"Nie chcę być prorokiem złej nowiny, ale to może być nasz ostatni dzwonek" - ostrzegał w Łodzi Robert Biedroń, mówiąc o Europie, która nie rozumie obywateli. Dodawał: "Marzę o tym, żeby politycy rozmawiali tak żarliwie, z takim zaangażowaniem o poprawie sytuacji kobiet albo mniejszości, jak rozmawiają dzisiaj o pomnikach i marszach"
"Przeciętna Słupszczanka pracuje rocznie jakieś 600 godzin więcej niż mieszkanka Wolfsburga? 600 godzin! To 25 dni i nocy! Prawie miesiąc! A zarabia trzy i pół raza mniej. Nawet od mieszkanki Warszawy zarabia dwukrotnie mniej" - mówił 11 listopada 2018 Robert Biedroń na Igrzyskach Wolności w Łodzi. Podkreślał, że nie możemy trzymać się tego, co było - politykom potrzeba odwagi, by zaproponować nowe rozwiązania: na przykład bezpośrednie wybory władz Unii Europejskiej.
OKO.press jako pierwsze publikuje całe wystąpienie Roberta Biedronia. Tytuł i śródtytuły od redakcji.
Pamiętacie dzień, gdy dowiedzieliśmy się, że Wielka Brytania zagłosowała za opuszczeniem Unii? Był jak zły sen. Pewnie nie ma na sali nikogo, kto nie myślał z początku, że to jakiś żart albo pomyłka. Że zaraz się obudzi i okaże się, że wszystko jest jednak po staremu. Oczywiście baliśmy się tego głosowania, ale nikt z nas nie wierzył, że Brexit może wydarzyć się naprawdę.
Brytyjczycy też nie wierzyli. Ci sami Brytyjczycy, którzy głosowali w tym referendum. Nawet Ci, którzy postawili krzyżyk w kratce „leave”.
Najlepiej z tamtego dnia zapamiętałem jedną rzecz. Doniesienie brytyjskich mediów, że do komisji referendalnych w całym kraju dzwonią przerażeni ludzie, którzy zagłosowali za wyjściem Wielkiej Brytanii z europejskiej wspólnoty. Pytali, czy mogą jednak zmienić swój głos. Czy mogą go jeszcze wycofać. Ale było już za późno.
Ta sytuacja była – niestety - zwierciadłem, w którym odbiła się wówczas cała Europa. Zwierciadłem, które pokazało że
Brytyjczycy byli tak głęboko przekonani, że ich głos pozbawiony jest znaczenia, że zdziwili się i przerazili, gdy naprawdę jakiś efekt wreszcie wywarli.
Niektórzy pewnie chcieliby w tym momencie obwinić nierozsądne, głupie społeczeństwo, które głosuje, a nawet nie wie na co. Znamy te obraźliwe słowa z naszego krajowego podwórka. Ale przecież dokładnie tak samo czuje się wiele osób na Węgrzech, w Czechach, Austrii, Francji, we Włoszech. Ba! Teraz także w Szwecji albo Niemczech.
W takim momencie musimy sobie zdać sprawę, że
skoro tak wielu ludzi na kontynencie nie wierzy w Europę, to znaczy, że problem jest z Europą, nie z jej obywatelami.
Obywatelki i obywatele w całej Europie poczuli, że ich głos jest tak dalece pozbawiony znaczenia, że albo ignorują wybory, albo traktują je jako sposób na wyrażenie sprzeciwu. Głosują na kłamców i populistów, którzy na sztandarach idą przede wszystkim z jednym postulatem - powstrzymać europejską integrację. Dają się uwieść handlarzom strachu, którzy mamią ich obietnicą siły i samostanowienia opartą na izolacji, wykluczeniu i przemocy zakorzenioną w idei narodu oblężonego.
W Warszawie odbył się dziś marsz organizowany przez środowiska, które najbardziej w tę ideę narodu oblężonego uwierzyły. Jednak siłę tego marszu zbudowały nie te środowiska, tylko politycy, którzy od kilku lat rządzą naszym krajem, wybrani w demokratycznych wyborach.
W ostatniej chwili władze Warszawy próbowały marszu zakazać - co samo w sobie budzi już spore kontrowersje. Ale nie zmienia to faktu, że od lat cieszył się ogromną popularnością i sporo ludzi i tak do Warszawy dziś na niego przyjechało. Wszystko wskazuje na to, że po raz kolejny symbolem Polski na świecie staną się płonące race. Z jednym wyjątkiem – na zdjęciu zobaczymy też idącego prezydenta kraju. Kraju srogo naznaczonego przez nacjonalizmy.
Pozostaje więc palące – nomen omen - pytanie – co zrobić? Co zrobić, by ludzie w Polsce i w innych krajach Europy odzyskali wiarę w demokrację i wspólną, otwartą europejską przyszłość?
