0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: Slawomir Kaminski / Agencja GazetaSlawomir Kaminski / ...

Chcemy wyłonić 65 kandydatów rekomendowanych przez wszystkie prodemokratyczne ugrupowania. Tylu potrzeba, by zgłosić listę – najlepszych ludzi z różnych list partyjnych, o zaufaniu zweryfikowanym w demokratycznej procedurze, a nie gabinetowych negocjacjach. Pomysł prawyborów na nadchodzące wybory do PE i do Sejmu przedstawia w OKO.press Paweł Kasprzak, jeden z liderów Obywateli RP. Pisze m.in.:

"Z jednej strony oczywistym postulatem jest wspólna lista »demokratów« przeciw PiS. Wynika to nie tylko z presji ordynacji d’Hondta, bo ona działa nie wszędzie i niekoniecznie jedna lista jest w niej zawsze lepsza niż np. dwie, ale również z dość jasnych powodów psychologicznych i społecznych.

Z drugiej strony wiadomo, że koalicje rzadko kiedy miewają poparcie równe sumie elektoratów tworzących je partii. Wyborcy nie wybaczają bowiem zbyt daleko posuniętych kompromisów programowych i personalnych (czego przykładem Barbara Nowacka).

Sondaże nie pokazują możliwości dotąd nie branej pod uwagę – koalicji tak skonstruowanej, że jej poparcie jest większe, a nie mniejsze od sumy elektoratów tworzących ją partii. To zaś jest wciąż możliwe, a partyjni liderzy nie dostrzegają tej możliwości nie dlatego, że ich o niej nie poinformowano, ale dlatego, że po prostu jej nie chcą.

Da się to zrobić, organizując otwarte, międzypartyjne prawybory, w których głosy wyborców wyłonią wspólną listę partii niezależnie od dzielących je sporów. Możliwe są inne rozwiązania –

Obywatele RP we współpracy z innymi środowiskami obywatelskimi organizują komitety wyborców w 13 okręgach wyborów do Europarlamentu. Komitety chcą przeprowadzić publiczne wysłuchania kandydatów zgłaszanych przez partie, by rekomendować tych, którzy dostaną realny mandat i poparcie wyborców.

Celem jest wyłonienie 65 rekomendowanych kandydatów w kraju".

Cały tekst poniżej:

Najnowsze sondaże pokazują, że samodzielne rządy PiS już nam być może nie grożą. Oraz, że po pojawieniu się Wiosny Biedronia, pojawia się również cień szansy na przewagę opozycji. W wyborach do Parlamentu Europejskiego być może pójdą dwie listy opozycji. Ryzyko rozbicia głosów nie jest wielkie, presja d’Hondta akurat w tych wyborach działa słabo. Jedynie PSL – gdyby chciało startować osobno – ryzykuje zmarnowaniem głosów.

Niezależnie od sondażowych niepewności i umiarkowanego optymizmu wynikającego z utrzymującego się trendu, wniosek z tych obserwacji jest jednak taki, że z koalicyjnym myśleniem w opozycji coś jest głęboko nie tak. Szwankuje logika.

Arytmetyczna sprzeczność

Mamy tu bowiem do czynienia z problemem logicznym lub - arytmetycznym. Z jednej strony oczywistym postulatem jest wspólna lista „demokratów” przeciw PiS. Wynika to nie tylko z presji ordynacji d’Hondta, bo ona działa nie wszędzie i niekoniecznie jedna lista jest w niej zawsze lepsza niż np. dwie, ale również z dość jasnych powodów psychologicznych i społecznych.

Z drugiej zaś strony wiadomo równie dobrze, że koalicje – poza wstydliwymi kłopotami personalnymi, które trzeba rozwiązywać poza zasięgiem wzroku wyborców – rzadko kiedy miewają poparcie równe sumie elektoratów tworzących je partii. Wyborcy nie wybaczają bowiem zbyt daleko posuniętych kompromisów programowych i personalnych. Sojusz socjalistów z konserwatywnymi liberałami wyborcy lewicy traktują jak zdradę ideałów i poparcia mu odmawiają, konserwatywny elektorat nie akceptuje zaś ani „skrętu na lewo”, ani „lewaków” na liście umiarkowanych i „pragmatycznych fachowców”. Pragmatyzm w oczach tych wyborców, którzy głosują, nie chodząc do urn, uchodzi za brudny cynizm i jest powodem bierności. A to jest wciąż w Polsce najsilniejsza grupa wyborców.

