0:00
0:00

0:00

Prawa autorskie: fot. Plakaciaryfot. Plakaciary

Zaczęło się od hasła: „Tato zabił mamę”.

„Pamiętam, jak zobaczyłam je po francusku na którejś z ulic Paryża. Miałam ciary, w końcu ktoś powiedział na głos, w publicznej przestrzeni, jak się sprawy mają” – mówi mi Janka – „Pomyślałam: ja pierdolę, potrzebujemy tego u nas”.

Takie samo hasło Janka przykleiła na jeden z wrocławskich murów. Był Drugi Dzień Świąt, 27 grudnia 2019 roku. Tak do Polski trafiły PLAKACIARY przeciwko przemocy wobec kobiet – oddolny ruch walczący o prawa kobiet, mniejszości i represjonowanych osób.

Czarno na białym

Charakterystyczne czarne, ręcznie malowane litery na białych kartkach A4 głoszą: „Na tym osiedlu przez 8 lat ojciec katował mnie i moją mamę. Sąsiedzi udawali, że nie widzą”. Autorka siedzi obok oplakatowanego muru, zdjęcie trafia do Internetu, dociera do setek tysięcy ludzi. To, jak dotąd, najpopularniejsze hasło – herstoria (historia kobiet, termin popularyzowany przez ruch feministyczny – przyp. red.) wyklejone przez polskie Plakaciary.

Międzynarodowy ruch Plakaciar rozpoczął się cztery lata temu z inicjatywy Marguerite Stern – byłej działaczki Femenu, czyli nieformalnej organizacji kobiet walczącej z patriarchatem. Stern zaczęła wyklejać na ulicach Marsylii herstorie kobiet, które zginęły z rąk partnerów. Wkrótce dołączyły do niej kolejne aktywistki, które wspólnie okleiły plakatami cały Paryż. Z czasem ruch rozrósł się na kolejne miasta we Francji, następnie w Europie. Dzisiaj istnieje na całym świecie.

Zazwyczaj zdania są krótkie („Mam 2 mamy no i co”), często proste („Precz z transfobią”) i bezpośrednie („Łukaszenka jest mordercą”). Zawsze dotyczą walki kobiet z przemocą, polityki, praw człowieka, bieżących wydarzeń. Zawsze trafiają w sedno.

Napis z plakatów na murze: "Zmuszanie do współżycia = gwałt"
Napis z plakatów na murze: "Zmuszanie do współżycia = gwałt"

Justyna, tak ją nazwijmy, pierwsze plakaty wykleiła w Solcu Kujawskim. Hasło brzmiało „Wśród nocnej ciszy ktoś umiera w lesie” i nawiązywało do sytuacji migrantów na granicy polsko-białoruskiej. Była noc, bo działania Plakaciar nie podobają się prawicowym fundamentalistom, więc lepiej nie ryzykować.

„Wzięłam to wiadro z klejem, przerażona, środek zimy, więc piździ niemiłosiernie, palce mi się trzęsą. Nagle cały ten tynk odpada, plakaty lecą na mnie. Dobra, to jeszcze raz, klej się rozlał, ja cała w kleju, Policja jedzie, więc boję się jeszcze bardziej” – wspomina.

„Udało się. Zadowolona, przejeżdżam ręką po włosach i cały ten klej poszedł na głowę. Oklejona biorę telefon, robię zdjęcie. Patrzę – co za fuszera. Ale wiesz co? Stoję przed tym hasłem i czuję, że to jest mój głos. Że tak niewiele potrzebuję, żeby zająć swoje miejsce i być słyszaną”.

Jako młoda kobieta, Justyna tkwiła w niezdrowej relacji, która, jak mówi, „po prostu ją zniszczyła”. Do tego katolickie wychowanie nauczyło ją hołdować pewnym schematom, niekoniecznie zdrowym.

Tamten związek odebrał jej głos i „zmieszał z błotem”. Gdy się uwolniła i zaczęła funkcjonować jak dawniej, postanowiła wykrzyczeć do innych kobiet, że nie są same i że jest tyle ważnych rzeczy, które mogą razem zrobić.