Gdy 100 lat temu odzyskiwaliśmy niepodległość daliśmy sobie piękny prezent – oprócz tak bardzo upragnionej i koniecznej wolności, kobiety wywalczyły prawa wyborcze, pracownicy ośmiogodzinny dzień pracy... Jaki prezent dajmy sobie dzisiaj? W 100-lecie tej niepodległości.
„Pod biało-czerwonym sztandarem jest miejsce dla każdego” – mówił dzisiaj prezydent Rzeczypospolitej Polskiej Andrzej Duda. Ile w tym jest wiarygodności? Chęci szukania tego co wspólne, a nie tylko partyjne? Słyszymy zatem górnolotne słowa, ale w Polsce nadal pierwsze rzędy zarezerwowane są dla naszych, a w czwartym siedzi gorszy sort.
Debatowanie w gronie ekspertów o tym, jak zarządzać Unią jest oczywiście ważne. Ale by uratować Polskę i Europę, sama debata nie wystarczy. Największym wyzwaniem, przed którym obecnie stoimy to przekonać obywatelki i obywateli naszego kraju i reszty krajów kontynentu do wielkiego, demokratycznego europejskiego projektu. Wspólnego marzenia. To przekonać ich, że demokracja jest dla nich, że Europa jest dla nich. Nie tylko dla pań i panów debatujących na dużych konferencjach i salach plenarnych.
Nie chcę być prorokiem złej nowiny, ale to może być nasz ostatni dzwonek.
Liderzy Europy mają dużo do przemyślenia. Bo nie wystarczy już powiedzieć, że Kaczyński, Orbán, Le Pen czy Farage zagrażają Europie. Wszyscy to wiedzą. Wiedzą to ci, którzy na nich nie głosują, ale także ci, którzy na nich głosują. Musimy raczej odpowiedzieć na pytanie, dlaczego tyle osób głosuje na zagrożenie dla Europy i przekonać ich, przeciągnąć na swoją stronę. Pokazać im w Europie to, czego do tej pory im brakowało lub czego dotąd nie dostrzegali. Nie można po prostu podzielić Polski i Europy na pół, nazywając gorszym i lepszym sortem czy współczesnymi bolszewikami i trzymać się tylko swojej połówki... Bo te wcześniej czy później się rozpadną.
Przyjechałem tu przede wszystkim z jednego powodu. By przypomnieć nam o człowieku. Ale nie tylko tym z Warszawy, Łodzi, Londynu czy Paryża. Także z innych, mniejszych miast. Na przykład ze Słupska.
Spędziłem tam ostatnie cztery lata. Bardzo dużo mnie to nauczyło. Na przykład tego, że gdy przez lata my na konferencjach takich jak ta dyskutowaliśmy, czy Europą powinien rządzić komisarz czy prezydent, kiedy w gmachach Brukseli i Strasburga zastanawialiśmy się, ile powinno być komisji, w reszcie Polski i Europy ludzie coraz bardziej tracili wiarę. Słyszałem to wielokrotnie od mieszkańców mojego miasta i mieszkańców innych miast i miasteczek, które odwiedziłem. Nie rozumieli, dlaczego nie mają żadnego wpływu na to, co dzieje się w Europie, skoro wszyscy przekonują ich, że to szczytowe osiągnięcie demokracji. Dlaczego, skoro ciągle słyszą, jak szybko się rozwijamy, ich pensja nadal ledwo rośnie, szef każe zostawać po godzinach nieodpłatnie, do sąsiedniego miasta PKS jeździ raz na kilka godzin albo wcale, a żeby dostać się do lekarza muszą czekać kilka miesięcy.
Czy niepodległa Polska to wymarzony kraj tych, którzy masowo wyjeżdżają z niego za chlebem?
W stulecie odzyskania niepodległości pokazujemy coś, czego się bardzo wstydzę. Jak bardzo jesteśmy podzieleni. Po dwóch stronach ostrego sporu politycznego padają ostre słowa, które zamiast łączyć zaogniają tylko sytuację i antagonizują. Polaryzują mocno nasze społeczeństwo.
W Polsce dominują dwie szkoły patrzenia na Europę. Pierwsza to eurosceptyczna szkoła nadęcia i szabli, która polega na obrażaniu się i machaniu flagą. Biało-czerwoną oczywiście. Nie prowadzi to do żadnych korzystnych rezultatów dla kogokolwiek - niszczy Polskę i Europę. Druga to szkoła kalkulatora, z wierzchu euroentuzjastyczna, ale w istocie ogranicza się do „wyciskania brukselki” i liczenia unijnych funduszy. Jej orędownicy chcą wykroić z unijnego tortu przystrojonego symbolem euro jak największy kawałek, ale pozostają niemi w sprawie wyzwań i problemów przed jakimi stoi europejska rodzina. „Yes, yes, yes” – jak powiedziałby pewien polityk.
