby powiedzieć jakiś współczesny Akashi – i to nawet z czystszym sumieniem, bo w końcu ONZ niczego ani Chinom, ani Hong Kongowi nie obiecywała.
Ale nie powie - bo bluźniercza myśl, żeby ONZ miała specjalnego wysłannika do Chin, a już zwłaszcza takiego, który mógłby nad czymkolwiek w Kraju Środka ubolewać, nikomu tam już nie przyjdzie nawet do głowy.
Podobnie jak komitetowi literackiej nagrody Nobla nie przyszło do głowy, że jest coś niestosownego w przyznaniu jej w roku ubiegłym Peterowi Handke, literackiemu obrońcy serbskich nacjonalistów ze Slobodanem Miloševiciem na czele, zwolennikowi poglądu, że w Srebrenicy ludobójstwa nie było.
Komitet nagrodził go za "pracę, która z lingwistycznym geniuszem eksploruje peryferie i specyfikę ludzkiego doświadczenia". Odpowiadając na pytanie dziennikarza, czy nie niepokoi go cierpienie Bośni, pisarz odpowiedział „Niepokoje to możesz sobie w dupę wsadzić”, tym samym potwierdzając zasadność opinii komitetu, zanim jeszcze została wydana.
Srebrenica nas dotyczy dlatego, że jesteśmy, obywatele demokratycznych państw świata, współodpowiedzialni za jej los, zaś dokonane tam ludobójstwo, jak każde ludobójstwo, zagraża każdemu z nas.
Ale względy moralne mało na kim robią wrażenie w świecie, w którym mord spowszedniał. Syria to tak na oko 50 Srebrenic, Jemen już z 10, w Libii nie ma nawet jak liczyć.
Zgoda, to nie ludobójstwa, choć zapewne zdarzył się tam niejeden „akt”. Ale po Srebrenicy i Rwandzie był Darfur, po Darfurze Sindżar, po Sindżarze Rohingya.
Najnowsze doniesienia o przymusowej sterylizacji ujgurskich kobiet w chińskim Sinkiangu pozwalają podejrzewać, że tamtejsze represje (10 proc. narodu zamknięto w obozach reedukacyjnych) nabierają ludobójczych cech.
A my myślimy ciągle kategoriami Treblinki i Oświęcimia, i pocieszamy się, że skoro nie rosną mury getta, nie stukają wagony i nie dymią kominy, to nie dzieje się najstraszniejsze. Dzieje się.
Na obchody 50. rocznicy powstania w getcie przyjechał do Warszawy ówczesny wiceprezydent USA Al Gore; przed uroczystościami miał spotkanie z gminą żydowską. Byłem świeżo po powrocie z Sarajewa i zacząłem go przekonywać, że niezbędna jest interwencja militarna USA, by przerwać rzeź.
Słuchał mnie zdziwiony: przyjechał tu w innej sprawie, spotkanie było z Żydami, więc rozmawiać powinniśmy o Zagładzie, ewentualnie o antysemityzmie, nie o Bośni. "No ale przecież to nie jest Holokaust" – powiedział mi, jakby to wyjaśniało bezczynność. Nie, to istotnie nie była Zagłada. To nawet jeszcze nie było ludobójstwo.
Ale w Warszawie, w pół wieku po powstaniu w getcie, o czym, jak nie o Sarajewie rozmawiać? W kilka miesięcy później Marek Edelman pojechał z nami w kolejnym transporcie pomocy humanitarnej do Bośni: „Przyda im się lekarz”, wyjaśnił mi. Zablokowany przez Chorwację, konwój nie zdołał jednak dotrzeć na miejsce.
W dwa lata później, i w pięć dni po upadku miasta, 11 lipca 1995 roku, „Washington Post” opublikował na pierwszej stronie zdjęcie młodej kobiety, która powiesiła się na drzewie pod Srebrenicą.
Al Gore powiedział wówczas prezydentowi Clintonowi: „Moja 21-letnia córka spytała mnie o to zdjęcie. Co ja mam jej powiedzieć? Dlaczego to się dzieje, a my nic nie robimy? Moja córka jest zaskoczona, że świat na to pozwala. Ja też jestem zaskoczony”. W półtora miesiąca później rozpoczęły się amerykańskie naloty, które zakończyły wojnę.
Dziś wiemy, że ta młoda kobieta – w czerwonym sweterku, białej spódniczce i podkolanówkach wyglądała jak schludna gospodyni domowa, gdyby nie ta pętla na szyi - nazywała się Ferida Osmanović. Postradała zmysły, gdy Serbowie zabrali pod Potocarami jej męża; dokładne okoliczności jej śmierci nie są znane.