Zgodnie z logiką niepełnej sumy elektoratów na koalicjach można stracić, może się nawet zdarzyć, że koalicja dwóch partii będzie miała poparcie mniejsze niż elektorat mniejszej z nich. Taki los niewątpliwie mógłby spotkać na przykład wyborczy sojusz PO i Wiosny Roberta Biedronia.

Próbkę mieliśmy w wyborach samorządowych, kiedy do Koalicji Obywatelskiej przystąpiła Barbara Nowacka. Nic w wynikach tych wyborów nie świadczyło o tym, że wraz z Nowacką zasilił KO ktokolwiek z jej wyborców. Ci bowiem raczej stwierdzili, że sojusz oznacza rezygnację z postulatów feministycznych i lewicowych. PO i Nowoczesna na tym sojuszu raczej nie straciły. Zatroszczyli się o to na wszelki wypadek liderzy obu partii, oświadczając natychmiast po ogłoszeniu akcesu Nowackiej, że jej postulaty nie będą w Koalicji w ogóle rozważane – na wypadek, gdyby ktokolwiek z liberalno-konserwatywnych wyborców obawiał się „skrętu na lewo”. Niczego takiego nie będzie – uspokojono więc wyborców – będzie najwyżej kilka oddanych miejsc na liście.

Święto Wiosny i topienie marzanny

Notujący ekscytujące wszystkich sondażowe wzrosty Robert Biedroń nie chce i nie może powtórzyć decyzji Nowackiej. Straciłby wówczas wszystko, co zdołał uzyskać i świetnie o tym wie. Prawdopodobnie jednak wie również o ryzykach innego rodzaju.

Inaczej niż Nowacka postąpił ostatnio SLD, startując osobno. Kandydujący w Warszawie Andrzej Rozenek mógł liczyć na poparcie ok. 10 proc. – i rozmaite sondaże tyle właśnie wskazywały. W wyborach Rozenek dostał jednak 1,5 proc. Jego wyborcy albo zostali w domach, albo zagłosowali na KO, opowiadając się po właściwej stronie w wojnie z PiS. Wiosnę może spotkać ten sam los.

Choć Biedroń deklaruje, że „to nie jego wojna”, ona jednak trwa i naprawdę, a nie na niby, wymaga opowiedzenia się po którejś ze stron. PiS jest zagrożeniem rzeczywistym, a nie wymyślonym przez marketingowców Platformy. Im ostrzej jednak Wiosna dystansuje się od PO, tym mniej prawdopodobny jest „efekt Rozenka”.

Robert Biedroń gra na to prawdopodobnie świadomie – świetnie wie, że krytyka PO jest warunkiem przetrwania i niezbędnym elementem tożsamości Wiosny. Niech więc nas nie myli pozytywne przesłanie o Wiośnie – zanim ona nastanie, trzeba utopić liberalno-konserwatywną marzannę.

Święto Wiosny zapowiadane na uśmiechniętej konwencji tej partii właśnie topienie marzanny oznaczało. Największy i spontaniczny aplauz, nie sygnalizowany przez świetnie zorganizowaną klakę, zyskało na konwencji hasło „politykom dziękujemy”.

Z kolei liberalno-konserwatywny twardy kurs, według którego to Koalicja Obywatelska (lub ostatnio Europejska) dyktuje warunki i może się co najwyżej „otworzyć” na innych, również oznacza i zawsze oznaczało topienie konkurentów. KO akceptując Nowacką, wcale nie przyciąga jej wyborców – uniemożliwia im oddanie głosu osobno.

To na tym polega tajemnica ostatnich sondaży, które pokazują, w jaki sposób osobny start Biedronia zmniejsza i eliminuje przewagę PiS w wyborach. O ile Wiosna nie pójdzie pod wyborczy próg, pojawi się ktoś, kogo będzie mogła poprzeć część tych wyborców, którzy „nie mają na kogo głosować”. Kiedy więc konserwatywni liberałowie powtarzają nam dzisiaj, że poparcie udzielone komukolwiek innemu oznacza dzielenie głosów, grozi ich zmarnowaniem i jest grą na korzyść PiS, prowadzą w rzeczywistości grę co najmniej równie niebezpieczną dla szans w tej wojnie, jak ta, którą prowadzi Biedroń i każdy inny „rozłamowiec”.