Te dwie drogi spotkały się, gdy przed laty z ust nieco zapomnianego już polityka padło dramatyczne hasło: „Nicea albo śmierć”, które połączyło rząd i ówczesną opozycję. Gunter Verheugen, unijny komisarz znany z życzliwości dla Polski powiedział wtedy do polskiego grona słowa, które bardzo zapadły mi w pamięć bo rozładowywały napięcie, ale też wskazywały ciekawy, ale rzadko obecny w polskim myśleniu kierunek: „Unia Europejska jest po to, by przyjemnie żyć, a nie od razu umierać za jakiś tam traktat”.
Słowa te są być może pewnym uproszczeniem, ale jest w nich jakaś urzekająca prawda.
Unia Europejska powinna bardziej skupić się na tym, by ludziom przyjemnie i szczęśliwie się żyło.
Co to znaczy? Na przykład zapewnić im możliwość samodzielnego wyboru sposobu życia i myślenia. Pewność, że idąc do lekarza czy apteki nikt nie będzie ich nawracał, stosując dla przykładu ‘klauzulę sumienia’. Że szkoła, to miejsce, w którym ich dzieci poznają świat i nauczą się współpracować, a nie doświadczą religijnej i politycznej indoktrynacji, bo politycy w końcu „nie klękają przed biskupami” a fundusz kościelny jest naprawdę zlikwidowany. To media, które informują i dyskutują, podając rzetelną informację, a nie uprawiają propagandę w imieniu największych partii, bo nie są zabawką w rękach polityków jak ma to miejsce od lat. To sąd, w którym po drugiej stronie jest niezależny sędzia, a nie polityczny aparatczyk.
Te wolności nie wiszą jednak w próżni.
Nawet najpiękniej napisana konstytucja i prawodawstwo niewiele są warte, jeśli ludzi nie stać, aby korzystać ze swobód, które gwarantują.
Dlatego dobre życie oznacza także sprawy codzienne, materialne, namacalne. Pracę w godziwych warunkach za godziwe pieniądze. Możliwość wyjścia z pracy po 8 godzinach i spędzenie reszty dnia z rodziną. To wolność od przemocy psychicznej czy molestowania przez szefa. To realna, bliska dostępność opieki lekarskiej, taniej komunikacji, bezpłatnego miejsca w żłobku czy u dentysty.
Marzę o tym, żeby politycy rozmawiali tak żarliwie, z takim zaangażowaniem o tych sprawach czy poprawie sytuacji kobiet albo mniejszości, jak rozmawiają dzisiaj o pomnikach i marszach.
W niektórych z tych spraw Europa osiągnęła wiele sukcesów. Ale zdecydowanie za mało dbała, by swoimi prawami i wolnościami obdarzyć wszystkich po równo. “Wolność jest możliwa tylko pomiędzy równymi sobie”, brzmią słynne słowa Hanny Arendt i to jest punkt kluczowy. Te prawa muszą być dla wszystkich, jeśli chcemy, by wszyscy popierali wolną i otwartą Europę. Nie tylko dla tych z Warszawy, Londynu czy Rzymu, ale także tych z Podkarpacia.
Wiecie, że przeciętna Słupszczanka pracuje rocznie jakieś 600 godzin więcej niż mieszkanka Wolfsburga? 600 godzin! To 25 dni i nocy! Prawie miesiąc! A zarabia trzy i pół raza mniej. Nawet od mieszkanki Warszawy, zarabia dwukrotnie mniej. Wiecie, że po wyjściu z pracy musi tygodniowo wykonać jeszcze 5 godzin dodatkowych prac domowych, a jej koleżanka ze Szwecji tylko albo aż 3?
Nie możemy dłużej na to czekać i niech nikt nie waży się dziś mówić, że musimy poczekać: jeszcze chwila, jeszcze pokolenie!
Wyszliśmy już z „tunelu ekonomicznej konieczności”, o którym pisał Keynes. Także w Polsce, po 30 latach od transformacji. Problemem nie jest już brak zasobów, tylko kwestia ich dystrybucji i zarządzania nimi. Sprawiedliwości po prostu. Stać nas, by zapewnić każdemu godne życie – niezależnie od płci, miejsca urodzenia, zamożności rodziny, wieku czy stanu zdrowia. Miarą bowiem rozwoju cywilizacyjnego państwa i kontynentu jest to, jak traktuje swoich najciężej doświadczonych przez los obywateli.
