Zdobycie większości w Senacie może być dla opozycji łatwiejsze niż w Sejmie – jeśli wyciągnie ona wnioski z ordynacji i wykaże trochę sprytu. Mapa okręgów sprzyja obecnej opozycji na tyle, że nawet przy nieznacznej przegranej w liczbie oddanych głosów ma realną szansę na wygranie wyborów. Jak to możliwe? Wszystko przez JOW-y i metodę względnej większości
W dyskusjach o strategiach wyborczych na lata 2019-2020 dominują analizy wiosennych wyborów do Parlamentu Europejskiego i jesiennych do Sejmu. Wybory do Senatu są w tej debacie prawie nieobecne. Wynika to zapewne z niskiej oceny znaczenia wyższej izby w naszym systemie politycznym.
Tymczasem, choć w obecnej kadencji Senat był tylko trybikiem w pisowskiej maszynce legislacyjnej, to dysponując kontrolą nad nim opozycja ma możliwość powstrzymać lub przynajmniej spowolnić tę maszynkę. I odwrotnie – ewentualna pisowska większość w izbie wyższej może skutecznie wkładać kij w szprychy obecnej opozycji, gdyby ta zdobyła większość w Sejmie.
Opozycja antypisowska powinna się wyborom do Senatu przyjrzeć. Ze względu na ordynację i strukturę okręgów wyborczych, zdobycie większości w Senacie może być dla niej łatwiejsze niż w Sejmie. O ile bowiem ordynacja d’Hondta w wyborach sejmowych może (choć nie musi) sprzyjać PiS-owi, o tyle mapa okręgów wyborczych do Senatu prawdopodobnie jest korzystna dla opozycji.
Aby to wykorzystać, partie opozycji muszą spełnić jeden podstawowy warunek: zawrzeć strategiczne porozumienie.
Od 2011 roku Senat jest wybierany w 100 jednomandatowych okręgach wyborczych metodą względnej większości („first past the post”). Inaczej niż w wyborach wójtów i burmistrzyń (oraz prezydenta RP), wybory rozstrzygane są w jednej turze, co oznacza, że do zwycięstwa może wystarczyć poparcie znacząco niższe niż 50 proc, jeśli głosy kontrkandydatów się rozbiją.
Z tego wynika jeden podstawowy wniosek: w wyborach do Senatu przedstawiciele jednego obozu politycznego nie powinni kandydować przeciwko sobie.
W wyborach, gdzie są dwie tury, pierwsza tura często jest wewnętrzną rozgrywką w ramach jednego obozu politycznego, a dopiero w drugiej dochodzi do konfrontacji pomiędzy obozami. W wyborach z jedną turą rywalizacja w ramach jednego obozu politycznego może doprowadzić do zwycięstwa przedstawicieli drugiego obozu, nawet jeśli ma on łącznie mniejsze poparcie. Tak było w wielu miejscach w 2015 roku, jak zobaczymy dalej.
Można śmiało w polskiej polityce ostatnich lat wyróżnić dwa wielkie obozy polityczne – jeden obejmuje PiS i inne ugrupowania antysystemowej prawicy, drugi centrum i lewicę. W 2015 roku doszło do dwukrotnej konfrontacji wyborczej obu obozów i dwukrotnie zwyciężyła prawica.
Najpierw Andrzej Duda pokonał Bronisława Komorowskiego różnicą trzech punktów procentowych, a następnie partie prawicy (PiS, Kukiz ’15 i KORWiN) uzyskały dokładnie taką samą przewagę nad partiami centrum i lewicy (dalej: nieprawicy) w wyborach parlamentarnych.
Można więc mówić, że w 2015 roku prawica miała systematyczną przewagę, jeśli idzie o liczbę głosów. Większa liczba głosów niekoniecznie jednak musi się przełożyć na zwycięstwo w wyborach większościowych. Przykłady?
W wyborach w Wielkiej Brytanii w 1951 roku konserwatyści zdobyli mniej głosów od labourzystów, ale uzyskali więcej mandatów i przejęli władzę. Hillary Clinton wygrała w 2016 popular vote przewagą ponad 2 punktów procentowych, ale głosy rozłożyły się dla niej bardzo niekorzystnie. Kluczowe dla wyniku stany – Pensylwanię, Wisconsin i Michigan – przegrała łącznie o niecałe 100 tysięcy głosów, gdy w Kalifornii zdobyła aż 4 miliony głosów przewagi; te głosy w praktyce się zmarnowały. Można powiedzieć, że Clinton miała bardzo niekorzystny rozkład geograficzny poparcia i on zdecydował o jej przegranej.
Zbadaliśmy więc rozkład geograficzny poparcia obu naszych obozów politycznych w wyborach 2015 w podziale na okręgi wyborcze do Senatu. W kolejnych kolumnach zestawiliśmy numer okręgu, jego główne miasto i województwo, a także:
Kolorem zaznaczono okręgi, w których kandydaci PiS (lub bezpartyjni kandydaci wspierani przez PiS) wygrali wybory do Senatu.
Rozkład poparcia w obu wyborach jest bardzo podobny (korelacja wynosi ponad 0,98) i, mimo że Prawica obie elekcje wygrała, w większości okręgów przewagę miała Nieprawica.