Alternatywa?

Sondaże nie pokazują możliwości dotąd nie branej pod uwagę – koalicji tak skonstruowanej, że jej poparcie jest większe, a nie mniejsze od sumy elektoratów tworzących ją partii. To zaś jest wciąż możliwe, a partyjni liderzy nie dostrzegają wyjścia z sygnalizowanej tu logicznej sprzeczności nie dlatego, że ich o nim nie poinformowano, ale dlatego, że go po prostu nie chcą.

Dzisiejsza oferta jednej listy - proponowana przez najsilniejsze partie opozycyjne - nie może objąć Wiosny Biedronia, bo nie jest uczciwa i Wiosna zaakceptować jej nie może. Nie może tego zresztą zrobić nikt, czyja egzystencja nie jest zagrożona sondażami w granicach progów wyborczych i kto jakkolwiek serio traktuje odrębność własnego programu. Oferta przystąpienia do Koalicji nie zmierza do przyciągnięcia jej elektoratu – zmierza do jego demobilizacji i wyeliminowania konkurencji.

Uczciwa oferta jednej listy musi umożliwiać zachowanie odrębności. Rosnąca zaś lista uczestników Koalicji Europejskiej to lista ofiar długotrwałej – znacznie dłuższej niż okres obecnych rządów PiS – wojny PO-PiS, z której liderzy obu stron zdołali uczynić narodową sprawę, pozwalając tym samym marginalizować wszystkich pozostałych. Poza PO wszyscy uczestnicy koalicji osiągają dziś wyniki w granicach błędu statystycznego i wyborczego progu.

W ostatnich wyborach w Warszawie na wojnę polsko-polską padło ponad 85 proc. głosów oddanych na Trzaskowskiego i Jakiego. Na demokrację oddano niespełna 15 proc., które uzyskała w sumie dwunastka pozostałych kandydatów. To jedna z miar katastrofalnych skutków wojny.

Suma bez strat

Konstrukcja koalicji mobilizującej cały obóz demokratyczny, a nie demobilizujący połowy jego potencjalnych zwolenników, opiera się na prostej obserwacji bezpośrednich przyczyn, dla których elektoraty nie dodają się w koalicjach. Chodzi o kompromisy, których nie wybaczają wyborcy. O programowe hasła, z których w koalicjach się rezygnuje – jak to zrobiła Barbara Nowacka. Kompromis w oczach wyborców staje się „zdradą ideałów” na rzecz stołków uzyskanych w ramach podziału politycznych łupów – pogląd popularny zwłaszcza w odniesieniu do wyborów europejskich, o których mówi się nie bez powodów, że chodzi w nich głównie o pensje europarlamentarzysty.

To przy okazji jedna z przyczyn – prawie na pewno najpoważniejsza – słabej frekwencji wyborczej, niezainteresowania sprawami publicznymi i narastającego kryzysu demokracji, jaką znamy. Po co głosować i po co w ogóle zawracać sobie głowę politycznymi programami, skoro żaden z nich nie ma najmniejszego znaczenia i szans realizacji? Po co słuchać obietnic, skoro nikt ich nie dotrzymuje i nikt w nie nie wierzy?

Z własnych postulatów zatem rezygnować w koalicji nie wolno. Zwłaszcza z tych, które są powodem niezgody między partiami. A jest ich mnóstwo i dotyczą rzeczy ważnych również w wyborach europejskich. Węgiel i unijne dyrektywy dotyczące energetyki i emisji CO2 są jednym z przykładów. Prawa kobiet – kolejnym. Jeszcze kolejnym jest Unia silnie obecna w państwach członkowskich i narzucająca im własne standardy praworządności – jeśli trzeba, to z wykorzystaniem sankcji. Ktokolwiek sądzi, że w tych sprawach nie ma w Polsce kontrowersji między politykami obecnej opozycji, niech sobie przypomni, że za uruchomieniem przeciw Polsce procedur z Art. 7. Traktatu o UE za naruszenia praworządności głosowało sześcioro polskich europarlamentarzystów opozycji, a nie 28, których mamy w Brukseli.