Brak dostępu do tych praw to jedno z głównych źródeł społecznych lęków i frustracji, na których żeruje prawicowy populizm. W ostatnich dwóch dekadach antyunijni radykałowie zdobyli wyborców przeważnie w tych regionach, gdzie znikały dobre miejsca pracy w przemyśle, a wraz z nim poczucie bezpieczeństwa. Skąd wyjeżdżali młodzi, gdzie zamykano dworce, teatry i sądy. Populiści i demagodzy wygrywają tam, gdzie panują największe nierówności, a duża część społeczeństwa żyje w poczuciu lęku: o pracę, o rodzinę, po prostu przed jutrem. Nie bez powodu PiS święci triumfy na Podkarpaciu, a w Wielkiej Brytanii za wyjściem z Unii Europejskiej opowiedziała się najmocniej najbiedniejsza północna Anglia.
Ostatni kryzys finansowy i ruina, w której znalazła się Grecja, czy duże tarapaty, w które wpadły inne gospodarki południa unaoczniły wszystkim, że brak skonsolidowanych polityk fiskalnych i monetarnych, brak wspólnego budżetu i instrumentów dłużnych będzie prowadzić do katastrofy. Trzeba temu przeciwdziałać.
To, czy wszyscy będziemy mogli oddychać świeżym powietrzem, pić czystą wodę, nie utonąć w śmieciach i mieć tanią, czystą energię to również wyzwanie, który należy rozwiązywać na wielką skalę. Takich problemów jest więcej.
Konkluzja jest w gruncie rzeczy prosta, ale zbyt często znikała dotąd z horyzontu. Walka z niesprawiedliwościami, rozwarstwieniem i niszczeniem środowiska powinna być tym, co wyróżnia Europę na tle świata. Przekraczanie tego, co niemożliwe jest w europejskim DNA. Jako Europejki i Europejczycy mamy dziś obowiązek kolejny raz pokazać, że w momentach największych kryzysów zdobywamy się na historyczną wielkość.
Nie traćmy też z oczu innego nadrzędnego celu – pokazania obywatelkom i obywatelom Polski i Europy, że projekt europejski można kształtować zgodnie z ich oczekiwaniem na godne życie, a projekt ten bierze ich zdanie pod uwagę.
W dyskusji o wizji Unii Europejskiej powinniśmy się przede wszystkim zastanowić, jak maksymalne upodmiotowić obywateli europejskich i umożliwić im wyrażanie politycznej woli również na poziomie unijnym, wykraczającym poza wymiar narodowy. Dążyć do wzmocnienia Parlamentu Europejskiego i ujednolicenia prawa wyborczego.
Może czas, by elity brukselskie podzieliły się władzą i w powszechnych wyborach wybierać nie tylko europosłów i europosłanki, lecz także prezydentkę (lub prezydenta) Europy oraz kierownictwo innych urzędów. Czemu nie?
To jeden ze sposobów, żeby Europejki i Europejczycy poczuli, że mogą decydować, w jakiej Europie chcą żyć. By poczuli, że to ICH Europa. Ich wspólne marzenie.
By tak się stało, potrzeba nam polityki odwagi. Tu w Polsce najbardziej. Odwagi, by nie trzymać się kurczowo tego, co było. By nie mówić więcej, że się nie da, że Polska nie jest jeszcze gotowa, że polska demokracja jest jeszcze niedojrzała, a gospodarka nie dość rozwinięta. By odejść od wyniszczającej wojny polsko-polskiej, która trzyma nas w klinczu od tylu już lat. Odwagi, by przestać ciągle gonić za sondażami, by nie podążać zawsze tylko krok za prezesem – za tym polskim i za prezesami całej Europy.
Polskę i Europę można zmienić. “Polityka nie jest sztuką tego, co możliwe, lecz tego, co niemożliwe” - powiedział kiedyś Vaclav Havel. Co jest zatem potrzebne? Odwaga, siła i konsekwencja. Wizja tego do jakiego portu zmierzamy jako nasza Ojczyzna i Europa. Zróbmy wszystko, żeby od dzisiaj przez co najmniej kolejne sto lat naszej niepodległości solidarność nie była tylko pompatycznym hasłem pisanym przez duże S i umieszczanym na sztandarach, ale solidarnością dnia codziennego. Sprawmy, żeby igrzyska wolności pisane z dużych liter stały się igrzyskami wolności naszej codzienności, weszły do krwiobiegu naszej wspólnoty i biało-czerwonymi krwinkami dodawały nam energii do budowania lepszego społeczeństwa.
Nie przyglądajmy biernie, działajmy. Niech w końcu coś się zmieni!
Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press
Jesteśmy obywatelskim narzędziem kontroli władzy. Obecnej i każdej następnej. Sięgamy do korzeni dziennikarstwa – do prawdy. Podajemy tylko sprawdzone, wiarygodne informacje. Piszemy rzeczowo, odwołując się do danych liczbowych i opinii ekspertów. Tworzymy miejsce godne zaufania – Redakcja OKO.press
Komentarze