"Możesz mieć dziecko i możesz go nie mieć" - mówi Agnieszka Osiecka córce Jeremiego Przybory w serialu TVP. To fabuła o niezależnej kobiecie i niejednoznaczności czasów PRL. Czyżby Jacek Kurski stracił czujność? A może wykazał się sprytem?
„Spróbuj zrozumieć, że to jest twój wybór. Możesz mieć faceta - ale możesz go nie mieć. Możesz mieć dziecko - i możesz go nie mieć” - mówi Agnieszka Osiecka (Magdalena Popławska) Marcie, córce swojego kochanka Jeremiego Przybory, w 7. odcinku nowej produkcji TVP Jacka Kurskiego. Cała scena jednoznacznie i pozytywnie prezentuje prawo kobiety do wyboru, podkreśla też wartość kobiecej przyjaźni i siostrzeństwa. Córka Przybory (Aleksandra Grabowska) nie rozmawia o swoim problemie - nieplanowej ciąży - z ojcem, tylko z młodszą od niego o 21 lat kobietą, której ufa.
Serial „Osiecka” nie jest szczególnie udany, ale może prowadzić do postawienia ciekawych pytań. I niezbyt zgadza się z nachalnie promowaną przez telewizję narodową wizją świata. Nie tylko w kwestii przerywania ciąży.
Póki co, emisja doprowadziła do lawiny wypowiedzi, głównie rozżalonych. Obok mnóstwa recenzji, były też głosy osób związanych jakoś z bohaterami.
Maja Frykowska, wnuczka pierwszego męża Osieckiej Wojciecha Frykowskiego, niegdysiejsza „Frytka” z głośnego przed dwiema dekadami „Big Brothera”, skrytykowała sposób przedstawienia swojego dziadka w produkcji. Zaś prorządowy bard Jan Pietrzak w „Sieciach” zdążył ponarzekać, że został ze swoim środowiskiem kabaretu „Pod Egidą” wycięty z tej historii. Choć to nieprawda - gdy w jednym odcinku aparatczycy wycinają z konkursu piosenkę „Sztuczny miód”, serialowa Barbara Krafftówna wścieka się, że „śpiewała to pod Egidą i problemu nie było”.
No właśnie - PRL. Epoka Polski Ludowej mimochodem jawi się jako w „Osieckiej” jako rzeczywistość skomplikowana i niejednoznaczna. Zupełnie inaczej niż w „Wiadomościach” TVP i wypowiedziach polityków PiS, z których wyłania się obraz kraju „pod sowiecką okupacją”, sceny walki bezwzględnego dobra z bezwzględnym złem.
Owszem, mamy tu sporo obrazów ustroju zakłamanego i niewydolnego, słyszymy o przemocy i represjach. Telewizja trąbi o polskich rekordach produkcji i inwestycjach - a jednocześnie służba zdrowia zmaga się z niedoborami. „30 lat po wojnie muszę wybierać, komu dać ten lek” - z rozpaczą krzyczy sfrustrowany lekarz, gdy w 1977 roku umiera ojciec poetki. Są też gorzkie kpiny Osieckiej z upartyjnionej sieczki w radiowej "Trójce".
Takie sceny sprawiają, że chwilami nowy serial TVP mógłby być wręcz czytany jako aluzja do dzisiejszej Polski.
Ale to też obraz ludzi, którzy po prostu żyją. Realizują się, także korzystając z oficjalnych instytucji tego, a nie innego państwa. Odwiedzając swoich szlacheckich krewnych w Londynie, Agnieszka Osiecka nazywana jest „komunistką”, bo jej zachowanie nie odpowiada wciąż dość konserwatywnym wzorcom brytyjskich pań z klasy średniej.
Tak, Polki bywały wtedy bardziej wyemancypowane niż kobiety na Zachodzie. Poetka droczy się też ze swoim „przedwojennym” londyńskim wujkiem. Drażni go opowieściami, jak to rzekomo obcuje na co dzień z komunistyczną socjetą.
Osiecka nie lubi cenzury, nie lubi przemocy i nie lubi propagandy. Ale w młodości należy do socjalistycznego ZMP, w jej życiu nie ma Kościoła. Jest wolnomyślicielska i daleka od martyrologiczno-powstańczych, a nawet po prostu opozycyjnych wzorców.