Głosowania w sprawie projektów ustaw o aborcji, czy o dopłatach do cen energii wyrównujących unijne sankcje za emisje CO2, to kolejne z wielu przykładów „dziwnych głosowań” opozycji w ostatnich latach. W rzeczywistości one nie są dziwne. To znów efekt tej samej plemiennej wojny, w której największa partia po naszej stronie dba o front tak szeroki, że każda decyzja wymagająca wyraźnego stanowiska oznacza realną groźbę utraty części społecznego poparcia. Część Polaków głosujących na PO (lub mogących zagłosować) nie chce bowiem zamknięcia kopalń, chce „kompromisu aborcyjnego” itd. Część z nich uważa także, że nie wypada Polakom skarżyć się na Ojczyznę do „obcych” instytucji.

Wbrew rozpowszechnionej opinii programowy spór opozycji nie zmniejsza jej szans wyborczych, a przeciwnie – jest dowodem wierności głoszonym hasłom. Protokół rozbieżności jest w tej sytuacji być może cenniejszym dokumentem demokratycznej koalicji niż jakakolwiek skazana na ogólniki wspólna płaszczyzna programowa.

Jeśli więc o miejscach na wspólnej liście demokratów przeciw antyeuropejskim i antydemokratycznym populistom zdecyduje konkurencja partii prezentujących własne, różne programy, głosy ich elektoratów mają szansę się dodać – zanim presja d’Hondta i wyborcze progi wyeliminują słabszych i zanim pojawi się realne zagrożenie zwycięstwa PiS. Ta suma może być jeszcze większa, jeśli uruchomienie prawdziwej polityki, debata o realnych polskich problemach i uczciwa konkurencja, zamiast gabinetowych targów zdołają przekonać nie głosujących, że tym razem polityka dzieje się naprawdę i warto w niej wziąć udział.

Da się to zrobić, organizując otwarte, międzypartyjne prawybory, w których głosy wyborców wyłonią wspólną listę partii niezależnie od dzielących je sporów. Możliwe są inne rozwiązania –

Obywatele RP we współpracy z innymi środowiskami obywatelskimi organizują komitety wyborców w 13 okręgach wyborów do Europarlamentu. Komitety chcą przeprowadzić publiczne wysłuchania kandydatów zgłaszanych przez partie, by rekomendować tych, którzy dostaną realny mandat i poparcie wyborców.

Celem jest wyłonienie 65 rekomendowanych kandydatów w kraju. Tylu potrzeba, by zgłosić listę – najlepszych ludzi z różnych list partyjnych, o zaufaniu zweryfikowanym w demokratycznej procedurze, a nie gabinetowych negocjacjach.

Partyjni liderzy są przeciw

Polityczni liderzy twierdzą, że propozycja nie jest realna. Cóż, jeśli da się zebrać wymagane do rejestracji list podpisy, a potem przeprowadzić kampanię wyborczą – da się również przeprowadzić angażujące wyborców wysłuchania kandydatów.

Liderzy twierdzą również, że postulat układania list przez wyborców jest antypartyjnym populizmem. Przeciwnie – jest ostatnią szansą zbudowania wiarygodności przez partie, które właśnie na brak wiarygodności cierpią w największym stopniu. Ta propozycja przecina jedynie wszechwładzę partyjnych liderów nad politykami własnych partii – to na tym polega groźba wywalenia politycznego świata do góry nogami.

Sam akurat takiej zmianie kibicuję. Ale przede wszystkim nie widzę nigdzie wkoło żadnej realnie sformułowanej propozycji wyjścia z logicznej sprzeczności i kłopotu z elektoratami, które za nic nie chcą się zsumować w żaden inny sposób. Ta jedna propozycja leży na stole już jakiś czas. I choćby dlatego, że nie ma innych, a Wiosna Biedronia i być może PSL pójdą na wojnę z PiS osobno, czas jest najwyższy, by zacząć rozmawiać poważnie, zamiast powtarzać, jak groźny dla polskiej demokracji jest Robert Biedroń. Jeśli takie zagrożenia nie znikną przed wyborami parlamentarnymi, będzie z nami naprawdę bardzo źle.

;

Komentarze