„To wszystko brzmi jak frazesy, wiem. Ale jest w tym coś wyzwalającego, gdy ktoś bliski, uczelnia, system ciśnie cię pod butem, bo jesteś kobietą, a ty pokazujesz mu środkowy palec i walisz prosto w oczy tym, co jest w nim złe”.

Wyplakatowana witryna zamkniętego lokalu użytkowego. Napis: Plakatuję więc jestem. Walczę, więc wyklejam.
Fot. Plakaciary

Przepis na protest

Żeby zostać plakaciarą, nie potrzeba wiele. Wystarczą: pędzel, duże wiadro, hasła i klej (kupiony albo chałupniczy).

Hasła są malowane ręcznie, więc trzeba poczekać, aż wyschną. Klej musi odstać 30 minut. Potem można już iść na akcję, czyli plakatowanie. A jeśli ktoś potrzebuje dokładnych instrukcji – wystarczy się zgłosić, na chętne i chętnych czekają poradniki.

Jeszcze tylko środki ostrożności: umieszczanie plakatów w miejscu niedozwolonym podlega karze grzywny. Dlatego plakaciary wybierają miejsca „niczyje” – zaniedbane, zapomniane. Ale ryzyko kary jest zawsze, nawet jeśli plakatują zgodnie z prawem.

„Ten paragraf to relikt PRL-u, który miał uciszyć opozycję, więc my mandatów za plakatowanie nie przyjmujemy i tyle” – kwituje Justyna.

Bezpieczeństwo, podkreślają, jest najważniejsze. Justyna wspomina, jak grupa mężczyzn we Wrocławiu umówiła się przez Internet i zaatakowała plakatujące dziewczyny gazem pieprzowym. Radzi, żeby nie chodzić na akcje samej, przynajmniej nie na początku.

Przemoc fizyczna zdarza się jednak rzadko, gorzej z tą online. Nienawistne komentarze to norma, między innymi dlatego facebookowe grupy plakaciar z lokalnych miast są zamknięte dla mężczyzn. Co nie oznacza, że cały ruch jest tylko dla kobiet.

„Chłopaki z Warszawy tak napierdzielają plakaty, że to aż piękne. Tutaj nie chodzi o płeć, tylko o to, czy podzielamy wspólne wartości” – tłumaczy Justyna – „Zanim ktoś do nas dołączy, długo rozmawiamy, chcemy się upewnić, że nie jest to osoba, która mogłaby wyrządzić nam krzywdę. Potem budujemy wzajemne zaufanie, bo to właśnie na zaufaniu opierają się nasze działania”.

Często plakaty znikają niemal od razu – są zrywane, zamalowywane, przerabiane, „najprawdopodobniej przez ręce, które potem biją” – mówi Janka. Ostatnio na ulicach pojawiły się też „podróbki”. Czarne litery na białym tle głosiły „Imigracja = gwałt” albo „Tchórzostwo polityków to bezkarność aborcyjnych przestępców”.

Janka: „Jesteśmy tak popularne i skuteczne, że przemocowcy podpierdolili naszą formę komunikacji. Na szczęście plakaty są efemeryczne i o wiele łatwiej je ściągnąć niż permanentne graffiti”.

Plakat na murku. Treść: " Państwo polskie nas zabija"
Fot. Plakaciary

Czego się boisz?

Jako działaczkę, kobietę i Polkę, Justynę przerażają ekstremiści, z każdej strony, też ci w aktywizmie. Przeraża ją też brak miejsca dla osób ze zdiagnozowanym ADHD i że w ogóle nie ma miejsca dla tych, którzy inaczej postrzegają rzeczywistość. Jako nauczycielka boi się, że ludziom w jej zawodzie mówi się, co mają mówić. „Boję się niszczenia postępu i cofania do starych zasad, tylko dlatego, że postęp wiąże się z lękiem i niepewnością” – mówi.

Wtóruje jej Zuza (imię zmienione), która działa w Warszawie. Jest ważną częścią ruchu, chociaż nigdy nie wyszła na ulicę z wiadrem kleju. Bo działać w Plakaciarach można na wiele sposobów, na przykład prowadząc media społecznościowe, organizując wydarzenia albo pisząc teksty. Można też odstąpić swój mur lub witrynę, żeby przez tydzień nosiły antyprzemocowe hasła.