Owszem, pomoże przewieźć rękopis Hłaski za granicę i chętnie odwiedzi paryską „Kulturę”. Jednak w dziewiątym odcinku, pokazującym czasy Gierka, rzuca: „Usiłuję rozbudzić w sobie jakieś poczucie martyrologii, ale nie wychodzi mi. Myślisz, że nie wolałabym siedzieć całymi dniami z kolegami w kawiarni Związku Literatów, ze zbolałą miną, dumna z prześladowań? Ale po prostu nie potrafię”.
I robi swoje dalej, w oficjalnym obiegu kultury, pisze piosenki na festiwal w Opolu, choćby dla Maryli Rodowicz. Tyle, że później na wieść o kolejnych represjach po prostu wyje z frustracji.
Tu gwoli uczciwości muszę dodać, że do dziś obejrzeć można było 10 z 13 odcinków „Osieckiej”. Nie wydarzył się w serialu zatem jeszcze stan wojenny, nie nastała mroczna dekada lat 80.
Dużo napisano dotąd krytycznych uwag o serialu „Osiecka” - głównie z perspektywy jego anachroniczności. Czyli ślimaczącego się tempa czy kiepsko naszkicowanych drugoplanowych bohaterach, których jest też zwyczajnie za dużo.
Wszystkie te elementy nie odpowiadają standardom współczesnego serialu.
I wszystko to prawda, ale problem pojawia się też, niestety, na znacznie bardziej podstawowym poziomie. Nie chodzi tylko o niedotrzymywanie kroku rewolucji serialowej, którą obserwujemy od dekady z okładem. Scenariusz „Osieckiej” ponosi porażkę w kategoriach takich jak „napięcie” czy „konflikt”. Czyli takich, które znane są od dziesięcioleci, które w polskich produkcjach z powodzeniem stosowano. I o których z pewnością reżyserzy Robert Gliński i Michał Rosa się uczyli.
„Osiecka” nie jest w stanie też dorównać klasykom starego polskiego serialu - jak choćby „Czterdziestolatek” czy „Dom”. Dialogom i postaciom brak ikry, epizody pozbawione są z kolei wdzięku. Postaci potencjalnie fascynujące służą jedynie do tworzenia kolejnych obrazków, z trudem składających się w opowieść - pojawiają się, by powiedzieć jakieś zdanie czy dwa - i zaliczone.
Pisarz i aktor Teatru Żydowskiego Henryk Grynberg (Tomasz Tyndyk) mówi, że wyrzucili go z Polski, bo 1968. Olga Lipińska (Aleksandra Pisula) nie przerywa próby, choć do teatru docierają informacje o strzałach na Wybrzeżu. Zrozumieć, dlaczego w taki czy inny sposób są pokazani, co właściwie robią - nie sposób bez kontekstu, którego scenariusz nie dostarcza. To paradoks „Osieckiej”.
Ten serial nieraz jest schematyczny jak czytanka, ale taka dziwna czytanka, którą zrozumieją tylko ci, którzy znają już tę historię.
Szczególnie nieudolne są pierwsze odcinki, wyreżyserowane przez Glińskiego - wcielająca się w młodszą Osiecką Eliza Rycembel naprawdę nie ma tu co grać. Większe napięcie pojawia się w odcinku 6., tym z romansem Osieckiej z Jeremim Przyborą. Jest zdrada małżeńska, uniki przed żoną - jest też konflikt charakterów, wzorców, oczekiwań wobec tego, czym jest związek. „Przedwojenne maniery” Starszego Pana okazują się kryć takie oczekiwania wobec partnerki, które wyemancypowana Osiecka uznaje za zaborcze.
Ale już kolejna ważna relacja, z Danielem Passentem (Piotr Żurawski), to u swego zarania scenariuszowa wtopa.