Ale jakie to szczęście, że Karenna Gore zobaczyła jej zdjęcie w gazecie, i zaczęła zamęczać swego ojca pytaniami, a on z kolei zadał jej pytania swojemu szefowi. Gdyby nie to, te samoloty, które mogły wystartować i 5 lipca, i dowolnego dnia wcześniej w ciągu trzech lat wojny, może by i nie wystartowały tego 29 sierpnia.
A tymczasem dzieje się. Ludzka pomysłowość jest niewyczerpana, tak w wymyślaniu sposobów dręczenia i mordowania bliźnich, jak i w znajdowaniu powodów, żeby się pocieszać, że jeszcze nie jest tak źle, że nas to nie dotyczy.
Państwo Blažević, rodzice mojego przyjaciela, w których gościnnym sarajewskim mieszkaniu zatrzymywałem się przez całą wojnę, opowiedzieli mi raz, jak się o wojnie dowiedzieli. Najpierw widzieli w telewizji, że jest wojna w Słowenii – ale Słowenia jest daleko.
Potem, że w Chorwacji - ale Chorwaci, wiadomo, narwańcy. Potem na Grbavicy, dzielnicy Sarajewa… Na Grbavicy? Niemożliwe. Przecież Grbavica jest o kilka kilometrów od domu.
„A potem na sąsiednie wzgórze wjechał czołg – konkludował pan Blažević - pokręcił trochę wieżyczką, i przestrzelił nam salon na wylot.” I zabrał się za poprawianie skomplikowanej konstrukcji ze styropianu, dykty i folii, która miała - słowo honoru: niemal skutecznie - chronić przestrzelony salon przed wiatrem, deszczem i mrozem. Wyglądała równie niewiarygodnie, jak wojna na Grbavicy.
Przez powojenne półwiecze chroniła nas przed wojną najpierw zimnowojenna chwiejna równowaga strachu, a potem niczym nie uzasadniona euforia końca historii. Gdy wybuchła wojna na Ukrainie gazety pisały, zdziwione, że po raz pierwszy od 1945 roku wojna powróciła do Europy - bo o Srebrenicy wszyscy już zdążyli zapomnieć.
I tego właśnie chcą ci, którzy na wysokości półtora metra zawiązują sznur: byśmy zapomnieli. Byśmy uwierzyli własnym zapewnieniom, że teraz to się już nie zdarza. Że choć bywało kiedyś i gdzieś, może na Grbavicy, ale przecież nie tu i teraz. Że ten sznur to, owszem, dla dzieci – ale do skoków wzwyż, a nie do ustalania, kto będzie żył. No bo przecież to by było niemożliwe.
Było możliwe. Będzie. Jest.
(ur. 1953), psycholog, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, obecnie stały współpracownik „Kultury Liberalnej”. Założyciel i pierwszy redaktor naczelny żydowskiego miesięcznika „Midrasz”. W stanie wojennym, pod pseudonimem Dawid Warszawski, redaktor i dziennikarz podziemnego dwutygodnika KOS, i innych tytułów 2. obiegu. Autor ponad dwóch tysięcy artykułów w prasie polskiej i ponad dwustu w międzynarodowej, oraz kilkunastu książek. Książka „Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło” (Agora 2022) otrzymała nagrody im. Beaty Pawlak, Klio oraz im. Marcina Króla. Jego najnowsze książki to „Spodnie i tałes” (Austeria 2022) oraz „Pokój z widokiem na wojnę. Historia Izraela” (Agora 2023). Twórca pierwszego polskiego podcastu o Izraelu: „Ziemia zbyt obiecana”.
(ur. 1953), psycholog, dziennikarz „Gazety Wyborczej”, obecnie stały współpracownik „Kultury Liberalnej”. Założyciel i pierwszy redaktor naczelny żydowskiego miesięcznika „Midrasz”. W stanie wojennym, pod pseudonimem Dawid Warszawski, redaktor i dziennikarz podziemnego dwutygodnika KOS, i innych tytułów 2. obiegu. Autor ponad dwóch tysięcy artykułów w prasie polskiej i ponad dwustu w międzynarodowej, oraz kilkunastu książek. Książka „Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło” (Agora 2022) otrzymała nagrody im. Beaty Pawlak, Klio oraz im. Marcina Króla. Jego najnowsze książki to „Spodnie i tałes” (Austeria 2022) oraz „Pokój z widokiem na wojnę. Historia Izraela” (Agora 2023). Twórca pierwszego polskiego podcastu o Izraelu: „Ziemia zbyt obiecana”.
Komentarze