„I to jest wspaniałe – jako osoba poruszająca się na wózku mogę protestować, nie wychodząc z domu. Nadal myślimy, że protestowanie to tylko udział w manifestacjach czy marszach. A to nieprawda” – mówi.

Głównym zadaniem Zuzy jest wymyślanie nowych haseł, a najbardziej lubi te rymowane. Gdy coś się wydarza, reaguje pierwsza, a strach i złość przekuwa w chwytliwy slogan.

„Przede wszystkim boję się agresji, z jaką spotykają się osoby o innej orientacji seksualnej czy z niepełnosprawnością. W naszym przypadku nie jest to agresja czynna, tylko bierna – uprzedzenia, wykluczenie. Do tej pory pamiętam artykuł o kobiecie, która nie przyszła na ślub syna dlatego, że panna młoda jeździła na wózku” – mówi Zuza. „No i boję się nakręcania tej spirali wrogości. Dla wielu ludzi życie w Polsce jest niebezpieczne”.

Niebezpieczne zwłaszcza dla kobiet w ciąży, podkreślają obie aktywistki. Pod hashtagiem #legalnaaborcja na profilu Plakaciar znajduje się na przykład taki plakat: „Zakaz aborcyjny: 30 lat zabijania, odbierania zdrowia i życia polskim kobietom” (2 plakaty, 3 dziewczyny, 30 minut, 1 miasto) albo „Nie chcemy umierać na ciążę” (1 plakat, 1 dziewczyna, 5 minut, 1 miasto).

Trzy cele

Janka nie ma wątpliwości, że plakaty to najlepsza, najskuteczniejsza i najłatwiejsza forma protestu.

„Jest dostępna dla każdej osoby, najtańsza i najszybsza. Mam dalej wyliczać?” – mówi i dodaje – „Francuzi doskonale umieją trzymać władzę za mordę, protesty chyba zawsze kończą się sukcesem obywateli, więc nie trzeba otwierać wyważonych drzwi, jeśli coś się już sprawdza. Kolektywna inteligencja działa najlepiej”.

Fot. Plakaciary

Ruch ma jednak swoje ograniczenia – nie dociera wszędzie. Grupy lokalne działają głównie w średnich i dużych miastach – Poznaniu, Łodzi, Wrocławiu, Warszawie. Rzadko jednak plakaty pojawiają się na murach małych miejscowości.

Jest na to pewien sposób. Jeśli gdzieś, gdzie nie ma lokalnej grupy, pojawi się osoba chętna do działania, Justyna zabiera inne aktywistki i jedzie pomóc. Ale nie zawsze ma taką możliwość – w końcu ma jeszcze pracę na pełen etat, bo Plakaciary działają wolontariacko.

„W małych miastach jest nas niewiele. Może ludzie boją się, że będzie wiadomo, kto to zrobił, a jak wiesz, jest to ryzykowne, dlatego działamy anonimowo. No ale nie wszędzie jest to takie proste” – tłumaczy Justyna.

Ruch Plakaciar jednak ciągle się rozwija. To konieczne, żeby zrealizować swój cel. A w zasadzie trzy.

„Obalić patriarchat, wyplenić przemoc, uciąć głowę kulturze gwałtu” – wymienia Janka – „A osiągniemy to, między innymi, jeśli oplakatujemy całą Polskę. Przynajmniej ja tak uważam”.

*

Więcej na temat działań ruchu Plakaciary i informacje, jak dołączyć, można znaleźć tutaj.

**

Sztuka uliczna jest formą protestu. Tekst powstał w ramach projektu Stowarzyszenia Amnesty International. Więcej informacji tutaj.

Przeczytaj także:

;

Udostępnij:

Anna Mikulska

Dziennikarka i badaczka. Zajmuje się tematami wokół praw człowieka, głównie migracjami i uchodźstwem. Publikowała reportaże m.in. z Lampedusy, irackiego Kurdystanu czy Hiszpanii. Przez rok monitorowała sytuację uchodźców z Ukrainy w Polsce w ramach projektu badawczego w Amnesty International. Laureatka w konkursie Festiwalu Wrażliwego. Współtworzy projekt reporterski „Historie o Człowieku".

Komentarze