Wygląda to z grubsza tak: Osiecka poznaje Passenta, są ze sobą na „pan, pani”, rozmawiają o polityce światowej i polskiej. A w zasadzie Passent wykłada - tak naprawdę nie Osieckiej, a mniej obeznanym z historią widzom - związek między Wojną Sześciodniową na Bliskim Wschodzie a antysemicką nagonką Marca '68 w Polsce. Chwilę później… wprowadzają się razem do domu w Falenicy i rozmawiają o potencjalnym dziecku. I nie, nie jest to rozegrane jako dowcipna elipsa - czyli celowo zaznaczone pominięcie kluczowego kawałka opowieści, pozwalające dobitnie skonfrontować „przed” i „po”. Widz zostaje raczej z wrażeniem, że coś przegapił, przeoczył moment, w którym Agnieszka i Daniel zaczynają być razem.
Przykłady rażących niedociągnięć można by mnożyć. Dialogi bywają ilustracyjne i drewniane.
„Co robić?" - pyta ekranowa Agnieszka Osiecka w odcinku, w którym zastanawia się, co robić. Nie brak też scen zwyczajnie infantylnych. Np. cały romans z anonimowym stażystą Passenta po urodzeniu córki Agaty - to trzymanie się za ręce pod piosenkę „Uciekaj skoro świt”.
Bo ten serial jest - chcąc nie chcąc - o niezależnej kobiecie, o niejednoznaczności czasów PRL - ale przypomina o niedoróbkach i niechlujstwie, które cechują dziś często polską branżę filmowo-telewizyjną, nie tylko w TVP zresztą.
Wróćmy do TVP - i pytania, dlaczego akurat tam powstała „Osiecka”. Córka poetki, Agata Passent, cytowana przez „Fakt”, stwierdziła, że komercyjne stacje nie były zainteresowane tematem. Jeśli to prawda, był to błąd tych stacji - i dowód pewnego sprytu Jacka Kurskiego oraz jego ludzi.
TVP Kurskiego projekt co prawda odziedziczyła po poprzednikach. Mogła jednak odwlekać jego realizację w nieskończoność (ile takich zapowiedzianych filmów i seriali już było, a właściwie nie było!), czy upchnąć jako „niewygodną” produkcję gdzieś w kącie ramówki. Ale promocją i świąteczną datą premiery zrobiła z „Osieckiej” produkcję poniekąd flagową.
Sam pomysł zrobienia serialu pod tytułem „Osiecka” trafia w żyjącą wciąż w polskiej kulturze i polskim społeczeństwie emocję, żywotność mitu. Przeszło 2,5 miliona widzów pierwszych odcinków jest dowodem na jej istnienie.
A także przypomina o zdolności PRL do tworzenia kultury, która była zarazem ambitna i popularna - trafiała ponad klasowymi i politycznymi podziałami.
Nawet gdy w dziesiątym odcinku Passent usypia trzyletnią córkę, a w salonie pijackimi głosami Osiecka i jej towarzystwo zawodzą dla zabawy „Balladę o pancernych” - napisaną przez poetkę piosenkę z czołówki „Czterech pancernych” - trudno nie pomyśleć, że na serialu tym - choć oczywiście skłamanym - wychowały się trzy pokolenia Polaków i Polek, i że zyskał on status produkcji kultowej.
Telewizyjna „Osiecka”, choć nie zaspokaja wiązanych z nią potrzeb, to o tych potrzebach jakoś opowiada.
Popularność serialu mówi o potrzebie, by polska kultura - ta szeroko dostępna, nie tylko niszowa - wreszcie sensownie i podmiotowo opowiadała o kobietach.
By pożegnać wreszcie czarno-białe, dziecinne klisze na temat czasów PRL. Wreszcie - by zacząć w Polsce tworzyć kulturę popularną, która byłaby - powtórzmy - ambitna i naprawdę popularna zarazem.
dziennikarz, krytyk teatralny i publicysta. Od 2012 stały współpracownik "Gazety Wyborczej", od 2009 - "Dwutygodnika". Pisze m.in. o kulturze, cenzurze, samorządach i stosunkach państwo-Kościół.
dziennikarz, krytyk teatralny i publicysta. Od 2012 stały współpracownik "Gazety Wyborczej", od 2009 - "Dwutygodnika". Pisze m.in. o kulturze, cenzurze, samorządach i stosunkach państwo-Kościół.
Komentarze