Platforma i Nowoczesna pod nowym przywództwem Katarzyny Lubnauer zrozumiały wreszcie, że wyborcy żądają od nich dobrych wiadomości, w tym najważniejszej - o współpracy podczas wyborów, najpierw samorządowych, potem parlamentarnych. Analiza Marka Beylina
O konieczności porozumienia mówiono dużo na sobotnich (16 grudnia 2017) zjazdach obu ugrupowań i nigdy dotąd obietnica współdziałania nie wybrzmiała tak stanowczo. Działacze PO i Nowoczesnej mają bowiem dobre powody, by sądzić, że partie i ruchy opozycyjne stają się ostatnią zaporą przeciw autorytarnym dążeniom PiS, którą rządzący pragną zniszczyć. O niedopuszczalnej bezkarności opozycji PiS mówi od dwóch lat, a niedawno wzmógł takie oskarżenia Jarosław Kaczyński. „W naszym życiu pojawiło się wiele zła, coraz bardziej bezczelnego, agresywnego mającego poczucie bezkarności. Temu trzeba się przeciwstawić. To jest nasze zadanie” – mówił prezes PiS 10 grudnia podczas miesięcznicy smoleńskiej.
Toteż podczas obu zjazdów wyrażano obawy, że przejmowanie sądownictwa i projekty władzy, by kontrolować przebieg wyborów, może stanowić wstęp do ich fałszowania oraz do kryminalizacji opozycji. Stąd celny pomysł Grzegorza Schetyny, by stworzyć Obywatelski Ruch Obrony Wyborów. „Musimy być i będziemy w każdej komisji” – powiedział szef PO, co kojarzy się z obywatelskim poruszeniem podczas wyborów 4 czerwca 1989 roku. Wtedy też tysiące działaczy i sympatyków „Solidarności” zasiadło w komisjach wyborczych i pilnowało urn, by nie dopuścić do fałszerstw. Czy PiS zezwoli na taką akcję? To będzie dobry sprawdzian intencji władzy i zarazem rozrusznik obywatelskiej aktywności w całej Polsce.
Obrona wyborów, zwłaszcza jeśli PiS się temu sprzeciwi, daje szansę na wielką mobilizację społeczną.
A z tym opozycja ma kłopot. Pokazały to choćby niedawne manifestacje w obronie sądownictwa. Owszem, w czwartek 14 grudnia manifestacja Akcji Demokracji zgromadziła wielotysięczny tłum, który przeszedł spod Pałacu Prezydenckiego pod Senat. Jednak następnego dnia, gdy Senat przegłosowywał ustawy o Sądzie Najwyższym i Krajowej Radzie Sądownictwa, a senatorowie PO zapraszali, by demonstrować, pod parlament przyszła garstka. Wezwania partyjne nie mobilizują.
To cząstka poważniejszego problemu. Polskie partie składają się głównie z wąskiego twardego aktywu i niezbyt stabilnych elektoratów. W 2016 roku PiS liczył ok. 30 tys. członków, PO – 17 tys., zaś Nowoczesna ma ich dziś ledwo ok. 2 tys. Na tym tle gigantem jest PSL z ok. 140 tys. członków, ale gromadzą się oni w większości poza dużymi miastami. To oznacza, że partie, zwłaszcza opozycyjne, czyli słabsze, może z wyjątkiem PSL, nie mogą liczyć na masową trwałą lojalność wyborców. Muszą wciąż o nią zabiegać, poszukując takiej tożsamości, która by przyciągała zwolenników i ich lojalizowała.
Co i ułatwia zawieranie koalicji, i utrudnia. Ułatwia, bo to nie tylko warunek wygrywania wyborów, lecz także powszechne żądanie przeciwników władzy. Toteż deklaracje o porozumieniu, jakie padły na zjazdach PO i Nowoczesnej, wyznaczają drogę bez powrotu. Kto będzie je utrudniał bądź je zerwie, tego wyborcy najpewniej surowo ukarzą. Jednak ten przymus nie oznacza, że koalicję łatwo zbudować. Ponieważ zwłaszcza jej słabsi uczestnicy, jak Nowoczesna przy Platformie, muszą dbać o to, by zachować własną tożsamość i odrębność. Stąd niezgoda Lubnauer, według mnie nietrafna, na propozycję Schetyny, by obie partie powołały wspólne prezydium w parlamencie. Choć rozumiem obawy Nowoczesnej przed wchłonięciem jej przez silniejszego partnera. Jeśli PO ma taką pokusę, niech się jej szybko i publicznie wyrzeknie.
Pod tym względem w jeszcze trudniejszej sytuacji jest mizerna pozaparlamentarna lewica. Jeśli Platforma i Nowoczesna chcą przyciągnąć jej część do koalicji, muszą postawić na partnerski stosunek także wobec niej. Wzmocnić ją, by wzmocnić koalicję – to najlepsza droga.
Utrudniać demokratyczne porozumienie mogą także kwestie programowe. Na zjeździe Nowoczesna zdefiniowała się po raz kolejny jako otwarta w kwestiach obyczajowych i praw mniejszości partia liberalna, nastawiona przede wszystkim na wyborców zamożniejszych i przedsiębiorczych, czyli raczej na beneficjentów III RP. Chce więc być wyrazistą reprezentantką tych, którzy niegdyś głosowali na PO. Zaś Platforma jeszcze się programowo nie określiła, widać w niej różne sprzeczne tendencje: bardziej liberalne i zorientowane na silną politykę społeczną, otwartość na prawa mniejszości obyczajowych i kobiet (dowodzi tego np. nowy parytetowy zarząd partii) oraz twardy konserwatyzm. Innymi słowy,
PO chce zbierać różne poglądy i postawy, także części konserwatystów głosujących na PiS, a dziś zbrzydzonych polityką władzy. Jednak czyni to niespójnie.
Szkoda, że w tej polityce szerokiego frontu Platforma nie korzysta z demokratycznego manifestu Joanny Muchy „Państwo, wspólnota, polityka, praca, patriotyzm, szkoła, emerytury, puszcza... Naprawmy je wspólnie”, opublikowanego w październiku. To warta poważnej dyskusji wizja nowej Rzeczpospolitej, godząca rynek z państwem socjalnym oraz stawiająca na polityczną sprawczość obywateli, m.in. przez wzmacnianie samorządów i oddolnych ruchów. Ale jak się zdaje, kierownictwo PO postanowiło schować go do szuflady.
Pomysł Platformy, by się nie dookreślać, stawia w trudnej sytuacji Nowoczesną budującą węższą i twardszą tożsamość. Nowoczesna ma mniej wyborców i jako partia liberalna raczej nie powiększy znacznie swego elektoratu. Jeśli PO, co możliwe, będzie ściągać do siebie także liberalnych wyborców Nowoczesnej, budowanie koalicji może przerodzić się w opozycyjną wojenkę.
Obie strony muszą pamiętać, że byłaby to katastrofa dla wszystkich poza PiS.
Komentarze