Widać dlaczego: w okręgach Polski wschodniej Prawica ma tak ogromną przewagę, że głosy na nią się w JOW-ach „marnują”. Nieprawica takich okręgów ma dużo mniej. Ma natomiast aż 11 okręgów, w których miała minimalną przewagę. Właśnie tym okręgom powinna poświęcić szczególną uwagę, tam bowiem prawdopodobnie rozstrzygną się wyniki wyborów:
Z powyższego wynika, że mapa okręgów do Senatu sprzyja obecnej opozycji na tyle, że nawet przy nieznacznej przegranej w liczbie oddanych głosów ma realną szansę na wygranie wyborów.
Dlaczego więc nie wygrała wyborów do Senatu 2015? Tu wracamy do poprzednio postawionej tezy – w wyborach rozgrywanych metodą względnej większości przedstawiciele jednego obozu nie powinni startować przeciwko sobie. PiS wygrał wybory do Senatu aż w dziewiętnastu okręgach „nieprawicowych” (w dwudziestym wygrał „bezpartyjny” Obremski, który chwilę później wszedł do klubu PiS) i we wszystkich z nich (i dodatkowo w dwóch „prawicowych”) wygrał wyłącznie dzięki rozbiciu głosów opozycji. Przykłady?
W Kędzierzynie-Koźlu kandydatowi PiS do zwycięstwa wystarczyło 23 (sic!) procent głosów, gdyż pozostałe rozbiły się między kandydatów PO, Mniejszości Niemieckiej, Nowoczesnej i Zjednoczonej Lewicy. W Sosnowcu kandydat PiS miał 30 proc., gdy kandydatury PO i Nowoczesnej łącznie 45 proc., a ze Zjednoczoną Lewicą – 62 proc.
O ile w wyborach sejmowych wystawienie dwóch-trzech bloków i późniejsze zawarcie koalicji może być dla partii nieprawicowych skuteczną strategią, o tyle w wyborach senackich wystawianie konkurujących ze sobą kandydatur jest przepisem na klęskę.
Opozycja powinna już teraz myśleć o strategicznym porozumieniu w skali całego kraju – i zacząć rozmowy o jego zasadach. Żeby było skuteczne, musi uwzględniać interesy różnych podmiotów wchodzących w jego skład (a nie być dyktatem najsilniejszego), ale przede wszystkim – specyfikę lokalną, tak aby w poszczególnych okręgach wystawiać takie kandydatury, które będą mieć największe szanse na zwycięstwo.
Nie należy się spodziewać jakichś istotnych zmian geografii wyborczej – zwłaszcza, że wybory samorządowe strukturę z 2015 zasadniczo potwierdziły (choć ze względu na Bezpartyjnych Samorządowców i nietypowo wysoki wynik PSL trudno wyciągać jednoznaczne wnioski).
Można się natomiast spodziewać, że PiS będzie próbował zmienić granice okręgów wyborczych – wspominał o tym jakiś czas temu prezes Kaczyński. Być może nastąpi to przy okazji „dużej” korekty ordynacji wyborczej do Sejmu (choć prezydent deklarował, że taką zawetuje). PiS jest w stanie poprawić sobie mapę w jednym-dwóch województwach, ale (przy założeniu, że okręgi nie przecinają granic województw – i pozostają w miarę równe pod względem wielkości) cały czas ma problem z „marnującymi się” głosami we wschodniej Polsce.
Nota bene: obecnemu podziałowi na okręgi senackie do równości wiele brakuje. Największe okręgi – Warszawa Centrum i Oświęcim – mają prawie trzy razy tyle wyborców co najmniejszy Bielsk Podlaski.
Korzystnym zjawiskiem dla PiS może być pojawienie się kandydatów niezależnych w stylu Bezpartyjnych Samorządowców. Nie mają oni szans na uzyskanie mandatu, ale mogą rozbić głosy po stronie nieprawicy i przyczynić się do zdobycia względnej większości przez PiS.
Należałoby się zastanowić, czy eksperyment z jednomandatowymi okręgami wyborczymi do Senatu jest godny kontynuowania i czy spełnił oczekiwania jego zwolenników.
Bardzo trudno po obecnej kadencji bronić tezy, że senatorowie wybierani w JOW-ach są bardziej niezależni od partii, że taki tryb wyborów zwiększa szanse kandydatów niezależnych. Natomiast potwierdziły się wszystkie doskonale znane wady JOW-ów:
Jeżeli jednak pozostajemy przy JOW-ach, celowe wydaje się przynajmniej wprowadzenie systemu „natychmiastowej dogrywki” stosowanego w wielu krajach (np. w Australii, a od tego roku także w amerykańskim stanie Maine).
W takim systemie wyborcy numerują kandydatów w kolejności preferencji. Jeśli ich kandydat/ka odpadnie, ich głos „przechodzi” na następnego w kolejności. Przy takiej ordynacji PiS prawdopodobnie nie wygrałby wyborów do Senatu w 2015, gdyż tam, gdzie rozbiły się głosy, wyborcy kandydatów nieprawicy prawdopodobnie przekazaliby głosy innym kandydatom nieprawicowym.
Dopóki jednak zmian w ordynacji nie ma, opozycja musi dostosowywać swoją strategię do bieżących realiów.
Ekonomista i analityk, autor modelu przeliczania głosów na mandaty, z którego korzysta OKO.press
Ekonomista i analityk, autor modelu przeliczania głosów na mandaty, z którego korzysta OKO.press
Komentarze